Bardzo subiektywny przewodnik po krakowskich muzeach

Wakacje to dla mnie – oprócz odpoczynku – czas nadrabiania różnego rodzaju zaległości. Podczas wakacji więcej czytam, więcej oglądam (w tym roku to głównie „Gry o tron”), więcej prasuję, więcej krzyczę na dzieci, a czasem zdarza mi się w ramach nadrabiania zaległości wybrać do muzeum. I nieco przymusić do tego córki, dla których wizyty w muzeum nie są ulubioną formą spędzania czasu, choć czasem – już po zwiedzaniu – przyznają, że im się podobało.

Postanowiłam zebrać moje krakowskie muzealne doświadczenia i ułożyć z nich subiektywny przewodnik po krakowskich muzeach i galeriach. Podkreślam, że jest to przegląd bardzo subiektywny, a nie ułożony pod kątem rangi czy wielkości lokalnych placówek muzealnych. Nie będę opisywać, jak wyeksponowany jest nasz jedyny Leonardo i o której najlepiej jest zacząć zwiedzanie Wawelu, żeby uniknąć tłoku. Za to napiszę, gdzie można spotkać najsympatyczniejszy personel, który (w przeciwieństwie do Was) nie krzyczy na dzieci notorycznie „dotykające eksponatów”, przy którym muzeum jest fajna księgarnia, gdzie panuje przerost formy nad treścią oraz gdzie lepiej uważać, wybierając się z kilkulatkiem.  Aha, napiszę też, gdzie są ładne łazienki, w końcu to też ważna kwestia.

Celowo nie napiszę też o warsztatach, grach miejskich, zajęciach plastycznych czy innych atrakcjach organizowanych dziś przez niemal wszystkie muzea, nie tylko w Krakowie. Oczywiście tego typu atrakcje są super, i kiedy dziewczynki były mniejsze, chodziliśmy na warsztaty plastyczne do Muzeum Narodowego – wspominam te wizyty bardzo miło. Ale takie wyjścia trzeba było zawsze odpowiednio wcześniej zaplanować, zarezerwować dzieciom miejsce  – czyli zawczasu odbębnić jakieś przygotowania. Tu będzie mowa o wizytach bardziej spontanicznych i mimo wszystko skupionych na samym zwiedzaniu, czymś w stylu: „mamy wolne popołudnie, to może chodźmy na wystawę”. Mam nadzieję, że kogoś zachęcę do odwiedzenia jednego z muzeów, o których pisze, lub innych – niekoniecznie w Krakowie.

Zacznę od jednego z moich ulubionych miejsc na muzealnej mapie Krakowa, czyli oddziału Muzeum Narodowego mieszczącego się przy placu Szczepańskim: Kamienicy Szołayskich . To muzeum jak dla mnie ma same zalety: dość często zmieniają się tam wystawy czasowe, jest świetna księgarnia/sklep z dobrze dobranym asortymentem (obok książek kupimy tam min. plakaty, kubki, długopisy), no i jest Szuflada Szymborskiej. Już dla samej Szuflady warto się tam wybrać. Jest to wystawa bardzo nietypowa, mi akurat kojarzy się z escape roomem, w którym zaglądając w rożne miejsca, otwierając rożne drzwi i drzwiczki, przesuwając plansze, zawsze trafiamy na coś nowego i nieznanego. Wystawa ta gromadzi różne należące do Szymborskiej przedmioty, niektóre bardzo charakterystyczne i znane: kolekcje pocztówek, nietypowe gadżety, zaskakująco duże zbiory zapalniczek czy nawet słynną komodę, zaprojektowaną przez samą noblistkę (można ją – to znaczy komodę – zobaczyć, patrząc przez wizjer w drzwiach). Fajnie, jeśli trafi się – jak kiedyś ja – na miłą i rozmowną panią z obsługi, która podpowie, gdzie by tu jeszcze zajrzeć i co odkryć.  Szufladę odwiedziłam już wiele razy, a i tak za każdym razem wynajduję tam coś nowego. Obecnie nie ma w Kamienicy wystawy, na którą chciałabym się wybrać, ale podczas ostatnich kilku lat to ten oddział MNK zorganizował wystawy, które najbardziej mi się spodobały: mam na myśli wystawę prezentującą zbiory Feliksa Mangghi Jasieńskiego (to z tej wystawy pochodzi pianino z czarnymi klawiszami), poświęconą grafice francuskiej oraz prezentującą malarstwo Williama Turnera.

