Wiosna jest moją ulubiona porą roku. Cieszę się teraz każdym nowym listkiem na brzozach, każdym tulipanem, którego cebulka nie została pożarta w zimie przez mysz czy nornicę – i teraz sobie ładnie wschodzi spod śniegu… Właśnie, a propos śniegu: kiedy piszę te słowa jest 19 kwietnia, w nocy sypało śniegiem, a rano w drodze do pracy ucieszyłam się, że nie zmieniłam jeszcze zimówek na letnie.
Jest jednak wśród nas grupa ludzi, którzy śniegiem w kwietniu specjalnie się nie przejmują, a gdyby nawet pogoda była równie piękna, jak na załączonym zdjęciu – też by tego mogli nie dostrzec. Ludzie ci mają na głowie sprawy ważniejsze, niż kwestie pogodowe. Są to rodzice, których dzieci: a) właśnie zdają egzaminy gimnazjalne, b) zaraz będą przystępować do matury, c) przygotowują się do przyjęcia I Komunii Świętej. Do niedawna do tej listy dodałabym jeszcze pisanie testów na koniec podstawówki, ale wiadomo, to już przeszłość, i oprócz Ani żadna z moich córek na ten akurat stres się nie załapie (a ja razem z nimi).
Ja w tym roku jestem w grupie c): za kilka tygodni I Komunia Święta Ali. I Komunia Święta dziecka jest zazwyczaj postrzegana przez rodziców jako wydarzenie dość stresogenne. Przygotowania, zebrania, próby, zakupy. Czasem nawet remont. Brzmi to wszystko jak kupa kasy i stresu. Jak jest u nas w tym roku?
Na tym tle wypadamy blado, i pod względem ilości stresu, i przygotowań. Remontu nie będzie, choć pewnie zdążymy umyć wszystkie okna do połowy maja. Mogę się chwalić na blogu naszym względnym luzem pewnie dlatego, że organizacyjny aspekt przyjęcia komunijnego nie jest dla nas czymś nowym i przerażającym. Jako rodzina wielodzietna, którą niewątpliwie jesteśmy, mamy już za sobą 4 przyjęcia z okazji chrzcin naszych córek i 2 komunie. Do tego dochodzi kolacja wigilijna, którą od lat też organizujemy. Oczywiście nie są to w naszym przypadku “imprezy masowe”, tylko raczej kameralne, na około dwadzieścia osób, w przeciwnym wypadku rozważałabym pewnie opcję restauracyjną. Ale ponieważ jest, jak jest – mając w planach ugoszczenie najbliższej rodziny, zdecydowanie wybieram opcję domową. Wiem, że trend wiodący jest taki, żeby nie przyjmować sobie na głowę dodatkowego obowiązku w postaci dużej imprezy rodzinnej, sprzątania przed i po, narażania na zniszczenia nowego parkietu i sof. Nie tylko w mieście, gdzie gospodarze dysponują zazwyczaj mniejszą przestrzenią mieszkalną – poza miastem jest dokładnie tak samo. My home is my castle. Coraz więcej różnych przyjęć outsourcujemy, niezależnie od tego, czy mieszkamy w 55-metrowym mieszkaniu, czy 300-metrowym domu. Począwszy od urodzin trzylatków, poprzez osiemnastki, komunie, aż po złote gody. Rozumiem popularność tego trendu, w końcu miło jest rozsiąść się za stołem i poczekać, aż ktoś nam zaserwuje rosół podczas komunii własnego dziecka, zamiast samemu biegać z garem i chochlą. Ale w takiej sytuacji otrzymujemy coś kosztem utraty czegoś innego: restauracja to jednak teren obcy, gdzie ciężko jest poczuć się swobodnie, bo 4 metry od nas trwa inna impreza, a Zosia tylko czyha, żeby pościągać weselne dekoracje z parapetów. No i 17 zaczynają nakrywać do przyjęcia urodzinowego następnych klientów, więc zaraz po deserze się pakujemy i do widzenia.
Poczucie swobody gości, ale także i mojej, jest dla mnie ważne i dlatego dopóki mogę, raczej wybiorę organizację takiej uroczystości w domu. Tak jest wygodniej, choć wielu osobom może się wydawać, że jest wręcz odwrotnie. Ale myślę, że przyjęcie komunijne czy inne, które organizujemy w domu, często tylko wydaje się być bardzo czasochłonne i męczące. Rzeczywistość nie jest tak straszna, o ile sami sobie nie dołożymy niepotrzebnej (w mojej ocenie) roboty.
