Czytelnicze podsumowanie roku 2017

Chyba jedynym podsumowaniem roku 2017, jakie mam ochotę zrobić, jest podsumowanie czytelnicze. Ale nie obawiajcie się, nie sypnę tu żadną dwu- lub trzycyfrową liczbą książek “zaliczonych” przeze mnie w minionym roku. Nigdy nie liczyłam, ile czytam i w dalszym ciągu nie planuję tego robić. Wyzwania typu #52bookschallenge czy „przeczytam tyle książek ile mam wzrostu” (tak, widziałam i takie rzeczy) są nie dla mnie. Buchalteria w kontekście literatury nie jest mi do niczego potrzebna. Jak mówią słowa sloganu – czytam, bo lubię, a nie dlatego, żeby odhaczyć na liście kolejną pozycję.

Pomimo tej niechęci do podliczania książek postanowiłam podsumować mój czytelniczy rok w kilku zdaniach. Przyznam szczerze, że bardzo pomocne w tym czytelniczym przeglądzie minionego roku są moje zapiski na stronie fejsbukowej bloga i na Instagramie – inaczej z pewnością miałabym problemy z rozeznaniem się, co przeczytałam w 2017, a co w 2016 czy jeszcze wcześniej. A że nie czytam samych nowości wydawniczych, to chwilami naprawdę łatwo się pogubić.

Jako wielka fanka kryminałów – zacznę to podsumowanie właśnie od nich. Kryminalne odkrycie roku to dla mnie twórczość Marcina Wrońskiego. Oczywiście pewnie tylko dla mnie jest to wydawnicza nowość, bo wprawdzie ja poznałam losy lubelskiego komisarza Zygi Maciejewskiego w tym roku, ale cała seria ma już 10 lat i w tym czasie Wroński napisał 9 powieści o prowadzonych przez komisarza śledztwach. Twórczość Wrońskiego jest określana mianem kryminałów retro, ale dla mnie to określenie nie do końca pasuje, ponieważ wątki kryminalne często pełnią w tych książkach rolę drugoplanową, nie dominują nad całością. Na pierwszym planie jest wielokulturowy Lublin czasów przed- i powojennych, fascynująco przedstawiany przez pisarza, a także historia. Osobiście najbardziej podobały mi się te powieści, w których wyraźniej zaznacza się jakiś wątek żydowski. Może dlatego, że dość dobrze jestem w stanie wyobrazić sobie klimat żydowskich dzielnic Lublina, znając krakowski Kazimierz, a może dlatego, że jest we mnie jakaś tęsknota za tą częścią polskiej rzeczywistości, która nieodwołanie znikła. Pozostały tylko niewyraźne ślady tego, że kiedyś było inaczej, choćby w postaci słów, które przeniknęły do polszczyzny z jidysz (np. cacko). W ogóle fragmenty w jidysz są jednymi z moich ulubionych w powieściach o Maciejewskim, autor dopracował je w najmniejszych szczegółach – na ile taki laik jak ja potrafi to ocenić. Sam komisarz Zygmunt Maciejewski to postać – tu zaskoczenia nie będzie – interesująca: jak na rasowego książkowego glinę przystało jest nieoczywistym przystojniakiem z sarkastycznym podejściem do rzeczywistości, ciętym językiem i dużą dawką niesubordynacji. Nie da się go nie lubić. A sam Zyga lubi Kafkę, lubi się napić i zapalić. Dodatkowo urzekło mnie, że bohater mieszka w uroczej dzielnicy o równie uroczej nazwie: Rury Jezuickie. Nazwa niesamowita, aż musiałam sprawdzić skąd się wzięła, i o dziwo, jej źródłosłów jest podany jak na tacy w samej nazwie: pochodzi od wodociągów zbudowanego wzdłuż folwarków należących do zakonu jezuitów na przełomie XV i XVI wieku. Z czasem same folwarki i cała wieś zaczęto nazywać Rurami, w czasach Maciejewskiego była to już część Lublina. Czytając powieści Wrońskiego czuć, że ich autor to pasjonat, który przekopał się przez tony różnych archiwaliów i odtworzył świat fascynujący nie tylko mieszkańców Lublina czy osoby szczególnie zainteresowane historią. Lublin Wrońskiego ma urzekający klimat; tworzą go ciemne uliczki Starego Miasta, wspomniane już Rury Jezuickie, dzielnica żydowska i okolice rzeki Czechówki, fabryka samolotów, kina, kabarety i burdele. Dodatkowym bonusem jest cierpki humor głównego bohatera i oko puszczane przez autora do czytelników: a to poprzez wprowadzenie postaci warszawskiego komisarza Przygody, a to w scenie, w której kochanka Maciejewskiego czyta powieść-romans niejakiego W. Rońskiego zatytułowaną „Kino Venus”.

