Buntem z buta

Miałam coś napisać o buncie dwulatka, ale  po krótkim namyśle uznałam, że to bez sensu. „Bunt dwulatka” to wprawdzie często stosowany termin, ale według mnie trochę mija się z celem mówienie o buncie tylko dwulatków. Po co się tak ograniczać? Przecież można napisać też o buncie pięcio- i dziecięciolatków, z kolei w przypadku nastolatków najczęściej jest mowa o dorastaniu i dojrzewaniu, choć przecież wszyscy dobrze wiemy, że to też w dużej mierze bunt. A kryzys wieku średniego? To przecież nic innego, jak bunt przeciwko upływowi czasu i starzeniu się. Wychodzi na to, że jak już raz zaczniemy się buntować, będąc gdzieś tak mniej więcej w wieku Zosi, to pozostajemy w tym stanie na długie lata.

Moje córki nieźle mnie już jak do tej pory przećwiczyły na polu buntu, poznałam już jego różne objawy, style, natężenia. Bywa różnie, nie mam tu spektakularnych rodzicielskich sukcesów, raczej samo życie: raz się taki atak przeczeka, czasem machnie ręką, zagryzie zęby, ustąpi, czasem pokłóci, kiedy indziej porozmawia. Jeśli chodzi o style buntu, stosowane przez moje córki, to też da się zauważyć pewne zróżnicowanie, każda z nich ma w tym zakresie swoje preferencje. Poniżej krótkie zestawienie ulubionych w mojej rodzinie stylów buntowania się. Celowo nie piszę, które córki jakie metody stosowały/stosują, niech część prawdy pozostanie lekko zawoalowana.

Przyznam, że jak dotąd najbardziej wkurzającym i męczącym sposobem wyrażania sprzeciwu jest stosowana przez jedną z moich córek metoda tępego uporu. Właściwie to chciałam tę metodę nazwać metodą skrajnie wkurzającego buczenia przez pół dnia, bo do tego się ona sprowadza w praktyce, ale ponieważ u jej podstaw leży tępy upór – to ostatecznie poprzestałam na tej krótszej nazwie. Jedna z moich córek  stosowała tę metodę przez długie lata, od najwcześniejszego dzieciństwa do… w zasadzie to jeszcze do niedawna. Sytuacja, która stawała się punktem zapalnym i prowadziła do wielogodzinnego zawodzenia w kącie pokoju, była trudna do przewidzenia i mogła być zarówno błaha (zabranie przez siostrę żelka), jak i poważna (zabranie przez siostrę dwóch żelków). Dziecko trwające w takim zawieszeniu, wyjące/buczące przez dłuższy czas, z którym ciężko się jest w jakikolwiek sposób porozumieć – może szybko i skutecznie wyprowadzić człowieka z równowagi, oj tak. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że taki atak da się w zasadzie tylko przeczekać: z doświadczenia wiem, że próby perswazji, negocjacji, tłumaczenia czegokolwiek są jak rzucanie kulą w płot. Trzeba po prostu swoje odczekać, a na końcu najlepiej jest przytulić zapuchniętego, zabuczanego i usmarkanego buntownika, który po takiej akcji jest już jednym wielkim chodzącym nieszczęściem.

Tej metody okazywania sprzeciwu i niezadowolenia szczerze nie cierpię i większość moich wkurzeń wszech czasów zawdzięczam właśnie jej. Na szczęście nic nie jest wieczne i również tępy upór jako wyraz sprzeciwu z czasem zanika i przekształca się w zwykłego, milczącego focha. Przynajmniej w przypadku mojej kochanej córki tak się właśnie stało.

Równie popularną w mojej rodzinie metodą buntu są zachowania w stylu drama queen. Tu możliwości okazywania niezadowolenia jest cała masa, a łączy je to, że wszystkie są głośne i widowiskowe. Małoletnia drama queen stosuje przede wszystkim dobrze znane chwyty typu rzucanie się na ziemię, machanie wszystkimi kończynami naraz, bicie każdego i wszystkiego naokoło czy rzucanie różnymi przedmiotami. Do tego w tle mamy płacz i wrzaski. W wieku późniejszym rzucanie się na ziemię raczej zanika, natomiast pojawiają się melodramatyczne płacze i krzyki, trzaskanie drzwiami, a ukoronowaniem całej sytuacji jest najcięższego kalibru obelga, rzucona rodzicowi w twarz, obowiązkowo głośno i płaczliwie:

– Inni rodzice na to pozwalają!

