Alicante – miasto atrakcji nieoczywistych

Kiedy jesienią zeszłego roku zastanawialiśmy się nad nadchodzącymi feriami zimowymi, dość szybko wyeliminowaliśmy z naszych planów opcję wyjazdu na narty. Niespecjalnie pociągała nas wizja „wypoczynku”, kiedy ja i Ukochany Mąż musielibyśmy na zmianę opiekować się Zosią i organizować jej jakieś zajęcia, podczas gdy reszta rodziny śmigałaby na nartach. Poza tym – wspomnienia zeszłorocznego styczniowego tygodnia na Gran Canarii (szczegóły tutaj) wciąż jeszcze były przyjemnie żywe, więc nie zastanawiając się zbyt długo – postawiliśmy na powtórkę z rozrywki i ferie zimowe ponownie zamieniliśmy na wiosenne. A nawet – jak się okazało – letnie.

Analizując różne zmienne (długość lotu, koszt wynajmu mieszkania na miejscu, potencjalne atrakcje dostępne na miejscu) zdecydowaliśmy się wstępnie na hiszpańskie Alicante. Pobieżne zgooglowanie pozwoliło mi dowiedzieć się, że mieszkańcy Alicante korzystają z ponad 300 słonecznych dni w roku, a do największych lokalnych atrakcji należą piekne, piaszczyste plaże i położony na wzgórzu zamek św. Barbary – Castillo Santa Barbara. Całkiem nieźle. Zabukowaliśmy loty.

Na początek – garść informacji praktycznych, o które często jestem pytana, kiedy w rozmowie pojawia się temat któregoś z naszych wyjazdów. Alicante cenowo wypadło bardzo atrakcyjnie: loty Ryanairem dla naszej szóstki, które wykupiliśmy jesienią, kosztowały (już z bagażem) 2 tysiące złotych. Podobną cenę zapłaciliśmy za 7 noclegów w dużym mieszkaniu w centrum miasta. Częściowo gotowaliśmy sami, częściowo jedliśmy w restauracjach (dla przykładu: porcja paelli lub pizza to koszt około 10 EUR). Z lotniska do centrum miasta pojechaliśmy autobusem linii nr C6, jeden bilet kosztuje 3.45 EUR. Linie „zwyczajne” są tańsze, tu jeden bilet autobusowy kosztuje tylko 1.45 EUR. Ponieważ nasz lot powrotny to zaplanowany był na 7:30, z zaplanowaniem podróży na lotnisko autobusem mieliśmy kłopot: wprawdzie C6 kursuje często, ale nie w godzinach nocnych (mniej więcej jest to przedział czasowy 22:00-6:00). W nocy kurs jest jeden na godzinę i konia z rzędem temu, kto poda mi nocny rozkład tego autobusu z uwzględnieniem poszczególnych przystanków… Szukaliśmy i szukaliśmy, i znaleźliśmy tylko podane godziny odjazdów – ale z którego konkretnie przystanku, tego już niestety nie udało nam się ustalić. Wybraliśmy więc taksówkę (siedmioosobowa to koszt ok. 30 EUR, „zwykła” wychodzi taniej, ok. 20 EUR).

Ale wróćmy jeszcze do początku naszej podróży: 3 godziny lotu minęły nam szybko; po dość twardym lądowaniu (komentarz Zosi: „a najbardziej mi się podobało, jak ten samolot tak upadł na ziemię”) – wyszliśmy na zalaną słońcem płytę lotniska w Alicante. Podczas tygodnia spędzonego w Hiszpanii słońce zasłonią chmury tylko na jeden dzień, a termometr będzie na ogół pokazywał temperatury bliższe 30 niż 20 stopniom. Wspaniały początek lutego :).

Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na spokojny rekonesans i rozeznanie się, co, gdzie i jak w okolicy. Mieszkaliśmy niedaleko największego alicantańskiego… alicantyńskiego…  – eee… lokalnego targu, Mercado Central. Ach, czegóż tam nie było: owoce morza, ryby, mięso, jaja, warzywa i owoce – a całe to dobro w najróżniejszych postaciach, rodzajach i kolorach. Na targu byliśmy jeszcze kilka razy i każda wizyta sprawiała nam dużo przyjemności; ja szczególnie lubię takie miejsca, uwielbiam po nich chodzić, podpatrywać, co wybierają kupujący i zastanawiać się, co potem zostanie ugotowane z kupionych na targu produktów, patrzeć na zawartość stoisk i zastanawiać się, co to za nieznany rodzaj sera, kiełbasy czy chleba. A i sprzedający też bywają całkiem interesujący, jak choćby ten oto pan rzeźnik:

Po wizycie na targu udaliśmy się, konsumując nasze owocowe zakupy, w kierunku centrum Alicante. Idąc po zboczach wzgórza Benacantil trafiliśmy prosto do parku La Ereta. Park ten oferuje imponujące widoki na całe miasto – patrząc na rozciągające się pode mną morze dachów, odrapanych murów, zakurzonych klimatyzatorów oraz na sterczący wśród tego wszystkiego jak krakowski szkieletor hotel Gran Sol pomyślałam po raz pierwszy, że Alicante ładne nie jest. Oglądane z góry jest naprawdę nieładne, szczerze mówiąc. Ładne jest na pewno morze, do którego Alicante się przytuliło, ale samo miasto oglądane z góry raczej zniechęca do zawarcia z nim bliższej znajmości. Patrząc na szkieletora wstępnie postanowiliśmy, że chyba darujemy sobie wycieczkę do zamku św. Barbary, bo widok stamtąd jest podobny, może tylko skala inna. Pomimo tego mało obiecującego początku – ruszyliśmy poznawać miasto. W końcu mieliśmy tam spędzić tydzień, a poza tym trudno jest marudzić, kiedy Celsjusz pokazuje paluchem bite 25 stopni, dzień jest piękny, powietrze przejrzyste, a ptaki wokół śpiewają. W takiej sytuacji człowiek wybacza wiele, nawet średnio ładne widoki z parkowych tarasów.

Na szczęście Alicante zyskuje przy bliższym poznaniu z pozycji piechura, i chyba tak też najlepiej jest zwiedzać to miasto. Do Parku La Ereta przylega najładniejsza (wg mnie) dzielnica miasta, stare Santa Cruz. Szczególnie sympatyczne są okolice Plaza del Carmen, w tym kolorowa uliczka Calle Toledo i jeszcze jedna, której nazwy nie pomnę, a która pojawia się w większości instagramowych relacji z Alicante (taka uliczka ze schodami i donicami). Tu wracaliśmy jeszcze kilka razy, miejsce jest naprawdę pełne uroku.

Dobrze jest też zajrzeć do małego kościółka, znajdującego się w Santa Cruz: klimat panuje tam dość specyficzny i bardzo odmienny od polskiego. Figury Matki Boskiej Bolesnej i Jezusa, ustawione naprzeciwko siebie, są duże i wystrojone w aksamitne szaty. Południowa uroda Matki Boskiej zdecydowanie przykuwa uwagę, podobnie jak kilka wielkich łez, spływających po jej policzkach. Przed kościołem stoi wielka podstawa do feretronu (nie widziałam nigdy tak wielkiej – nosi ją chyba z 8 albo i 10 osób), wyglądająca jak duży metalowy ruszt. Ze zdjęć wiszących w pobliskich gablotach wywnioskowałam, że podczas uroczystości religijnych oglądane przez nas chwilę wcześniej rzeźby z kościoła wyruszają na tych wielkich podstawach na procesje.

Pomimo – teoretycznie – niskiego sezonu, na starym mieście sporo było otwartych knajpek, kawiarni, restauracji i tapas barów. Ceny bardzo przyzwoite, szczególnie, jeśli porównalismy je z zeszłorocznymi z Gran Canarii. Alicante jest znacznie tańsze, co tu dużo mowić, i dotyczy to wszystkiego: od lotów, przez noclegi, restauracje, aż po jedzenie kupowane w supermarkecie.