Wroński to najciekawsze, co mi się kryminalnie przytrafiło w tym roku. Jak dotąd przeczytałam 5 książek jego autorstwa i jak to zazwyczaj ze mną bywa w przypadku cyklów powieściowych – nie zrobiłam tego w porządku chronologicznym. Na pierwszy ogień poszła „Kwestja krwi”, która jakoś szczególnie mnie nie zachwyciła, ale na szczęście spodobała mi się na tyle, że sięgnęłam po kolejną powieść Wrońskiego, „Kino Venus”. Ta książka i moje następne w kolejności „A na imię jej będzie Aniela”, „Skrzydlata trumna” – już mi się bardzo podobały. „Pogrom w przyszły wtorek” – nieco mniej, jest to też najbardziej brutalna z książek o Maciejewskim, które przeczytałam do tej pory, z upiorną postacią majora Grabarza. Teraz na półce czeka na mnie „Czas Herkulesów”.

Obok Wrońskiego kolejną nową i ważną postacią w moim kryminalnym świecie jest islandzka pisarka Yrsa Sigurðardóttir. Jest autorką min. Znanego i popularnego cyklu o prawniczce Thorze, i właśnie 2 książki z tej serii przeczytałam w tym roku: „Statek śmierci” oraz „Weź moją duszę”. Książki mi się podobały; mają specyficzny klimat (może to przez specyficzne miejsce akcji, Islandię?), bohaterka jest wyrazista – oprócz prowadzonych przez nią spraw poznajemy też jej skomplikowane życie rodzinne – a historie opisane przynajmniej w tych 2 książkach są nieszablonowe i przedstawione w sposób intrygujący. Niby nie ma się do czego przyczepić, ale… Jest coś, co sprawia, że chwilowo nie mam ochoty sięgać po kolejne książki z cyklu o Thorze. Nie wiem, czy to przypadek, ale akurat w obu książkach Yrsy przeczytanych przeze mnie w tym roku przewija się wątek dzieci skrzywdzonych przez dorosłych. Choć chyba powinnam raczej napisać, że motyw skrzywdzonego dziecka jest kluczowy dla tych powieści, wokół niego osnuta jest cała intryga i mroczne sekrety bohaterów. Krzywda dzieci jest tu przedstawiona na różne sposoby: jej źródłem może stać się rozwód rodziców lub ich machinacje finansowe, a konsekwencje potrafią być naprawdę straszne i przedstawione przez autorkę w taki sposób, że zostają w pamięci naprawdę na długo po skończeniu książki (mam na myśli np. prowadzenie narracji z pozycji dziecka w początkowych scenach „Weź duszę moją”). Nie wiem, czy ten wątek jest charakterystyczny dla wszystkich powieści Yrsy, ale chwilowo nie mam ochoty się przekonywać i Yrsę odsuwam na bok. Co nie zmienia faktu, że jej twórczość uważam za godną uwagi i doceniam, że autorka potrafi wciągnąć czytelnika w szukanie rozwiązania zagadki „kto zabił”.

Nie wiem, czy „Wolność” Jonathana Franzena mogę określić jako moją książkę roku, ale niewątpliwie była to dla mnie książka ryjącą psychę. Po jej przeczytaniu zrobiłam sobie tydzień czy dwa przerwy od lektury w ogóle, aby spokojnie tę książkę przetrawić. W zasadzie trudno powiedzieć, że jest to powieść, która się „może podobać”, bo jak dla mnie nie ma w niej postaci, którą można polubić. Już prędzej mogę powiedzieć, że są postaci budzące mniejsze lub większe współczucie, irytację, złość. Franzen wykonał gigantyczną prozaiczną pracę, główne postaci powieści: Patty, Waltera, ich dzieci, Richarda – poznajemy dokładnie, na przestrzeni wielu lat i z różnych perspektyw, i momentami ta znajomość jest wręcz bolesna.