Nie lubię pisać poradnikowych wyliczanek, dlatego ograniczę się tylko do krótkiego podsumowania tego, co się u nas od lat sprawdza w podobnych sytuacjach i bardzo ułatwia życie:
– pomoc innych: nie mam tu na myśli zastępu babć i ciotek smażących kotlety przez 2 doby, raczej czyjąś pomocną rękę w ogarnięciu najmłodszej pociechy, zaangażowanie starszych dzieci w obieranie ziemniaków lub zrobienie sałatki; jeśli ktoś z gości oferuje pomoc w zebraniu naczyń ze stołu, też nigdy nie protestuję;
– rezygnacja z nieśmiertelnego rosołku na rzecz zupy typu krem (np. grzybowej, brokułowej, z soczewicy i pomidorów): unikamy w ten sposób zachodu z gotowaniem makaronu, który potem zimny zalega na talerzach, jak również chlapania tłustą zupą po eleganckich krawatach i sukienkach; dla mnie samej jest to wyjście tym lepsze, że rosołu nie lubię;
– wybór takich dań głównych, które można przygotować dzień wcześniej i potem odgrzać; raz wprawdzie przy okazji chrzcin porwałam się na przygotowanie polędwicy Wellington, ale więcej tego błędu nie powtórzę; wszelkie mięsa pieczone czy duszone, rolady – jak najbardziej tak;
– uproszczenie dekoracji stołu i domu: odpuszczam sobie białe krzesła, białe balony i papierowe gołąbki: stawiam na coś w rodzaju szlachetnego minimalizmu w postaci świeżych kwiatów i obrusów (też świeżych); mniej roboty i mniej bałaganu, a też jest ładnie;
Tyle o aspekcie organizacyjnym przyjęcia komunijnego. Jeszcze kilka słów o przygotowaniach samego dziecka do przyjęcia sakramentu, które to przygotowania w przypadku Ali wyglądają nieco inaczej niż choćby 4 lata temu, kiedy do I Komunii Świętej przystępowała Zuza. Otóż moim głównym wspomnieniem związanym z komunią Zuzy są pytania sprawdzające znajomość małego katechizmu. Pytań tych było – chyba – około 60. Dzieci w określonym terminie miały zaliczać daną pulę. Wiadomo: I Komunia Święta to nie tylko biała sukienka i prezenty, ale przede wszystkim przyjęcie sakramentu, z którym wiążą się określone przygotowania; jest to dla mnie jako katoliczki sprawa oczywista. Ale te pytania i odpowiedzi… jakby to dobrze ująć: bardziej mnie wtedy wykończyły, niż wszystkie rosoły i Wellingtony świata. Trudności były głównie natury językowej: nie pamiętam już dokładnie, ile czasu spędziłam na tłumaczeniu mojej ośmioletniej wówczas córce, jakie znaczenie kryje się pod tajemniczo brzmiącymi zwrotami: „niezatarte znamię”, „powszechne kapłaństwo wiernych” czy „przeistoczenie”. Było to na pewno sporo czasu. W pewnym momencie, zadzwoniłam nawet do księdza aby się spytać, czy jest jakaś inna opcja sprawdzenia znajomości małego katechizmu u dzieci, ale niestety nie było.
Tym razem listy z pytaniami i odpowiedziami nie było. Byłam mile zaskoczona. Dzieci oczywiście przez cały rok szkolny uczyły się modlitw, pisały sprawdziany, kartkówki, ale tym razem wszystko wydawało mi się skrojone na miarę ośmio- i dziewięciolatków. Może coś się zmieniło w programie nauczania, może to kwestia postawy księdza – nie wiem, ale bardzo mi się ta zmiana podoba. Na pewno nie mogę powiedzieć, żeby Ala była przygotowaniami do I Komunii Świętej przytłoczona czy przemęczona. Wręcz przeciwnie: cieszy się zbliżającą się uroczystością i widzę, że odbiera to jako wydarzenie dla niej ważne. Jest bardzo przejęta, ale jak do tej pory zdecydowanie więcej jest tu słońca niż stresu. I oby tak było także 14 maja w niedzielę. Trzymajcie kciuki także za słońce w sensie dosłownym, bo nie mam białej kurtki na wypadek, gdyby aura zaszalała jak w tym tygodniu, i znów spadł śnieg.
PS. Jak widać moja lista patentów organizacyjnych jest dość krótka, chętnie ją w tym roku wydłużę o jakieś nowości – będzie mi bardzo miło, jeśli podzielicie się swoimi!