Ewentualnie:

– Nikt inny tego nie zabrania, tylko wy!

Lub:

– Nawet rodzice Klaudii/Jowity/Martyny się na to zgodzili! No to czemu wy nie możecie!!

Przyzwyczaiłam się już, że są kwestie, w sprawie których jestem rodzicem należącym do zdecydowanej mniejszości i niestety argument „inni tak robią” wcale na mnie nie działa. Nie wiem tylko, dlaczego wobec tego jest w naszej rodzinie wciąż stosowany, może dziewczyny mają nadzieję, że jeśli będą w ten sposób wiercić mi dziurę w brzuchu, to kiedyś ulegnę? Nie wiem, ale styl drama queen w ogóle mnie nie rusza ani nawet za bardzo nie denerwuje. Chyba dlatego, że sama stosuję go bardzo, ale to bardzo sporadycznie.

Na koniec zostawiłam sobie najlepszą w moim odczuciu metodę odreagowywania stresów i sprzeciwu, którą od lat z powodzeniem stosuje jedna z moich córek. Też jest to pewna forma protestu, taka, którą niejednokrotnie sama mogłabym zastosować, gdybym potrafiła zasypiać o dowolnej porze dnia i nocy. W sytuacji konfliktu, podenerwowania lub skłócenia jedna z moich córek po prostu zamyka się w swoim pokoju i idzie spać. Co ciekawe, pora dnia jest tu bez znaczenia. Taka odcinająca od skonfliktowanej rzeczywistości drzemka równie dobrze może mieć miejsce o jedenastej rano, jak i o siódmej wieczorem, i naprawdę ma działanie dobroczynne. Po upływie pewnego czasu – może to być zarówno trzydzieści minut, jak i 2 godziny – dziecko jest jak nowo narodzone, pogodniejsze i skłonne do negocjacji. No, chyba że buntowniczą drzemkę trzeba przerwać z jakiegoś ważnego powodu, wtedy nie jest za dobrze. Wtedy wracamy do punktu wyjścia.

Jeśli chodzi o Zosię, przejawy buntu i sprzeciwu są u niej na razie dość skąpe (na szczęście!). W pewnym sensie wszystkie jednak mają wspólny mianownik: obuwniczy. Pamiętacie, jak pisałam o upodobaniu Zosi do kaloszy? Jakoś chyba od tego wszystko się zaczęło: nagle zaczęła upierać się przy noszeniu kaloszy non stop, trzeba było je chować i tak dalej. Kiedy wraz z nadejściem upałów problem kaloszy sam się rozwiązał (schowałam je do piwnicy), pojawił się inny, znacznie bardziej upierdliwy: notoryczne ściąganie butów. Zaznaczam, że chodzi o samo ściąganie, zakładanie już niestety nie jest w pakiecie. W zasadzie to nie ma sprawy, niech Zosia sobie buty ściąga, o ile ma na nogach jakieś crocsy, ale jej sandałki to nie był zakup przemyślany pod kątem częstego i szybkiego ściągania i zakładania. Owe sandałki szczególnie dały mi się we znaki na koncercie organizowanym przez szkołę muzyczną w czerwcu, kiedy to musiałam je wciskać na małe nóżki za każdym razem, kiedy ich właścicielka postanowiła wyjść na zewnątrz, a jeszcze wcześniej musiałam odnaleźć to znienawidzone obuwie w gąszczu słuchaczy. Po trzeciej takiej sytuacji – a była to może piąta minuta koncertu – miałam ochotę przykleić jej te buty do nóg taśmą samoprzylepną. Gdybym akurat taśmę wtedy przy sobie miała, to kto wie, kto wie…

Najnowsza faza obuwniczego buntu została przez mnie uwieczniona na zdjęciu. Jak widać, sandałki zostały zastąpione przez nieco cięższe buty, wygrzebane w piwnicy wspólnie z siostrami. Tu akurat mieliśmy gdzieś jechać i Zosia tak właśnie się przygotowała do wyjścia przy 30-stopniowym upale. Siedzenie na przednim siedzeniu w samochodzie w ciężkich buciorach to jak widać to, co niektóre dwulatki lubią robić najbardziej. Nie muszę chyba dodawać, że nie była zbyt chętna do zmiany obuwia i miejsca w aucie.

Co zrobić, w końcu umiejętność buntowania się też trzeba opanować, a częścią nauki jest trening. Niech więc dziewczyny ćwiczą, byle w granicach rozsądku (najlepiej mojego). Aha, i na pewno nie ma już mowy o żadnym ściąganiu sandałków.