Kiedy kilka miesięcy temu Ukochany Mąż zrobił nam niespodziankę i kupił bilety na MŚ w lekkoatletyce w Berlinie. Początkowo pomyślałam, że owszem, fajnie, ale jakoś specjalnie podekscytowana nie byłam. Szczerze mówiąc, to najbardziej mnie ucieszyła perspektywa wyjazdu do Berlina (nigdy wcześniej nie byłam w tym mieście) tylko z Mężem, bez dzieci. Miał to być pierwszego taki wyjazd od lat… chyba sześciu, o ile się nie mylę. Tak więc samą sferą sportową ekscytowałam się jakby mniej: kibicem zapalonym nie jestem, lekkoatletykę lubię czasem obejrzeć w tv, ale żeby się pchać na stadion – to już niekoniecznie. Cóż mogę powiedzieć – teraz to chyba jednak zacznę się pchać!
Do Berlina wyjechaliśmy w sobotę wcześnie rano, na miejscu bylyśmy około południa, co dawało nam jakieś 5-6 godzin na zwiedzanie miasta przed wyruszeniem na stadion olimpijski. Oboje nie byliśmy wcześniej w stolicy Niemiec, czasu było niezbyt wiele, tak więc mieliśmy w planach tylko podstawowe atrakcje.
Trasa do centrum miasta z naszego hotelu prowadziła przez piękny park Tiergarten. Od razu mi się tu spodobało, bo na dzień dobry zobaczyłam w krzakach przy drodze podskakującego strzyżyka. Wcześniej nigdy nie udało mi się go zobaczyć, więc już na wstępie bardzo się ucieszyłam. Niestety skubaniec był tak szybki, że nie dałam rady zrobić mu ani jednego dobrego zdjęcia. Szliśmy przez Tiergarten jakąś godzinę i w tym czasie naliczyłam kilkanaście gatunków ptaków, widziałam też sporo różnej wielkości budek na drzewach (w tym te największe dla sów) – ten park to miejski raj dla ptasiarzy. Zresztą, o urodzie i urokach berlińskich parków czytałam jakiś czas temu w felietonie Magdaleny Parys, polskiej pisarki mieszkającej w Berlinie, spodziewałam się więc efektu „wow”. Aż chciałoby się pochodzić tam dłużej i porobić zdjęcia…
No, ale nie przyjechaliśmy do Berlina oglądać ptaki w parkach, tak więc ruszyliśmy naprzód i zacienionymi alejkami Tiergarten dotarliśmy pod samą Bramę Brandemburską. Była to jedna z nielicznych pozycji na naszej liście berlińskich atrakcji must see. Brama jak brama, jest monumentalna, konie na górze są, wygląda podobnie jak na zdjęciach czy w telewizyjnych relacjach. Oczywiście wszyscy robią sobie zdjęcia, jest tłum ludzi, zamieszanie, są też uczestnicy jakiejś imprezy typu wieczór kawalerski. Tuż po przejściu przez bramę poważnie chwycił nas głód, a ponieważ w pobliżu nie rzucało się w oczy nic poza budką z kiełbaskami i piwem – padło więc na degustację berliner wurst. Kiełbasa była zresztą pyszna, dobrze zgrillowana, od razu pocięta na wygodne do zjedzenia kawałki, polana jakimś sosem (na szczęście nie keczupem, którego nie cierpię) i posypana sproszkowaną ostrą papryką. Całość podana z chrupiącą bułką była naprawdę niezła. Byłoby super, gdyby nie to, że wraz z pierwszym kęsem kiełbasy wciągnęłam do mojego układu oddechowego sporo tej papryki, co wyłączyło mnie z kulturalnej rozmowy z Mężem na jakieś dziesięć minut. Jeśli więc kiedykolwiek zdarzy wam się konsumować berliner wurst w takiej właśnie formie – lepiej wymieszajcie paprykę od razu z sosem, inaczej możecie skończyć tak jak ja i wówczas kilka minut kaszlu i łzawienia oczu. Po konsumpcji tego skromnego posiłku i spłukaniu resztek ostrej papryki z przełyku piwem – ruszyliśmy dalej. Czas nas nieco gonił, postanowiliśmy więc w tempie dość szybkim podejść do Checkpoint Charlie i zobaczyć resztki muru berlińskiego. Ten punkt programu został chyba zbyt mocno skomercjalizowany, więc tylko wrzucę zdjęcie. Przeszliśmy się też Aleją pod Lipami (Unter den Linden), bo tak nazywa się reprezentacyjna ulica Berlina, rozciągająca się za Bramą Brandenburską. Tuż za nią zaczyna się przestrzeń wypełniona wiekimi, pustawymi placami i jeszcze większymi budynkami. Wszystko jest tu wielkie. Nawet masa turystów nie jest w stanie wypełnić tych rozległych wybrukowanych metrów kwadratowych. Wędrując wzdłuż wielgachnego uniwersytetu, w którym sam budynek wydziału prawa ma rozmiary gmachu głównego Politechniki Krakowskiej, człowiek chcąc nie chcąc czuje się lekko przytłoczony tym wszystkim. To zdecydowanie nie jest przestrzeń przyjazna człowiekowi, w każdym razie w moim odczuciu tak to wygląda. W dodatku ilość ambasad znajdujących się w pobliżu, posterunków i patroli policji dodatkowo potęguje poczucie stłamszenia przez otoczenie.