Wstyd się przyznać, ale w MOCAK-u    pierwszy raz byliśmy dopiero w tym roku. Choć tak całkiem szczerze – nie czuję żadnego wstydu, ponieważ nic mnie tu specjalnie nie zachwyciło. Może z wyjątkiem samego budynku i cen biletów z Kartą Dużej Rodziny. Natomiast już same ekspozycje, przynajmniej te, które my oglądaliśmy, wydają mi się być bardziej scenerią do robienia selfie niż wystawą. Może jestem niedzisiejsza i pewnie się nie znam, ale podczas wizyty w MOCAK-u nie mogłam pozbyć się wrażenia, że tu tak naprawdę chodzi o cyknięcie foty i wrzucenie jej na Insta, a nie obcowanie ze sztuką czy choćby jakąś refleksję. Poniżej najpopularniejsze „fotobudki” MOCAK-a. Na pewno już nieraz je widzieliście, prawda?

 

Pomimo tego skupienia na obfotografowaniu obowiązkowych miejsc kilka eksponatów zwróciło moją uwagę. Bardzo zainteresowało mnie coś w rodzaju kilku czarnych, błyszczących plam, które sobie leżały na posadzce; wzbudziły one we mnie automatycznie chęć wejścia z buciorami na te plamy, tak były kusząco błyszczące i czarne, ale widniejący przy nich znak zakazu wchodzenia skutecznie ostudził mój zapał. Jak widać awangarda awangardą, ale z buciorami na eksponaty pchać się nie można, niezależnie od tego, czy eksponat to czarna plama z jakiegoś silikonu, czy meble Zygmunta Starego. Pewne rzeczy się nie zmieniają.

Swoją drogą, w tym nowoczesnym i awangardowym przybytku kultury spotkałam się z personelem o tradycyjnym podejściu do zwiedzających. Personel MOCAK-u – jak jeden mąż młody i zapewne rekrutujący się spośród braci studenckiej szkół artystycznych – przynajmniej podczas naszej wizyty był zaskakująco mało zaabsorbowany swą pracą i spędzał czas na dyskusjach, zbity w ciasną grupkę nieopodal zejścia na niższy poziom ekspozycji. Zaabsorbowany rozmowami personel nie dostrzegł ataków Zosi na jedną z „fotobudek” (zanim zdążyłam ją dopaść, udało jej się kilka razy kopnąć w liche ścianki budki, tej w literki), ale od razu dostrzegł przekroczenie czarnej linii wokół jednej z instalacji przez Ukochanego Męża i niezwłocznie go zganił („Ale proszę nie przekraczać linii!”). Warto dodać, że podczas gdy Zosia kopała w ściany w sporym oddaleniu od grupki pracowników muzeum, Mąż przekraczał czarną linię w zasadzie tuż pod ich nosami, więc nie ma się co dziwić, że to jemu się dostało.

Podobnie mało komunikatywna była pani sprawdzająca bilety przy wejściu. Zagadnęłam, czy są jakieś ograniczenia wiekowe dla zwiedzających (byliśmy tam z dziećmi), bo nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać na wystawie, na którą się wybieraliśmy (moja wina). Pani spojrzała na mnie z miłym uśmiechem i ogromnym zdziwieniem, po czym odparła, że nic o tym nie wie. No to spytałam wprost, czy nie ma jakichś drastycznych treści, ale pani tez niestety nie potrafiła mi pomóc („Hmm drastyczne treści? Czy ja wiem…”), więc postanowiliśmy ostatecznie sprawdzić sami. Ciekawe, czy byłam pierwsza osobą, która zadała takie pytanie? Możliwe. Może nikt tam nie przychodzi z dziećmi? W każdym razie zbyt drastycznie nie było, ale niektóre obiekty są moim zdaniem przeznaczone dla widzów mających powyżej 12-13 lat.

W gmachu MOCAK-u znajduje się także księgarnia i sympatyczna knajpka, taka trochę w klimacie loftowym. Tuż obok MOCAK-u znajduje się oddział MHK, Fabryka Emalia Oscara Schindlera, w którym wizytę wciąż jeszcze mamy przed sobą. W ogóle całe Zabłocie jest rejonem wartym dłuższego spaceru, więc na pewno w najbliższym czasie – może jeszcze podczas tych wakacji – się tam wybierzemy.

Jak dotąd ulubionym krakowskim muzeum moich córek jest Muzeum Inżynierii Miejskiej. Wprawdzie nie byliśmy tam już kilka lat, ale i one, i ja pamiętamy dobrze świetną zabawę w “tej sali z eksperymentami”. Nie mam niestety zdjęć z tego muzeum, a szkoda, bo jest naprawdę ciekawe i łatwiej byłoby je pokazać niż opisać, ale cóż – spróbuję. Można się tam naocznie przekonać, że siłą własnych mięśni można uruchomić windę czy zobaczyć, jak działa camera obscura. Do tego stare samochody i tramwaje. Jeśli chcemy dzieciom zapewnić godziwą rozrywkę w muzeum, to to jest właściwe miejsce.