Franzen jest mi bliski także z innego powodu: pisarz jest także zapalonym miłośnikiem i obserwatorem awifauny, której to pasji poświęcił słynny esej „My Bird Problem” z 2005 roku. W „Wolności” pobrzmiewają liczne echa ptasiej pasji jej autora, głównie w związku z postacią Waltera Berglunda. Walter jest owładnięty ptasią obsesją, nienawidzi kotów i walczy z ich właścicielami. Ma też bardzo radykalne poglądy na temat problematyki przeludnienia i ogromu zniszczeń, jakie Ziemi czyni nasza nastawiona na zysk i bogacenie się działalność. Tematy te również są mi bliskie, ale nie osiągnęłam chyba jeszcze takiego poziomu zaangażowania, jak Walter czy sam Franzen. Z rozległej tematyki „Wolności” zdecydowanie bliższa jest mi ta związana z funkcjonowaniem rodziny, ze skomplikowanymi związkami, jakie mogą tworzyć się pomiędzy matką a dziećmi. Bardzo spodobały mi się już pierwsze strony powieści, na których Franzen opisuje życie młodych rodzin na amerykańskich przedmieściach, łącznie z przedziwnymi dylematami, których spis wygląda jak trochę jak przeklejone z listy pytań z jakiegoś forum internetowego młodych mam (niektóre brzmią trochę znajomo, przyznaję):

Z „Wolności” płynnie mogę już przejść do książek o tematyce przyrodniczej, których kilka przeczytałam w tym roku. Tu nie mamy się czego wstydzić, Polska górą! Przyrodnicze książki roku to dla mnie „Dwanaście srok za ogon” Sławomira Łubieńskiego (Nike Czytelników 2017) oraz „Nasz las” Bohdana Dyakowskiego. Pierwsza z tych dwóch książek to rzecz stosunkowo nowa, ale pierwsze wydanie „Naszego lasu” miało miejsce w XIX wieku. Przyznam, że czytając tę książkę, trudno uwierzyć, że to taki staroć… „Nasz las” zwycięsko przeszedł próbę czasu, to pozycja pięknie napisana i wartościowa, a w dodatku – naprawdę wciągająca. Polecam choćby fragment poświęcony jemiole, wcześniej nie miałam pojęcia, jak jemioła się rozsiewa, jak kiełkuje w drzewie-żywicielu, a tu okazuje się, że jeszcze w dodatku  można o tej roślinie niezwykle ciekawie napisać. Dyakowski, jeden z założycieli Ligi Ochrony Przyrody, przypomina mi swoim stylem opowiadania narracje sir Davida Attenborough dla programów BBC. Pisał fascynująco nie tylko o jemiole, ale też o pasożytniczych czerwiach gąsienniczników, o gospodarce leśnej, sorkach – czyli ryjówkowatych, bobrach, ptasich migracjach…  Dzięki Dyakowskiemu dowiedziałam się, jak wygląda gniazdo czyżyka i jak krwiożercza potrafi być wiewiórka, wiem, dlaczego jedne drzewa mają nasiona lekkie, inne – ciężkie. Przyznam szczerze, że szczególnie aktualne wydały mi się fragmenty poświęcone gospodarce leśnej – szczególnie, jeśli je czytać w kontekście obecnych dyskusji o zwalczaniu kornika i wycinkach w Puszczy Białowieskiej. Moim zdaniem książka Dyakowskiego powinna być lekturą obowiązkową w szkołach podstawowych, jako rzecz niezwykle wartościowa, napisana piękną polszczyzną i w dodatku z wyczuwalną pasją i miłością autora wobec przyrody.

Książka Łubieńskiego to rzecz, która mnie osobiście bardzo zaintrygowała: autor nie tylko pisze o swojej ptasiej pasji, obserwowaniu ptaków oraz „tłiczowaniu” (czyli „uganianiu” się za ptasimi rzadkościami, ja na własny użytek porównuję działalność tłiczerów do paparazzich), ale też tropi ptasie ślady w kulturze. Pisze o ptasim rodowodzie agenta 007 Jamesa Bonda, o nieco upiornych kulinarnych upodobaniach Francuzów, o malarstwie Józefa Chełmońskiego. Oprócz tropów kulturowych Łubieński pisze też interesująco o swoich początkach zainteresowania ptakami, wyjazdach „na obserwacje”, ptakoliczeniach, spotkaniach z ptakami w mieście. Mam nadzieję, że nie jest to ostatni rzecz tego typu, jaką napisał. Czekam na ciąg dalszy.