Naprzeciwko ambasady amerykańskiej, w bezpośrednim sąsiedztwie Reichstagu i Bramy Brandemburskiej, znajduje się Pomnik Pomordowanych Żydów Europy. Jest to ciekawa budowla: pomnik ma formę betonowych quasi-grobowców, regularnie rozmieszczonych na sporej przestrzeni (jest ich w sumie 2711, każdy odpowiada jednej stronie Talmudu). Betonowe stele wyglądają tak, jakby wyłaniały się z pofalowanego tu i ówdzie podłoża, trochę jakby wystawały z morza. Przy czym morze jest rzecz jasna wybrukowane, tak więc można swobodnie poruszać się po całym obiekcie. Betonowe bloki różnią się wysokością, kiedy więc wejdziemy głębiej pomiędzy bryły, mamy wrażenie zapadania się między betonowymi klocami. Trzeba przyznać, że całość robi wrażenie znacznie większe, niż gdyby postawiono tam jakiś granitowy czy marmurowy posąg. O dziwo, pomnik jest dość słabo oznakowany; przy obiekcie tak dużych rozmiarów (i o tak ważnej wymowie, prawdę mówiąc) pasowałoby umieścić jakąś wiekszą tablicę informacyjną lub kilka tablic w różnych miejscach, po kilku stronach. Jeśli tam były – to jakimś cudem umknęły mojej uwadze. Podejrzewam, że sporo turystów przechodzących obok tego miejsca w ogóle nie wie, o co z tym betonem chodzi. Część z nich po prostu przysiada sobie na wygodnych „ławkach”, żeby odpocząć podczas zwiedzania. Zresztą jakiś czas temu prasa rozpisywała się o ludziach robiących sobie zabawne (w zamyśle) selfie z betonowymi grobowcami w tle.
Kolejne miejsce upamiętniające pomordowane ofiary nazizmu to pomnik, czy raczej memoriał poświęcony ofiarom pochodzenia romskiego. On również znajduje się w prestiżowej lokalizacji, tuż przy Reichstagu. Ma on formę płytkiego okrągłego stawu, pośrodku którego umieszczono kamienny trójkąt (znak obozowy Romów). Woda w stawie wygląda na całkiem czarną, ponieważ dno wyłożono ciemnym kamieniem. Te dwa bardzo współczesne w formie obiekty poświęcone ofiarom zbrodni nazistowskich zestawione z olbrzymim budynkiem Reichstagu, monumentalnymi XIX-wiecznymi gmachami i wielkimi placami w centrum Berlina, z którymi przecież bezpośrednio sąsiadują, stanowią dający do myślenia przekaz kulturowy.
Pasowałoby się wybrać do Berlina na dłużej, aby na spokojnie wszystko pooglądać, pozwiedzać i przemyśleć, ale tym razem nie było na to czasu. Dość szybko opuściliśmy okolice Reichstagu z robiącą wrażenie kopułą projektu sir Normana Fostera, i przyjemnymi uliczkami ciągnącymi się wzdłuż Szprewy dotarliśmy w końcu do hotelu. Ta część Berlina jest bardzo przyjemna i wyobrażam sobie, że mieszkać w tej częśći miasta jest całkiem miło. Teraz pasowało się jakoś dostać na Olympiastadion.