Skoro już o niskich cenach mowa – to w Alicante znajduje się kilka ciekawych muzeów, a wstęp do wiekszości z nich jest bezpłatny. My planowaliśmy wybrać się do jednego (MACA – muzeum sztuki współczesnej, czyli MACA-Museo de Arte Contemporáneo de Alicante), a nieco przypadkiem trafiliśmy do trzech. Zdecydowanie najmocniej utkwiło nam w pamięci to, ktore uznaliśmy za muzeum corridy mieszczące się przy Plaza de Toros (Museo Taurino de Alicante). Na piętrze dużego okrągłego budynku, klasycznej areny walk byków, można zobaczyć wystawę poświęconą corridzie: liczne spreparowane głowy byków patrzą na zwiedzających ze ścian, a sąsiadują z nimi plakaty i gabloty z przeróżnymi akcesoriami torreadorów (na niektórych pelerynach wciąż widać ślady błota i krwi). W oczy rzucają się odcięte bycze uszy przymocowane do drewnianych tabliczek – coś w rodzaju troefów. Całość uzupełniają liczne rzeźby byków – najpewniej tylko tych rasy toro bravo, bo w corridzie walczy specjalna hiszpańska odmiana tych zwierząt. Można też zwiedzić samą arenę – co oczywiście zrobiliśmy. Byliśmy i na trybunach, i na arenie, i w korytarzach „dla byków”. Całość jest wielka i robi wrażenie. Od razu pojawiają się skojarzenia z Koloseum i innymi arenami walk gladiatorów, podobieństwo jest duże i nieprzyjemne.

Zauważyłam, że wśród plakatów reklamujących walki z bykami najwięcj było tych starych, z lat 60-70. XX wieku; ale zlokalizowałam też kilka z początków wieku XXI, ostatni chyba z roku 2005. Nowszych nie widziałam. Może dlatego automatycznie założyliśmy, że jesteśmy w MUZEUM corridy, a więc w miejscu, gdzie DAWNIEJ odbywały się walki. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy już po powrocie do Polski zorientowałam się, że owszem, może jest to muzeum, ale i również wciąż działająca arena, na której najbliższe walki zaplanowane są na połowę lutego 2020 r. Na stronie servitoro.com znalazłam sporo informacji na temat działaności areny w Alicante (chyba dość aktywnej), są tam też sylwetki obecnie walczących torreadorów. Jeden z nich wyglądał mi na dziecko, co mnie mocno zszokowało, więc kliknęłam szybko w jego zdjęcie i przeczytałam, że tenże torreador to Aaron, urodzony w 1999 roku. Raptem 3 lata starszy od mojej najstarszej córki. Do szkoły torreadorów wstąpił w roku 2011 – miał więc wtedy tylko 12 lat! Nie znam się na corridzie, nie interesowałam się tym zjawiskiem nigdy i moje o nim pojęcie jest mniej niż przeciętne – może dlatego naiwnie myślałam, że obecnie walki z bykami nie są już organizowane, może jeszcze jest ta gonitwa po ulicach Pampeluny, i tyle… Jak widać, byłam w błędzie, i to dużym. Niemniej – wizyta na arenie corridy i w muzeum była szczególnym przeżyciem. Corridy nie rozumiem i jakoś się bardzo zrozumieć nie staram, ale przy okazji bytności w takim miejscu musieliśmy pokrótce wytłumaczyć młodszym córkom, co to jest (Zosi wytłumaczyliśmy bardzo, bardzo ogólnie); Ala nie mogła zrozumieć, czemu właściwie zabija się tam byki i dlaczego ludzie przychodzą to zabijanie oglądać. Przyznam, że ja sama mam z tym problem.

Inne lokalne muzea są już bardziej tradycyjne: odwiedziliśmy jeszcze już wspomniane muzeum sztuki współczesnej (jest tu kilka rysunków Picassa i Salvadore Dali, i Juan Miro, i Marc Chagall. I sporo innych, bliżej mi nieznanych twórców), gdzie na każdym kroku panie z obsługi przypominały „no photos!”. Rzutem na taśmę zajrzeliśmy jeszcze do muzeum sztuk pięknych o pełnej (i dziwnej) nazwie Gravina Museum of Fine Arts MUBAG; tu pani z obsługi wyglądała jak strażniczka w banku i nosiła przy pasie groźnie wyglądająca pałkę, więc nawet nie myśleliśmy o robieniu zdjęć.

