Bareizmy wiecznie żywe, czyli o względności czasu w życiu rodzinnym

 

 

Kilkanaście dni temu mogliśmy na naszym niebie obserwować superpełnię. Zrobiłam wtedy w drodze do pracy – czyli około 6:30 – powyższe zdjęcie i wrzuciłam na fejsa. W tę szóstą rano trudno na pierwszy rzut
oka uwierzyć, bo zdjęcie jakieś ciemne, nic więc dziwnego, że znajomemu ten “poranny” księżyc  skojarzył się ze znaną sceną z „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”. Chodzi o fragment, w którym facet w barze mlecznym opowiada drugiemu, jak śniadanie je na kolację, o 5 rano wsiada w pekaes, a już o 7:45 jest w pracy i może zjeść obiad. Najpierw się uśmiałam, potem zadumałam, i po namyśle stwierdziłam, że faktycznie, zauważam pewne podobieństwa. Zresztą – oceńcie sami, Drodzy Czytelnicy:

5:55 – Piii! Piii! Piii! To znak, że pora zwlec się z łóżka. Niestety, mamy obecnie jesień, więc jeszcze nie jest widno. W drodze do łazienki zgarniam z komody przygotowane wczoraj ubranie na dzisiaj. Potem nadchodzi
czas na jedyną przyjemność tego wczesnego poranka – kawę – oraz przygotowanie dzieciom drugiego śniadania do szkoły. Nie przygotowuję go poprzedniego dnia wieczorem chyba tylko dlatego, że wieczorami mam już na stałe zaplanowane finalizowanie kwestii obiadowych na następne dni.
7:00/7:30 – Ja sama pierwsze śniadanie jem w pracy, choć zgodnie z zaleceniami dietetyków powinno być już moim drugim. Po śniadaniu zabieram się ochoczo do pracy. Dziś zajmę się nowym wakatem, który pojawił się w stolicy Azerbejdżanu, Baku (+3 godziny różnicy czasowej). Żeby było ciekawiej, przy tej rekrutacji współpracuję z dwoma paniami: jedną z Portland (-9 godzin) oraz drugą z Bukaresztu (tylko +1 godzina), obecnie przebywającą w Astanie (+5 godzin). Hm, mam nadzieję, że nie będą się chciały ze mną zdzwaniać za często.
13:00/14:00 – Po zakończeniu dzisiejszych zmagań z rzeczywistością zawodową – pora na zmagania z życiem domowym. Szczęśliwie bez korków docieram do domu, gdzie po krótkim acz intensywnym powitaniu z Zosią i Alą, kompaktową rozmową z nianią zakończoną zbiorowym „pa pa” – nadchodzi pora na obiad. Na szczęście jest jeszcze obiad z wczoraj zrobiony przedwczoraj, więc luz. Przy ogórkowej myślami jestem już
bardziej przy obiedzie na jutro, który za jakąś godzinkę zacznę robić. Ten zwyczajny dwudaniowy posiłek został przez mnie obmyślony i zaplanowany już dwa dni temu, podczas zakupów. Teraz pozostaje mi tylko zmienić te plany w rzeczywistość.
14:00/15:00 – Krojenie marchewki, gotowanie kaszy jęczmiennej perłowej i duszenie wołowiny przerywam zerkaniem na Zosię i Alę bawiące się nieopodal i zwyczajową kontrolę rodzicielską („Mamo, patrz, ale się fajnie bawimy!”-  „Ooo, super, a w co, Alusiu?” – „W rzucanie dzieckiem!”). Przed trzecią pojawiają się w domu starsze córki, z tradycyjnymi popołudniowymi relacjami z okrutnego życia nastolatków w szkole i poza nią. Niestety, zaraz potem padają niewygodne dla mnie pytania o dostępność kawałka materiału 125cmx45cm potrzebnego Zuzce na środę (czyli pojutrze) oraz wpłatę na podręcznik do j.angielskiego dla Ani wymagana na trzy tygodnie temu – wszyscy inni w grupie już mają te podręczniki). Jasny gwint. Robię w myślach błyskawiczne przetasowanie pozostałych do realizacji punktów dnia, i staram się jakoś
pomiędzy nie upchnąć wizytę w bankomacie oraz telefon do sąsiadki-krawcowej, może poratuje w potrzebie.
16:00/17:00 – Póki co – czas poćwiczyć grę na licznych instrumentach. Panie nauczycielki już od tygodni straszą widmem egzaminów semestralnych i konkursów (to wszystko w grudniu, o nie, to już tylko kilka tygodni zostało!). Utwory Ali wg wszelkich znaków na niebie i ziemi powinny być już od miesiąca na poziomie subject matter expert, a jakoś nie są. No nic, bywa (jak mawia Ania); posłuchajmy zatem tego Bacha. Zosia i ja tradycyjnie robimy za publikę, przy okazji pilnuję, żeby gruszka, którą je Zosia nie wylądowała na nowym pianinie oraz starym fotelu. Zuza też poszła pograć, a ponieważ my we trzy okupujemy pokój zwany w naszym domu muzycznym – gra w łazience. Ania z wiolonczelą zajmuje salon.
16:30-18:30 – Pora  na codzienne logistyczne kombinacje na trasie dom-szkoła muzyczna-dom. Jedną zawieźć, drugą przywieźć, z trzecią iść choć na chwilkę na lekcję. Czwarta zazwyczaj przebywa wszędzie tam, gdzie w danej chwili jestem ja. Przy okazji załatwiam kupno chleba na jutro i realizuję w aptece recepty sprzed tygodnia. Fuks, akurat wypadły mi z torebki przy płaceniu za chleb – a apteka tuż obok, więc oto kolejny punkt programu znika z listy. Aha, jeszcze ten bankomat (bo ta książka do angielskiego niezapłacona od tygodni) – niestety euronet przy Biedronce znów szlag trafił, trzeba podejść się dalej do Banku Spółdzielczego. Zosia ma przy okazji mały spacerek, pogodna nawet niezła na szczęście. Przy bankomacie przypominam sobie o krawcowej. Dzwonię, ufff, na szczęście chyba mi pomoże i tym samym zaoszczędzi wizyty w mieście w poszukiwaniu kawałka materiału o wymiarach 125×45 cm.

19:00 – Ukochany Mąż już (!) w domu, dzieci odebrane, materiał 125-na-ileś-tam też, zadania domowe na jutro zrobione (tak przynajmniej twierdzą dziewczyny), obiad ogarnięty. Mąż – jak zwykle zresztą, niestety – je obiad na kolację, chyba, że już nic z wczoraj na dziś dla niego nie zostało, wtedy w drodze wyjątku je dziś obiad jutrzejszy. Jeszcze tylko odhaczamy kąpanie młodej+usypianie i już po ósmej można udać się na w pełni zasłużony odpoczynek. W ramach tegoż odpoczynku oglądamy dziś z Mężem ostatni odcinek „Belfra”. To znaczy ostatni sprzed dwóch tygodni.