Z ptakami wiąże się też moje największe czytelnicze rozczarowanie roku 2017. Otóż próbowałam zmęczyć słynną „Rzecz o ptakach” Noah Stryckera, ale poległam na 3 czy 4 rozdziale. Książka Stryckera, tak mocno promowana, reklamowana, fotografowana, dla mnie okazała się niestrawna. Niestety, jeśli chodzi o moje wrażenia z lektury (niedokończonej, podkreślę raz jeszcze) to pan Strycker po prostu nie ma daru zajmującego pisania o swojej pasji, przynudza też przy okazji serwowania czytelnikowi swoich przemyśleń i doświadczeń obserwatora przyrody. Jego wywody działały na mnie usypiająco. Historia o tym, jak to się strasznie starał zwabić sępniki i szukał padliny jeżdżąc amerykańskimi hajłejami… no, jakoś mnie ta historia nie urzekła, mówiąc wprost. „Rzecz o ptakach” – zdecydowanie zła inwestycja.

Przy okazji Stryckera rozwinę nieco temat książek, których nie zmęczyłam, ponieważ było ich w 2017 trochę. Nie jestem typem osoby, która książkę musi skończyć, skoro już zaczęła – bez żalu porzucam pozycje, które przez pierwszych kilka rozdziałów nie są w stanie mnie zainteresować, i odkładam je na bok na tydzień lub dwa. Zazwyczaj już do nich nie wracam. W tej kategorii pojawiają się tak znane powieści jak „Prowadź pług swój przez kości umarłych” Tokarczuk czy „Misja: Encyklopedia” Perez-Reverte, a nawet  „Korekty” Franzena, który przecież zachwycił mnie wcześniej. „Korekt” przeczytałam gdzieś tak połowę, ale potem dorwałam kryminały Marcina Wrońskiego i niestety Franzen przegrał z przedwojennym Lublinem i Zygą Maciejewskim. Wypada mi też odnotować, że w 2017 nie przekonałam się niestety do Hakana Nessera, pomimo wielu bardzo pozytywnych opinii, które słyszałam na temat jego powieści; poprzestałam na kilku rozdziałach jednej powieści, oczywiście nie pamiętam już, której.

Niestety, z większością książek, które czytam, mam tak, jak niektórzy z filmami: przeczytam, ale zaraz – nawet jeśli dana książka mi się podobała – zapominam, o czym rzecz traktowała. Trochę to dołujące. Chciałabym móc powiedzieć, że przeczytałam same znaczące i dające do myślenia pozycje, które zmieniły moje życie na lepsze i zapadły mi głęboko w pamięć. Niestety, prawda jest taka, że ponieważ czytam sporo książek – to o większej części z nich zapominam zaraz po przeczytaniu. Nie są to książki złe, wręcz przeciwnie, zazwyczaj czytało mi się je całkiem przyjemnie, ale nie wyróżniły się z całorocznej masy na tyle, żeby o nich pamiętać na dłużej. Do wora pod tytułem „przeczytane- zapomniane” wrzucam na przykład powieści Tony’ego Parsonsa, których kilka przeczytałam w wakacje. Teraz nawet nie potrafię wymienić ich tytułów. Nie zmienia to faktu, że jeśli szukacie zajmujących powieści obyczajowych na wakacje, to Parsons jest według mnie dobrym wyborem – spędziliśmy razem na włoskiej plaży miłe godziny.  Podobnie jest z „Magikiem” Magdaleny Parys: ostatecznie przeczytałam, choć książka wciągnęła mnie na dobre gdzieś tak w okolicach strony 150. Przeczytałam, podobało mi się, ale teraz – choćbym się dała pokroić – nie wymienię z imienia żadnego z głównych bohaterów (było ich kilkoro, tyle pamiętam…).

W zeszłym roku pochłonęłam całkiem sporo z tego, co dotąd napisał Sławomir Koper, a napisał niemało. Głównie na temat międzywojennej Polski i PRL-owskich elit. Książki Kopera to biografie lub książki historyczne z zacięciem popularyzatorskim. Przystępne i wciągające często bardziej niż niejeden romans czy powieść sensacyjna. Lubię neutralny styl opowiadania tego autora – Koper pisze książki, które bardzo dobrze się czyta, a w dodatku często dostarczają one fascynującej, zupełnie nieencyklopedycznej wiedzy na temat znanych i sławnych. Byłam w niezłym szoku, kiedy czytałam fragmenty listów Bolesława Leśmiana do jego kochanki, Dory Lebenthal, ot, choćby takich jak ten: „Zlizuję brudziki z twoich nóżek wonnych i z kędzierzawki mięciuchnej”. Grey i jego 50 twarzy mogą się schować! Wracając do twórczości Sławomira Kopera, to podobały mi się i „Żony bogów”, i „Kobiety władzy PRL”, „Życie artystek w PRL”, „Stracone pokolenie PRL”, „Życie towarzyskie elit PRL”, także „Bodo. Historia z tragicznym zakończeniem”. I jeszcze kilka innych pozycji, których tytułów teraz nie pomnę.

