Cała prawda o życiu sąsiedzkim na wsi

Dzisiejszy wpis będzie mieć charakter po części wspominkowy, a to dlatego, że w tym miesiącu mija osiem lat, od kiedy przenieśliśmy się na naszą wiochę. Tak się składa, że nie należymy do tych szczęśliwców, którzy przeprowadzają się wtedy, kiedy już każdy obrazek wisi w docelowym miejscu, a podłogi są idealnie wypucowane. Dlatego też osiem lat temu, na niespełna dwa tygodnie przed przeprowadzką do niewykończonego domu, przybyłam pod swój nowy adres ze ścierkami, mopami i wiadrami. Nie było jeszcze kuchni, drzwi wewnętrznych i innych tego typu drobiazgów, za to był tak zwany syf po budowie.

Generalnie się tym syfem jakoś bardzo nie przejmowałam. Przeważała radość z powodu przeprowadzki do domu, choć z drugiej strony – te metry nowych i brudnych podłóg jednak trochę onieśmielały. Termin wyprowadzki z wynajmowanego mieszkania już potwierdzony, nie ma odwrotu, ale jak tu się przenieść z trojgiem małych dzieci do takiego bałaganu (mówiąc delikatnie)? I tak sobie rozmyślając, przez zachlapane szarym błotem okno dostrzegłam nadciągającą odsiecz. Odsiecz miała postać mojej sąsiadki i jej syna. Jak się potem okazało, odsiecz przybyła, aby pomóc mi w sprzątaniu. Zaniemówiłam. Ktoś, kto tuż przed świętami poświęca swój własny cenny czas, aby pomóc obcej osobie – jest po prostu wielki. To właśnie tak wygląda życie sąsiedzkie na wsi???

Poczułam się, jakbym trafiła do sąsiedzkiego raju. Kiedy przed przeprowadzką tutaj rozmawialiśmy ze znajomymi mieszkającymi w mieście na temat życia na wsi, temat sąsiedztwa pojawiał się najczęściej w kontekście różnych obaw i opowieści o złośliwych ludziach zza płotu, szpiegujących każdy krok współziomków. Co tu dużo gadać, wiadomo, jak to na wsi jest: każdy o każdym wszystko wie, ludzie są zawistni i nie lubią obcych. Nie będę ukrywać, miałam trochę obaw tego typu, ale z drugiej strony – jeśli chodzi o relacje sąsiedzkie, moje doświadczenia miejsko-blokowe były dość ubogie i nie zostawiałam w Krakowie sąsiadów, za którymi jakoś bardzo miałabym tęsknić. Oczywiście nie twierdzę, że mój przypadek był w tym zakresie typowym (wręcz mam nadzieję, że był wyjątkiem), ale fakt faktem – przeprowadzka na wieś stanowiła dla mnie pod tym względem prawdziwy szok.

Przemiłe zachowanie mojej nowej sąsiadki i jej syna to był w zasadzie dopiero początek niespodzianek. Pamiętam, że jako nowi w okolicy wzbudzaliśmy początkowo sympatyczną ciekawość: sąsiedzi pytali, jak się nam mieszka, skąd pochodzimy, czy wiemy, że w okolicy są dwa stawy, doradzali, gdzie kupić najlepsze w okolicy wędliny lub warzywa. A tu jeszcze proszę, słoiczek miodu, bo mam swoje pszczoły, a dziewczynki mogą się przyjść do nas pohuśtać po południu, mamy dzieci w podobnym wieku… Ta początkowa ciekawość z czasem zmieniła się we wzajemną sympatię. Brzmi jak sielanka? Ja czuję, że tak było i nadal jest; mieszkając tu, gdzie mieszkam, wśród takich ludzi – wygrałam los na loterii. Może to kwestia moich wcześniejszych doświadczeń, a może – po prostu – wzajemna ludzka życzliwość, którą tu widzę tak wyraźnie i w takim natężeniu? Bo jak tak pomyśleć – to ze strony sąsiadów spotyka mnie i całą moją rodzinę mnóstwo miłych gestów, które staramy się odwzajemniać, kiedy tylko mamy ku temu okazję. Przykłady? Miło jest dostać krótkiego, lecz bogatego w treść smsa od sąsiadki („Przewróciła ci się suszarka na pranie”). Fajnie jest spotkać się razem z sąsiadką przy kawie na spontanicznych plotkach. Bardzo miło jest znaleźć rano przy furtce świeżo wykopaną sadzonkę sumaka czy cebulki narcyzów. Fajnie jest iść na spacer z dzieciakami naszą ulicą, i w zasadzie z każdym napotkanym po drodze człowiekiem zamienić ze dwa-trzy słowa przyjaznej pogawędki. Takie drobiazgi, które może nie rzucają się w oczy, ale – skumulowane – podnoszą jakość życia. Zdecydowanie lepiej żyje mi się wśród ludzi, których znam, lubię, których życzliwość czuję, i dla których nie jestem kimś zupełnie anonimowym.

Żeby aż tak nie słodzić to dodam, że zdarzają się u nas także sytuacje klimatem trochę jak z „Rancza”. Lokalny kolory mocno wzmacnia jeden z dalszych sąsiadów, człowiek wielu talentów i soczystego języka. Zawsze elegancko i donośnie się przywita. Ostatnio na przykład zagadnął mnie, kiedy byłam z Zosią na spacerze: „Taka duża ci już ta mała urosła? O k….a!”. Niezmiennie wzbudza on mój podziw z powodu stylu, w jakim jeździ na rowerze: pomyka po naszych okolicznych pagórkach rozwijając całkiem sporą prędkość, ja na jego miejscu już dawno z dziesięć razy połamałabym wszystkie gnaty. Charakterystyczni dla naszego najbliższego sąsiedztwa są też pewni bracia. Też zawsze zagadną w sympatyczny sposób, miło się ukłonią, a czasem to nawet potrafią zdjąć bramę wjazdową i odstawić ją gdzieś w pobliskich krzakach. Generalnie lubią żarty. Przyznam, że kiedy poznałam ksywkę, pod jaką funkcjonują w okolicy, nie zdziwiłam się wcale.

Sąsiedzka klasyka to Pawlak i Kargul, spory o miedzę, Paweł i Gaweł w jednym stali domu, i tym podobne historie. Tu u nas mamy rzeczywistość już prędzej rodem z „Dzieci z Bullerbyn”, jeśli miałabym używać literackich porównań. Nie zamierzam narzekać, „Dzieci z Bullerbyn” to jedna z moich ukochanych książek.

 

Ilustracja do "Dzieci z Bullerbyn" autorstwa mojej córki Ali (rok chyba gdzieś tak 2015)