Okazało się, że nasz hotel od stadionu dzieli jakieś 8 km, trzeba było więc rozejrzeć się za jakimś środkiem tranposrtu. Mieliśmy dużego fuksa, ponieważ pomimo braku pomocy ze strony zagadniętych przechodniów niereagujących zupełnie na „Olympiastadion? This way? Bus? Metro?”, niemalże od razu trafiliśmy na właściwy przystanek. Zaraz też podjechał autobus. W autobusie – jak to w autobusie, kupiliśmy bilety u kierowcy, z którym – notabene – bez problemu dogadaliśmy się po angielsku. Podczas gdy Ukochany Mąż odbierał reszte od kierowcy, ja, kierując się instrukcjami widniejącymi na kasowniku („Please validate the ticket” czy coś w tym guście), przystąpiłam do kasowania. Nagle tuż obok rozległo się donośne „NEIN!!!” skierowane najwyraźniej do mnie, ponieważ oburzonemu okrzykowi towarzyszyło mu odwrócenie głowy i zdegustowany rzut oka. Rzut oka wycelowany był najwyraźniej we mnie i moją rękę z biletem już wsuniętym w czeluść kasownika. „It is not allowed to do this!!!” – chłop wydarł się na pół autobusu, a mi odebrało mowę, bo z jednej strony kasownik jasno nakazywał, z drugiej pasażer-służbista darł się „NEIN!!!”, a z trzeciej kierowca, który spojrzał na mnie w lusterku i przywalająco skinął głową. Trochę zgłupieliśmy z Ukochanym Mężem w obliczu tej niespodziewanej reakcji, a ja to przez chwilę poczułam się tak, jakbym właśnie publicznie zdzieliła kijem po głowie niewinne dziecko. Niby to tylko bilet, świstek papieru, ale jak widać – w niektórych okolicznościach urasta do rangi bohatera Afery Biletowej. Dziwna sytuacja. Uważniej wczytaliśmy się w napisy na kasowniku i rewersie biletu, ale niestety nie dały nam one ostatecznego rozstrzygnięcia w kwestii kasowania. Ha, bądź tu człowieku mądry w berlińskim autobusie… Kasuj lub nie kasuj: oto jest pytanie! Tak czy siak – następnym razem raczej pojedziemy metrem. Tam – o ile się orientuję – zawsze trzeba kasować.
Dalsza podróż autobusem upłynęła nam już bez przeszkód. Czasu przed wejściem na stadion zostało nam akurat tyle, żeby wypić po piwku i porozglądać się po okolicy. I tu duży plus dla Niemców za podejście do kwestii zero waste: piwo sprzedawane było nie, jak u nas, w jednorazówkach, które na podobnych imprezach walają się dosłownie wszędzie. Tu piwo lali do plastikowych kufli z grubszego plastiku, wielorazowego użytku, za które pobierano kaucję 1 EUR. To całkowicie załatwiało problem śmieci po piwie – rozwiązanie proste, a genialne, mam nadzieję, że kiedyś trafi i do nas. Sam stadion już z daleka zrobił na mnie wrażenie podobne do budynków otaczających Bramę B. i Reichstag: wielki i imponujący. W porównaniu do współcześnie budowanych lekkich, stalowych konstrukcji sportowych, ten stadion to kolos. Kamienny, solidny kolos. Widać, że powstał w 1936 roku, a nie na przykład 20 lat temu. Przed głównym wejściem stoją dwie wieże z rozpiętym pomiędzy nimi olimpijskim sybolem, a w pobliżu jest też kilka rzeźb słusznych rozmiarów. Całość robi wrażenie. Zbliżała się 20.00, tłumy ludzi wciąż wylewał się z metra. Baliśmy się długiego stania w kolejce do wejścia, ale wszystko przebiegło bardzo sprawnie i po kilku minutach byliśmy już na terenie stadionu. Chcieliśmy jeszcze na szybko coś wrzucić na ząb przed zawodami i zaraz znów trafiliśmy na kilka minut do kolejki: wszędzie były tłumy, jedyną budką bez kolejki była ta, w której sprzedawano kanapki ze śledziami… Cóż, ciekawy pomysł na stadionowe jedzenie, ale jak widać – nie do końca trafiony. Ominęliśmy śledzie i pokrzepiliśmy się już tradycyjnie wurstem, bo alternatywą był kotlet w bułce lub precel, tak więc wielkiego wyboru nie było.