Tak było w roku minionym. A nowy rok 2018 pod kątem czytelniczym zaczął się bardzo obiecująco, szczególnie jeśli spojrzeć pod kątem wzbogacenia biblioteczki domowej. Na nieco mylącym zdjęciu u góry po lewej stronie prezentuje się – jak to mówi czytająca młodzież – bookhaul rodem z Biedry. Każda pozycja jedyne 9 zł – myślę, że dobry deal. Trafił się Wroński i Henkell, a także rzecz, która mnie zaskoczyła w Biedronce swą obecnością niepomiernie: listy Marii Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej do męża Stefana Jasnorzewskiego- Lotka. Pawlikowska-Jasnorzewska w Biedronce brzmi trochę jak oksymoron, ale tak było – mogę okazać rachunek, jakby ktoś nie wierzył. Tuz obok zestawu z Biedronki prezentuje się efekt likwidacji oddziału mojej wiejskiej biblioteki publicznej, z Eco, Korczakiem i Stasiukiem na czele. Przyznam, że kusiło mnie, żeby nabrać tych książek znacznie więcej, na szczęście w porę się opamiętałam. Lubię książki, ale najbardziej jednak lubię je pożyczać i oddawać. W tym przypadku niestety zachowałam się jak typowa chytra baba z Radomia, przegrzebywałam te kartony, bo a nuż jakiś biały kruk mi się trafi. A ponieważ byłam w bibliotece z trzema córkami, każda z nich przegrzebywała podobnie. O dziwo nawet Zosia wykazała się sporym zaangażowaniem i determinacją, sama wybrała sobie 3 książeczki – jakoś tak się złożyło, że wszystkie 3 miały na okładce niejakie Annę & Elzę, do tego bałwana i śnieg, więc sami rozumiecie, według jakiego klucza wybierała…

Plany na 2018? Przede wszystkim skończyć „Córki Wawelu”, które teraz czytam i co do których mam trochę mieszane uczucia. Spodziewałam się więcej beletrystyki, mniej wykładu z historii i mniej rozbudowanych dygresji, które czasem męczą. Na szczęście cała rzecz jest na tyle wciągająca, że opuszczając raz na jakiś czas pół strony czyta się bardzo dobrze. A ile wiedzy na temat życia w XVI-wiecznej Polsce (i nie tylko) człowiek liźnie przy okazji! Już wiem, że kiedy następnym razem wybiorę się zwiedzać Wawel, będę szukać śladów królowej Bony i jej córek.

Planuję też zapoznać się szczegółowo z twórczością Filipa Springera, którego do tej pory przeczytałam tylko „Księgę zachwytów”, jakoś tak się złożyło. Aż żal, że nie czytałam „Miedzianki. Historii znikania”, bo w maju 2017 byłam w Miedziance i tak cały czas mi się wydawało, że z czymś mi się nazwa tej miejscowości kojarzy… Tak czy inaczej – w temacie Springera mam spore zaległości, lektura „Miedzianki”, „Źle urodzonych”, „13 pieter” i książki o Hansenach jest wciąż jeszcze przed sobą.

Z tak zwanych książek przyrodniczych mam na celowniku obecnie tylko jedną, ale za to chyba dość mocną pozycję: “Hipokryzję. Nasze relacje ze zwierzętami” Andrzeja Kruszewicza.

Mam nadzieję, że rok 2018 będzie czytelniczo co najmniej tak udany jak 2017. Wygląda na to, że będzie co czytać, oby jeszcze było kiedy to robić. Tym wszystkim, którzy w nowym roku planują czytać więcej i właśnie kombinują, jak tu znaleźć czas na lekturę, zapowiadam, że w bliskich planach mam tekst na ten temat. Kombinacje czytelnicze pracującej mamy czterech córek: tak, z tego powinno wyjść coś interesującego. Żadna nieudolna reklama audiobooków czy ebooków – tylko samo życie.

A tymczasem – życzmy sobie wysokich czytelniczych lotów w 2018 i do zobaczenia w następnym wpisie :).