Międzynarodowe Centrum Kultury: moja kolejna ulubiona krakowska wystawowa miejscówka. Nie jest to muzeum sensu stricto, a centrum kultury czy galeria, ale włączam je do mojego zestawienia, bo w zasadzie tu też „idzie się na wystawę”. MCK organizuje nieduże wystawy, które znikają po kilku miesiącach, trzeba się więc spieszyć, żeby zobaczyć interesujące nas wydarzenie. Ja się tak ostatnio spieszyłam w marcu tego roku, kiedy w MCK-u można było zobaczyć wystawę poświęconą polskiemu i norweskiemu designowi. Wystawa – choć nieduża – była świetna, a w dodatku towarzyszyła jej fajna atrakcja dla dzieci, które szukały odpowiedzi na różne pytania na terenie wystawy, zbierając po drodze punkty-naklejki. Do biletu dla dziecka dołączony był worek-plecak z logo wystawy i mapa, na której można było naklejać zdobyte naklejki-punkty.

Wystawy w MCK-u są nieduże, kameralnie zaaranżowane, zazwyczaj nie ma tam dzikich tłumów, a personel Centrum jest jednym z najsympatyczniejszych, z jakimi zdarzyło mi się spotkać w krakowskich muzeach. Aha – łazienki są bardzo, bardzo przyzwoite, wyposażone również w przewijaki.

Muzeum Lotnictwa Polskiego: tu byliśmy całkiem niedawno, bo tydzień czy dwa temu. Szczerze mówiąc – to najbardziej interesował mnie sam budynek muzeum, o którym trochę czytałam, i chciałam się naocznie przekonać, czy faktycznie taki ciekawy. Dziewczyny nie były jakoś pozytywnie nastawione wobec planu spędzenia sobotniego przedpołudnia wśród śmigieł, ale ostatecznie nie one decydują, tylko rodzice, hehe. Więc pojechaliśmy.

Gmach główny faktycznie robi wrażenie: beton i szkło, czysto i nowocześnie. Łazienki – piękne, szczerze mówiąc – w domu też bym takie mogła mieć. Tyle tylko, że w gmachu głównym mamy niewielką część ekspozycji, po resztę trzeba się przespacerować do kilku hangarów i na rozległe tereny muzeum leżące pod gołym niebem.  Są tu nie tylko samoloty czy helikoptery, ale i przeróżne ustrojstwa do walki powietrze-powietrze, ziemia-powietrze i innych konfiguracji, których nie wymienię z braku miejsca. Szczerze mówiąc – średnio mnie interesowało samo oglądanie tych wszystkich maszyn, szkoda, że nie udostępniono większej ich liczby do zwiedzania również i wewnątrz. Dziwne, że jakoś mnie to muzeum przygnębiło, może dlatego, że większość z maszyn została już wybebeszona z wszelkich elektroniki i silników, i tak sobie smutno rdzewiały na deszczu. W nieco lepszej kondycji są samoloty zgromadzone w gmachu głównym i hangarach: w pierwszej hali wyeksponowano spitfire’a, jeden z niewielu modeli samolotów, który nie jest mi obcy. Ucieszyłam się, że jest tu coś, co nie jest mi obce, wołam córki i już chcę zaszpanować edukacyjna gadką, że hej, popatrzcie, tu jest spitfire, latał podczas wojny takiej-to-a-takiej, a potem zagrał w filmie takim-to-a-takim. W tym momencie Ala mnie zgasiła informując, że przecież Spitfire to jest jeden z kucyków pony i on świetnie lata, więc to logiczne, że jest też taki samolot. Jak widać – i dla mnie niektóre wystawy mają wymiar edukacyjny w sposób nieoczywisty, bowiem dowidziałam się, że kucyki pony to nie tylko Apple Jack, Rainbow Dash i Flatter Shy, ale i Spitfire, który wcześniej jakoś mi umknął.

Jeden z hangarów jest bardzo ciekawie i nowocześnie zaaranżowany, dość wiernie odtworzono coś w rodzaju koszarów z czasów I Wojny Światowej. Ale jest też i interaktywny stół, i podświetlone samoloty, i kino, w którym można obejrzeć film.

Moim córkom oczywiście najbardziej przypadła do gustu sala w gmachu głównym, w której można samemu spróbować swoich sił na symulatorze lotu, wejść na pokład samolotu i usiąść za prawdziwymi sterami czy posiedzieć w fotelach lotniczych. Nawet Zosia miała okazję „polatać” na maszynie dostosowanej do swoich rozmiarów.

Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha: Manggha jest jednym z moich ulubionych muzealnych gmachów, położonych w świetnym punkcie miasta – świetnym pod kątem widokowości, bo już znacznie gorzej jest np. z parkingiem. Dla mnie jest to miejsce typu 4w1: są i ciekawe wystawy, i fajny „sklep z pamiątkami”, jest piekny widok na Wawel i Wisłę i knajpa. Moje córki do dziś kojarzą Mangghę jako miejsce, gdzie jadły lody z fasoli, a że doniosłe to wydarzenie miało miejsce tak z 5 lat temu, widać, że musiało to być dla nich spore przeżycie. Manggha wyróżnia się sympatyczną i pomocną obsługą, nikt nie patrzy krzywo na dzieci zaburzające muzealną ciszę, można zwiedzać z wózkiem i innymi tobołami. Bardzo odpowiada mi to, że tematyka wystaw z przyczyn oczywistych jest najczęściej skupiona wokół kultury japońskiej, choć trafiają się też niewypały. W zeszłym roku ciągnęłam rodzinę na wystawę opakowań japońskich, która – choć interesująca – była jednakże za mała i w moim odczuciu nie ukazywała fenomenu pięknych japońskich opakowań, który miała przybliżyć zwiedzającym (na zdjęciu opakowania słodyczy – kupowałabym, nie powiem!). Ale to nic, przy okazji zwiedziliśmy inną wystawę, która okazała się bardziej niż opakowania interesująca, a potem znalazła się chwilka, żeby coś narysować w kąciku. Zostałam też przez córki namówiona na kupno 3 długopisów z motywem lalek kokeshi. Cóż zrobić, ten sklepik w Mandze jest całkiem przyjemny… Tylko łazienki mają tam niespecjalne, bo bardzo małe.

Nie jestem jakąś maniaczką kulturalną, ciągającą dzieci co weekend po wystawach i zmuszającą ich do kontemplacji sztuki cerkiewnej dawnej Polski. Ale chętnie chodzę do muzeów, i nie bez znaczenia jest tu fakt, że z Kartą Dużej Rodziny we wszystkich wspomnianych tu muzeach płacimy naprawdę niewielkie kwoty za wstęp lub w ogóle jest on darmowy.

Myślę, że z zabieraniem dzieci do muzeów jest trochę tak, jak z ich nauką w szkole muzycznej: to, że dziewczyny teraz uczą się gry na instrumencie nie oznacza, że za kilkanaście lat wszystkie zostaną solistkami Filharmonii Berlińskiej. Może być i tak, że po zakończeniu szkoły muzycznej pierwszego stopnia moje córki już nigdy nie tkną żadnego instrumentu muzycznego. Ale w czasie samej nauki w szkole muzycznej nauczą się między innymi współpracy i wytrwałości. Nabędą pewnych umiejętności, które zostaną w nich na całe życie, i mam nadzieję, że nieraz się im przydadzą. Podobnie jest z wizytami w muzeach: można odbierać je różnie – jako rozrywkę, uatrakcyjnienie wolnego czasu, nudzenie się przy oglądaniu staroci czy obcowanie z kulturą wysoką. Ale każda taka wizyta zostawia w nas jakiś ślad, który może się kiedyś odezwać w najdziwniejszy sposób: być może jako wspomnienie lodów fasolowych, a może jako obraz uśmiechniętego pająka z grafiki Redona. Sama pamiętam, jak wieki temu, jako mała dziewczynka zwiedzałam katedry gotyckie we Francji; wówczas była to dla mnie mordęga i zapewne wolałabym zwiedzać sklepy niż kościoły, ale niestety nikt mnie nie pytał o zdanie. Na widok kolejnego kościoła o strzelistych wieżach, do którego mieliśmy wejść, miałam ochotę zrobić w tył zwrot. Po latach ta moja dziecięca złość rzecz jasna wyparowała, ale francuskie katedry pamiętam bardzo dobrze nawet dziś i mam do architektury gotyckiej duży sentyment. Może właśnie przez tamto zwiedzanie sprzed lat?

Podobnie jak mnie kiedyś zabierano nieco na siłę do muzeów czy katedr, tak i ja dziś wyciągam od czasu do czasu moje córki na różne wystawy, i również nie zawsze z entuzjazmem z ich strony. Ale się nie zniechęcam i będę robić to dalej, choćby dlatego, żeby słowo “galeria” nie kojarzyło im się tylko i wyłącznie z galerią handlową.