Poza muzeami, starym Santa Cruz i zamkiem św. Barbary kolejnymi popularnymi atrakcjami Alicante są tzw. ulica grzybowa i promenada. Ulica grzybowa to Calle San Francisco, na której poustawiano dość tandetne i duże plastikowe grzyby z takimiż owadami zdobiącymi ich kapelusze. Pomalowano też chodnik. I to w zasadzie tyle – jak widać to wystarczyło, aby z Calle San Francisco zrobić turystyczną atrakcję. Choć w sumie – Zosi się podobało, grzyby ją śmieszyły, pozjeżdżała na grzybowych zjeżdżalniach, więc może po prostu nie byłam tu grupą docelową.

Z kolei słynna „falująca” promenada jest bardzo ładną, szeroką i długą na jakieś 500 m nadmorską aleją, którą wyłożono kostką kamienną w trzech kolorach. Falujący wzór kostki bardzo dobrze wypada na zdjęciach, o czym można się przekonać wpisując w wyszukiwarkę frazę „Esplanada de Espana Alicante” lub zerkając poniżej:

Spacerowaliśmy po niej wiele razy, zdjęć też natrzaskaliśmy niemało, jak na turystów przystało. W pobliżu promenady znajduje się przyjemny deptak z fontanną, budką z lodami i placami zabaw, na który cień rzucają ogromne fikusy – w życiu tak wielkich nie widziałam! I ten deptak mi akurat bardziej przypadł do gustu niż sławna promenada, głównie przez te fikusy właśnie:

Właściwie jedynymi oczywistymi (dla mnie) atrakcjami w Alicante były morze i plaża. Ach, morze o pięknym kolorze wody, miło szumiące; plaża z drobnym, złotym piaskiem, wprawdzie taka typowo miejska – ale poza sezonem pusta i baardzo przyjemna. Wakacji „głównych” bym tu spędzać nie chciała, ale tydzień w zimie – idealny! Popełniłam tylko jeden duży błąd – zwiedziona internetowymi prognozami pogody (miało być max 21 stopni) nawet nie brałam kostiumu kapielowego. I żałowałam. Ukochany Mąż tego błędu nie popełnił, wziął ze sobą stosowny outfit i się kąpał, podobnie jak dziewczyny. Kąpała się nawet Zosia. Ja musiałam się zadowolić brodzeniem w wodzie po kolana. I pomyśleć tylko, że gdybyśmy przyjechali do Alicante jakieś półtora tygodnia wcześniej, spotkalibyśmy się oko w oko z groźnym sztormem Gloria, a zamiast wylegiwania się na plaży byłoby chowanie się przed ulewami i wichurą! Trudno mi w to było uwierzyć, patrząc na termometr i plażujących turystów.

Na jeden dzień porzuciliśmy Alicante i wybraliśmy się pociągiem do Elche. Głównym magnesem był dla nas wielki gaj palmowy, który wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO – i ten gaj nie zawodzi. Jest ogromny, usiany spacerowymi alejkami, małymi stawami, placami zabaw, fontannami. Można w nim spokojrze spędzić cały dzień i się nie nudzić. Oprócz obfitej flory – jest i fauna: my zauważyliśmy stada wróbli, szpaków, gołębi (które skutecznie dokarmiała Zosia), pliszki, żaby, a nawet trafiła się nam polująca na ryby żyjące w stawach czapla. W Elche znajduje się jeszcze sporo innych atrakcji, których niestety nie dane nam było poznać (były zamknięte). Zamknięta była bazylika, w której co roku, od średniowiecza, wystawiane jest tzw. misterium z Elche, czyli przedstawienie religijne  obrazujące wniebowstąpienie Matki Boskiej (PS. co ciekawe – wszystkie role w tym przedstawieniu odgrywają aktorzy płci męskiej). Zamknięte były też odrestaurowane (podobno pięknie) łaźnie arabskie. Ogrodu botanicznego już nam się nie chciało szukać, a podobno warto tam zajrzeć – cóż, może kiedy indziej.

