Być jak Helena Król-Kolodziey

„Żony Hollywood” to jedna z moich telewizyjnych wstydliwych przyjemności. Jeśli ktoś z Szanownych Czytelników tego serialu nie zna, spieszę wyjaśnić, że prezentuje on życie bogatych Polek w USA, żyjących głównie w okolicach Los Angeles. American dream urzeczywistniony, ale ze smaczkami jak najbardziej polskimi; wprawdzie bardzo mocno podejrzewam, że sporo w tym wszystkim inscenizacji, pudru, lukru i gry, ale nawet te podejrzenia nie przeszkodziły mi stać się fanką „Żon”. A wielką fanką stałam się począwszy od drugiej serii, kiedy to pojawiła się w programie moja osobista idolka: Helena Król-Kolodziey. I mimo że pani Helena wystąpiła tylko w jednym sezonie programu, to okazała się być postacią na tyle wyrazistą, że utkwiła w świadomości widzów. Przynajmniej w mojej.

Tak się składa, że myślę o Helenie Król-Kolodziey całkiem często. Wiem, brzmi to dziwnie, ale bywa, że nawiedzają mnie obrazy pani Heleny schodzącej w pełnym stylistycznym rynsztunku z wielkich schodów swej rezydencji, pani Heleny dzwoniącej z piętra tejże rezydencji na parter, do swego męża Stanleya, aby go wezwać do pomocy przy zamykaniu walizek czy pani Heleny robiącej przegląd swej pokaźnej kolekcji butów i strojów kąpielowych. To jest świat tak bardzo inny od mojego, oddalony o miliardy lat świetlnych od mojej rzeczywistości, że aż pociągający. W takich chwilach zdarza mi się żałować, że nie jestem choć trochę jak Helena Król-Kolodziey.

W miniony weekend byliśmy gośćmi na przyjęciu weselnym, które odbywało się w eleganckim hotelu, takim z elementami glamour. Na takiej imprezie nie pasuje wystąpić w byle kiecce, więc przygotowałam moją superelegancką sukienkę z Zary oraz buty na najwyższym możliwym dla mnie obcasie. Odhaczam listę: sukienka jest, nowe i całe rajstopy są, buty wyczyszczone na błysk, włosy umyte i nawet potraktowane odżywką podprowadzoną córce. Pora na makijaż. I tu pojawił się problem, bo choć bez trudu odnalazłam 3 kosmetyki, których używam na co dzień i których zamierzałam użyć i teraz – to za nic w świecie nie mogłam znaleźć cieni do powiek. A to właśnie cienie miały być podstawą osiągnięcia przez mnie efektu wow, w mojej opinii niezbędnego na eleganckim przyjęciu weselnym. Cienie kupiłam w przypływie zainteresowania makijażem jakieś pół roku temu i dobrze schowałam, pomna wcześniejszych doświadczeń, kiedy to nieużywane przeze mnie cienie zostały całkowicie zużyte przez moje córki. Ten najnowszy zakup ukryłam tak sprytnie przed córkami, że za nic nie mogłam go znaleźć. Szukałam, grzebałam po szufladach, pudełeczkach – i nic. W końcu się poddałam, bo czas gonił, i wzruszając z rezygnacją ramionami uznałam, że bez cieni też jakoś to przyjęcie przeżyję. Stałam przed lustrem w łazience, kontemplując moje nieodświętne odbicie i tak sobie patrzyłam na nietknięte cieniami powieki. Na moje nieznające hybrydy i żelu paznokcie. Na moje niepociągnięte permanentnym flamastrem brwi. Na zmarszczki niepotraktowane wypełniaczem. No cóż – w kwestii wyglądu chyba zbyt wiele musiałabym nadrobić, żeby choć o krok zbliżyć się do pani Heleny. Tu sprawa wydaje się być przesądzona, skoro nawet cieni do powiek nie mam. Odłóżmy więc kwestie wizerunkowe na bok i zobaczmy, czy przynajmniej w sprawie wyręczania się Stanleyem mogę choć trochę zbliżyć się do ideału.

