Tym wszystkim, którzy w niedawnym wpisie zapoznali się z perypetiami zakupowymi w związku z weselem mojego Brata, spieszę donieść, że była to sytuacja dla mnie zupełnie nietypowa. Zazwyczaj w swoich ubraniowych wyborach i zakupach jestem nadzwyczajnie wręcz praktyczna i pragmatyczna, a kupowanie trzech sukienek na jedną i tę samą okazję nie jest w moim stylu. Ale, jak widać, i mi zdarzają się odstępstwa od przyjętych reguł. A jakie te reguły są – o tym z grubsza dziś napiszę.
Przede wszystkim muszę wyznać, że lubię kupować ubrania, lubię łazić po sklepach, lubię mieć rzeczy na różne okazje, zarówno oryginalne, jak i takie, które aktualnie są modne i w których chodzi pół miasta (lub pół wsi). W końcu nadszedł czas, kiedy wyjście na zakupy z dziećmi nie oznacza kilku godzin męki dla obu stron, więc trochę odbijam sobie nie tak dawne dzieje i korzystam z dobrej zmiany. Moje córki szczęśliwie osiągnęły już wiek, w którym stały się równorzędnymi partnerkami zakupowymi, ba, mają od dawna swoje ulubione sklepy i są świadomymi konsumentkami, jeśli chodzi o rynek odzieżowy. Wiedzą dobrze, czy lepiej im w boyfriendach, czy w rurkach, potrafią szybko i sprawnie obliczyć, ile to jest 40% z 79,99 oraz gdzie w Bonarce znajduje się Cropp. Jeśli chodzi o kupowanie ubrań – można więc powiedzieć, że jestem typową kobietą. Choć… chyba jednak nie do końca: ideałem dla mnie jest kupienie czegoś ładnego, co mi się podoba, ale podoba łącznie z ceną. Cena musi być atrakcyjna – inaczej nie kupię. Przeanalizowałam właśnie tak na szybko moje zakupy ubraniowe z ostatnich paru lat i wyszło mi, że jestem kupującym okazyjnym (nie mylić z okazjonalnym): rzadko zdarza mi się kupić coś, co nie pochodzi z wyprzedaży lub nie jest przecenione. Co poradzę – zakup nie będący równocześnie dobrym dealem finansowym jakoś mnie nie cieszy. Ostatni raz zdarzyło mi się kupić nieprzecenione ciuchy właśnie na ślub Brata (to znaczy – jedna sukienka była nieprzeceniona), a wcześniej… hm, nie pamiętam za bardzo, kiedy. Ale i w przypadku tych ostatnich zakupów mój zmysł praktyczny doszedł do głosu, ponieważ kupiłam sukienkę, którą mogę nosić także do pracy i na inne okazje, a nie klasyczną weselną elegancję, która po imprezie pewnie wisiałby na wieszaku, zbierając kurz. Tak więc ostatecznie i ten zakup można uznać za częściowo dobry deal.
W związku z powyższym oprócz sympatii wobec wyprzedaży pewnym sentymentem darzę różnego rodzaju ciucholandy i szmateksy. Nie mówię tu o burżujskich second handach sprzedających rzeczy markowe (przez duże M), bo wiem, że są i takie – ale tych nigdy nie odwiedzam. Zazwyczaj bywam w niewielkich, powiatowych szmateksach, działających w po-PRLowskich pawilonach, podziemiach domów prywatnych, garażach przerobionych na sklep lub kioskach zbitych z dykty, zimą ogrzewanych przez jedną farelkę. Tak, zakupy w szmateksach zdecydowanie mają swój specyficzny, niepowtarzalny urok, na który jestem bardzo podatna. I w dodatku, w przeciwieństwie do wyprzedaży, tu okazje cenowe dostępne są przez cały rok, więc jeśli mamy trochę wolnego czasu i trochę kasy, warto raz na jakiś czas udać sie na polowanie.