Elche znane jest też z długiego na ponad 3 km graffiti, którym w 2015 roku udekorowano betonowe koryto rzeki Vinalopo. Graffiti jest już miejscami nieco wyblakłe, ale kolorowe malunki wciąż przyciagają wzrok. Planowaliśmy jeszcze wypad do pobliskiej wioski Villajoyosa, która słynie z uroczych kolorowych domków, ale akurat tego dnia było dość chłodno i padał deszcz, więc uznaliśmy, że kolorowe domki bez słońca i w deszczu sporo stracą ze swego uroku.

Od ponad 10 lat mieszkam na wsi, więc tydzień spędzony w dużym południowym mieście, i to de facto w samym centrum tego miasta, był doświadczeniem ciekawym. Pomimo bliskości morza i plaż Alicante wydało mi się miastem dość solidnie zabetonowanym: w pobliżu miejsca, w którym mieszkaliśmy, dominowały ulice zabudowane szczelnie kamienicami, z chodnikiem po obu stronach, dwoma rzędami zaparkowanych aut i jezdnią pośrodku. Żadnego choćby skrawka ziemi, zero roślin; nawet chwasta czy źdźbła trawy nie uświadczysz. Jeśli przy chodniku rosną jakieś drzewa – to też w zasadzie w betonie, z niewielką dziura zostawioną litościwie na pień i praktycznie zerowym zapasem przestrzeni. W tej betonowej dżungli już po pierwszym dniu przestali mnie dziwić właściciele psów, nie tylko zbierający kupy swoich czworonogów z chodników, ale i zmywający ich siki wodą ze specjalnie w tym celu noszonych butelek.  Gdyby tego nie robili (a mieszkańcy Alicnte chyba psy lubią, widziałam ich tam bardzo dużo), zapach w mieście byłby chyba nie do zniesienia, szczególnie latem.

Oprócz tych butelek do mycia chodników moją uwagą zwróciło też dość specyficzne okablowanie budynków, szczególnie tych starszych. Kable zwisały sobie ze ścian dość swobodnie i w sposób wyglądający na przypadkowy. Zastanawiałam się, co to za kable i jak oni ogarniają ten bajzel, kiedy coś w gąszczu drucików się zepsuje. Strach się bać:

Tak sobie przeglądam to, co napisałam do tej pory, i jakoś mi tak wychodzi, że średnio atrakcyjnie to Alicante wypada, dlatego taki właśnie tytuł wpisu przyszedł mi do głowy. Corrida, morze, palmy, beton i kable. A przecież bardzo się tam nam wszystkim podobało, chętnie bym pojechała raz jeszcze, choćby po to, by poleżeć na plaży, popływać w morzu, a może połazić trochę po pobliskich górach lub pojechać do parku-rezerwatu El Hondo i poobserwować ptaki. Może dlatego czytając to, co dziś napisałam, odnoszę wrażenie nieco inne, niż miałam wtedy, podczas pobytu. No, ale przecież pisząc o jakimś miejscu skupiam się na jego elementach charakterystycznych. Trochę pomijam całą najważniejszą sferę tych naszych wyjazdów, sferę bardziej prywatną; wszystkie te drobiazgi, które dla mnie składają się na odpoczynek i które są powtarzalne, czyli bycie razem, brak upierdliwych obowiązków, poznawanie nowych smaków, wylegiwanie się nad wodą, długie spacery, zbieranie muszelek, wysypianie się do późna, działanie bez napiętego planu.

Podsumowując – jeśli ktoś się jeszcze zastanawia, czy zimowy wyjazd do Alicante to aby dobry pomysł i czy można tam odpocząć i fajnie spędzić czas z rodziną – to potwierdzam, że jak najbardziej tak.