Odpowiedniego przykładu również długo szukać nie trzeba. Kilka dni przed polowaniem na cienie musiałam zmierzyć się z innym niesympatycznym wydarzeniem: po powrocie z pracy odkryłam, że w domu nie ma prądu. To znaczy jest, ale w piwnicy i na piętrze, co ustaliłam po wstępnej inspekcji. Następne kilkanaście minut poszukiwań pozwoliło mi odkryć, że zmiażdżony kabel od od tostera jest najprawdopodobniej sprawcą awarii. Niestety, moja sprawdzona w podobnych sytuacjach metoda – czyli włączenie bezpieczników na desce rozdzielczej w domu – tym razem nie przyniosła efektów. Prądu dalej nie było. Gdybym była taką Heleną Król-Kolodziey, zapewne w ogóle nie przejmowałabym się jakiś kablem czy prądem, tylko zadzwoniłam po Stanleya czy inne odpowiednie służby. Niestety, Ukochany Mąż tak samo różni się od pana Stanleya, jak ja od pani Heleny, i w związku z tym najczęściej nie przesiaduje w salonie, oglądając National Geographic ze szklaneczką bourbona w ręce. W ten konkretny dzień Ukochany Mąż przebywał w odległym mieście na szkoleniu czy warsztatach, i oczywiście nie dało się do niego dodzwonić, nie wspominając już o zajęciu się przez niego awarią prądu. A tu sytuacja stawała się coraz pilniejsza, prądu brak było już najwyraźniej od kilku godzin; jeszcze chwila, i zamrażalnik zacznie wylewać się na podłogę… Trzeba było jakoś zadziałać: zaczęłam od ulubionej metody wszelkich Zoś Samoś, czyli zgooglowania problemu. Wyszło na to, że faza lub siła musiała wysiąść, czyli że zwarcie było jakieś grubsze i nie obejdzie się bez sprawdzenia bezpieczników przy liczniku lub – w droższej wersji – wezwania elektryka, żeby posprawdzał kabelki w gniazdku. Pominę już litościwie poszukiwania kluczyka do skrzynki z licznikiem (zakończone fiaskiem) oraz poszukiwania świeczek i zapałek. Zajęło mi to wszystko sporo czasu i dodam tylko, że wygrzebałam w piwnicy solidny przedłużacz, za jego pomocą uruchomiłam lodówkę, a z problemu braku prądu wybawiła mnie kilka godzin później zupełnie niespodziewanie nasza Pani Sołtys, która akurat tego dnia odczytywała liczniki. Klasyczny przykład sytuacji typu deus ex machina :). I pstryczek elektryczek cudownie zadziałał.

Takie sytuacje zupełnie nie w stylu pani Heleny to częsty gość w naszym domu. Jestem pewna, że nie tylko w naszym. Coś ginie, coś trzeba szybko naprawić, gdzieś trzeba nagle i szybko podjechać, coś pilnie kupić. Takich rzeczy pojawia się całkiem sporo i zazwyczaj jakoś tam sobie z nimi radzę – jeśli muszę. A nawet jeśli nie muszę, to i tak najczęściej nie korzystam z opcji „telefonu do Stanleya”. Tak mam: kiedy walizka nie chce się domknąć, to nie tylko sama ją jakoś domykam, ale jeszcze zniosę po schodach i załaduję do auta, nie patrząc, czy to spodziewane “limo”, czy coś zupełnie innego.

Tylko jak taka postawa życiowa ma się do oświadczenia pani Heleny, że do jej obowiązków należy przede wszystkim „dobrze wyglądać i być wypoczętą”? Ma się nijak: i wypoczynek, i dobry wygląd to u mnie towary zdecydowanie deficytowe. Oczywiście z tym pragnieniem bycia jak Helena to nie do końca prawda, moja wrodzona niechęć do obfitego makijażu oraz skrajne umiłowanie samodzielności nie pozwoliłyby mi skopiować zbyt wiele. Ale czasem mi się ulewa i wtedy sobie gderam, że taka pani Helena ma lepiej i łatwiej. Trochę jej podejścia można by mimo wszystko przejąć… Owszem, dobrze jest radzić sobie z różnymi sytuacjami, ale czasem miło byłoby skupić się tylko na malowaniu oka i nie przejmować awarią prądu. W tych zmianach mam już nawet jakiś punkt zaczepienia – na początek zadbam o to, żeby mieć to oko czym umalować.

 

Zdjęcie: źródło