Nie będę się bawić w komentatora sportowego, bo raczej nie mam zacięcia w tym kierunku, ale napiszę kilka słów o klimacie samej imprezy. Nie byłam nigdy wcześniej w takim miejscu jak stadion olimpijski podczas MŚ, więc wszystko było dla mnie nowe i wszystko mnie interesowało: loże komentatorów, kamery poruszające się przy pomocy najróżniejszych ustrojstw, fotografowie czatujący z wielkimi obiektywami. Podczas naszej sesji na stadionie zasiadło ponad 60 tysięcy kibiców, wyobraźcie więc sobie, jaką atmosferę tworzy tłum wielkości populacji średniego miasta, bijący brawo, machający flagami, wiwatujący. Oczywiście najwięcej było kibiców niemieckich, ale trzeba przyznać, że wszyscy sportowcy mogli liczyć na doping publiczności niezależnie od narodowości. Trochę mnie zastanowiło, że największy aplauz niemieckich kibiców przypadł w udziale Mateuszowi Przybyłko, który zgarnął złoto w skoku wzwyż. Chyba nie tylko mi ta sytuacja dawała do myślenia, bo polski kibic siedzący tuż za nami skomentował: „Eee, jaki on tam Niemiec!”.
Miałam też okazję przyjrzeć się z dość bliska jednemu z nielicznych zawodników, których kojarzę (oczywiście oprócz naszych!): włoskiemu skoczkowi Gianluce Tamberiemu. To ten z ogoloną połową twarzy. Przed swoimi skokami Tamberi robił mały show, zachęcał kibiców do klaskania, a w przerwach między skokami relaksował sie w sposób mniej więcej taki, jak na zdjęciu.
Oczywiście – najważniejsi w tym wszystkim byli NASI. Mieliśmy niemałego fuksa, ponieważ podczas naszej sesji polscy zawodnicy zgarnęli 3 złota ?! Wprawdzie Ukochany Mąż liczył jeszcze na sukces męskiej sztafety, niestety, tu akurat się nie udało sięgnąć po medal, ale oczywiście i tak było super. Największe wrażenie zrobiły na mnie starty biegaczy, kiedy to cały stadion wyciszał się na chwilę przed startem, żeby znów zacząć ryczeć zaraz po wystrzale. Bieg Justyny Święty-Ersetic był fenomenalny, szczerze mówiąc, to na początku myślałam, że zdobyła srebro, taki był tłok na mecie – a przynajmniej tak to wyglądało z mojego miejsca. O mistrzu Kszczocie to już chyba wszystko powiedziano i napisano ?. W takich to miłych okolicznościach upłynęły nam dwie sobotnie godziny, ani się obejrzeliśmy, kiedy trzeba się było zbierać z powrotem… Było rewelacyjnie, przeżycie z gatunku takich, jakich nie zapomina się się przez całe życie. Już na sam koniec zeszliśmy z naszych miejsc na sam dół, akurat kiedy „złote aniołki Matusińskiego” robiły rundę honorową wokół stadionu. Przy okazji poprosiliśmy kibiców z Bielska-Białej (jak się potem okazało) o zrobienie nam zdjęcia, w gratisie pożyczyli nam jeszcze swoją flagę, mamy więc fotę z niezłym orłem ?.
Ach, oby więcej takich wyjazdów! Choć jeśli chodzi o podróze, to nie mogę narzekać, bo najbliższe tygodnie zapowiadają się całkiem interesująco: najpierw jedziemy na dłuuugo wyczekane wakacje, a prawie zaraz potem potem – znów sami z Ukochanym Mężem – do Oslo! Chwilowo więc na blogu nastąpi przerwa, taka wakacyjna regeneracja sił twórczych. Spodziewajcie się więc nieco wakacyjnego spamu tutaj i tutaj ?. A ja już nie mogę doczekać się wędrówek po Oslo śladami Harry’ego Hole!
Podsumowując krótko nasz krótki, lecz intenswyny pobyt w Berlinie: jeśli chodzi o lekkoatletów – rewelacja, wyjazd-marzenie. Jeśli chodzi o pozostałe atrakcje – to myślę, że kiedyś jeszcze się do Berlina wybiorę, ale będzie mną powodować raczej ciekawość niż zachwyt.