Tegoroczny 1 września na pewno na długo pozostanie w mej pamięci jako dzień sporego wkurzenia. Po pierwsze – na półtora tygodnia przed powrotem do pracy zostałam bez niani (tak, tej samej, która potrafiła uśpić dziecko nie stosując husiania i trzepania wózkiem). Po drugie – odkryłam dziwne oraz liczne ryski i zadrapania na masce naszego samochodu. Po trzecie, tak na zakończenie tego feralnego dnia – zostałam przygnieciona obfitością grafiku zajęć dzieci w szkole muzycznej na ten rok. Na miano pozytywnego wydarzenia w tym strasznym dniu zasługuje chyba jedynie fakt, że Remigiusz Mróz skomentował (a więc chyba i przeczytał) mój tekst o “Kasacji” – cóż, dobre i to!
Mogłabym niniejszy wpis poświęcić każdemu z tych okropnych wydarzeń, które mnie spotkały w zeszły czwartek. Albo napisać całą serię marudząco-kwękających wpisów. Zdecydowałam jednak, że skupię się tylko na casusie pani niani – tak zwanym candidate drop off, ponieważ to on jest największym sprawcą mojego czwartkowego wkurzenia.
Jako rekruter ze sporym doświadczeniem znam (niestety) to uczucie, kiedy w ostatniej chwili “zatrudniony” przez nas kandydat rezygnuje z pracy. Dosłownie w ostatniej minucie, tuż przed podpisaniem umowy o pracę, a czasem nawet już po. Doświadczyłam kilku takich sytuacji i dobrze pamietam, jak skacze ciśnienie, kiedy człowiek słyszy w słuchawce: “Wie pani, zaproponowali mi podwyżkę w obecnej firmie” albo “Niestety żona jednak nie chce się przeprowadzić, przepraszam”, albo “Jednak państwu podziękuję. W sensie, że nie”. Zawsze w takich sytuacjach zachowywałam się profesjonalnie i klęłam tylko w myślach, trochę tego profesjonalizmu na szczęście zostało mi też i dla [piiiiii] niani.
Jako powody rezygnacji z pracy w ostatniej chwili mi osobiście przychodzą na myśl głównie sytuacje losowe, typu: choroba, nagły wyjazd, ciąża. Do takich sytuacji na pewno nie zaliczyłabym remontu domu, który to powód podała niedoszła niania. OK, może miałabym więcej zrozumienia, gdyby remont ten miała przeprowadzać własnoręcznie, ale samo nadzorowanie przebudowy domu? Hello?? To nieco dziwaczne. Choć jeśli umieścić całą tę sytuację w lokalnym kontekście mojej “wiochy nie zabitej dechami”, nie ma się co tak bardzo dziwić.
Kiedy zaczynałam szukać niani dla Zosi kilka miesięcy temu, myślałam, że zadanie to okaże się dziecinnie proste: w niedalekim sąsiedztwie znam przecież co najmniej kilka mam, których dzieci są już na etapie tak zwanego odchowania, i pewnie ich rodzicielki chętnie dołączą do grona mas pracujących i wesprą nieco rodzinne budżety. Praca na miejscu, dogodne godziny pracy, dziecko z gatunku tych niemarudzących i jedzących – wprost idealne zajęcie dla wielu pań, wydawać by się mogło. Jednakże za każdym razem, pytając o zainteresowanie praca, słyszałam odmowy: nie, bo mamy komunie w tym roku; nie, bo co ja w wakacje zrobię z dziećmi (to nic, ze mieszkamy z rodzicami); nie, bo kto mi gotowanie i sprzątanie ogarnie. A teraz jeszcze ten remont…
Przypomniałam sobie te wszystkie “argumenty przeciw pracy” 1 września, tuż po rozmowie z niedoszłą opiekunką. Taaaak. Remont, komunia czy konieczność pracy w czasie wakacji skutecznie zniechęcają kobiety do podejmowania jakiejkolwiek pracy. Owszem, program 500+ również nie jest bez winy jeśli chodzi o wymiatanie płci pięknej z rynku pracy, ale moim zdaniem u nas, na wsi, on co najwyżej pogłębił już istniejącą sytuację. Sądzę, że o wiele większymi winowajcami są KRUS i wygodnictwo.
Moją czarę goryczy tego nieszczęsnego dnia przelała rozmowa z niewidzianą przez kilka miesięcy znajomą, skądinąd bardzo sympatyczną, która na wieść o moich poszukiwaniach opiekunki i planowanym powrocie do pracy zrobiła wielkie oczy. Znajoma podobnie jak ja wielodzietna, z tym, że niepracująca:
– Ale serioooo? Wracasz do pracy? No, ja to cię podziwiam!
Oczywiście nie był to podziw w rodzaju tego, jakim obdarzamy piekne krajobrazy, tylko podziw w stylu “puknij sie, człowieku, w czoło, co ty robisz!”. Zaczełam się zastanawiać, czy ja aby nie jestem jakąś ostatnią frajerką: czworo dzieci, praca zawodowa (na 3/4 etatu, ale jednak praca), ogarnianie domu i gotowanie. Do tego wszystkiego dużo czytam i mnie również nie omijają zdarzenia typu komunie – w tym roku trzecia organizowana przez nas w domu. Tylko remontu na razie brak, ale wymówek, żeby nie pracować, aż nadto.
Nie ma we mnie złośliwości wobec kobiet niepracujących – sama przez 5 lat “siedziałam w domu” z dziećmi i dokładnie wiem, czym to pachnie. Wiem też, że nie jest to dla mnie opcja do przyjęcia na stałe, choć sytuacje jak ta z zeszłego tygodnia nieco osłabiają wiarę w sensowność mojego chodzenia do pracy, płacenia podatków i ZUSu. Właściwie to po kiego grzyba się tak męczyć? Nie lepiej zwalić zarabianie kasy w całości na Męża, niech się chłop martwi kredytami, a ja skupię się tylko na domu, komuniach, pilnowaniu fachowców od remontu – i tak jest co robić! KRUS się przez kogoś załatwi, żeby emerytura jednak jakaś tam była zapewniona, i już można spokojnie patrzeć w przyszłość. A że przy okazji zyskam nieco czasu na wypady na zakupy do Myślenic czy Krakowa lub rozwój jakiegoś nowego, pasjonującego hobby – to tylko się cieszyć. Oj, kusi to wygodnictwo, jeszcze jak kusi!
![]() |
Zastanawiając się, jakie zdjęcie mogłoby pasować do tego wpisu, natrafiłam na to zdjęcie z Caorle, sprzed kilku lat.
Myślę, że pasuje. Mogłam mieć chyba podobną minę podczas rozmowy z panią nianią… |