Zakupy w ciucholandach mają wiele cech prawdziwego polowania i właśnie dlatego nie jest to zajęcie dla każdego. To trzeba lubić. Trzeba się do tego odpowiednio przygotować. Trzeba temu poświęcić czas i mieć pewien zapas cierpliwości. Trzeba być przygotowanym na różnorakie trudności oraz możliwość klęski w postaci pustego koszyka; pół godziny przeglądania wieszkaków, koszy i nic – cóż, bywa i tak. Z większych niedogodności wiążących się z zakupami w ciucholandach dla mnie największą jest specyficzny zapach, panujący w tych przybytkach odzieży używanej. Pomimo różnych przemian ustrojowych, jakie zaszły podczas ostatnich dekad i pomimo tego, że dawne i obecne ciucholandy to dwie różne sprawy – ten specyficzny smrodek pozostał i wielu kupujących skutecznie odstrasza od takich miejsc. Również nie jestem jego fanką, ale nie zniechęca mnie na tyle, żeby porzucić zakupy ubrań z drugiej ręki.
Kwestią fundamentalną dla udanych zakupów w szmateksach jest dobry partner. To absolutna podstawa. Dobry partner to ktoś taki, który podziela Twój zapał do polowań w szmateksie, który chętnie poświęci kilka godzin na taką wyprawę, wreszcie – który wygrzebie ze sterty szmat „wszystko za 1 zł” fajną sukienkę w gwiazdki, w stanie idealnym i w dodatku w Twoim rozmiarze. Dobry partner to również ktoś, z kim możecie się wymieniać podczas stania w kolejce do kasy: jedna osoba stoi, a drugia w tym czasie jeszcze coś tam sobie przegląda na sali. Układ idealny! Moją wieloletnią i sprawdzoną w bojach partnerką w wyprawach na ciuchy jest moja sąsiadko-przyjaciółka (mam nadzieję, że zaakceptuje to określenie). Teraz wprawdzie nie wybieramy się na ciuchy razem bardzo często, ale raz na kilka miesięcy udaje nam się zgrać terminy i ruszyć razem na podbój myślenickich ciucholandów. Ostatnio wspominałyśmy nasze pierwsze wyprawy do Myślenic, kiedy jeszcze żadna z nas nie miała samochodu i popylałyśmy wszędzie busem, w dodatku z młodszymi dziećmi w wózkach. Dziś, kiedy o tym rozmawiamy, to obie zgodnie twierdzimy, że teraz nikt by nas nie zmusił do takiej męczącej wyprawy, nawet za cenę obłowienia się w niedrogie ciuchy… Cóż, wygoda posiadania własnych czterech kółek rozleniwia, a przecież dawniej wyprawa busem, z maluchami w wózkach do Myślenic była dla nas normą. Nie zapomnę naszego powrotu z jednej z takich wypraw, zresztą sama wyprawa była wyjątkowo udana, jeśli chodzi o łowy odzieżowe. Dokonałyśmy wtedy prawdziwego wyczynu logistyczno-akrobatycznego: wpakowałyśmy do busa nie tylko siebie, ale i dzieci, wózki-parasolki, siatki wypchane ciuchami, a do tego wszystkiego jeszcze standardowe zakupy typu chleb, jabłka i kurczak z rożna na obiad sztuk jeden. Jak myśmy się wtarabaniły do busika z tym całym majdanem i dojechały w kilku kawałkach, niczego nie gubiąc – pozostanie dla mnie na zawsze tajemnicą. Gwoli ścisłości dodam jeszcze, że busy na trasie Myślenice-nasza wieś nigdy nie jeżdżą puste, wręcz przeciwnie – zazwyczaj cechuje je znaczne przeludnienie, nasz wyczyn tym bardziej jest więc godny uwiecznienia.
Kolejna istotna rzecz przy zakupach „na ciuchach” to nastawienie na cel. Ach, ileż to razy wybierałam się na takie zakupy z planem dorwania bardzo konkretnych rzeczy: białej bluzki dla siebie, pajaców dla Zosi czy podkoszulków dla Ali. Zazwyczaj w takich przypadkach wracałam z kurtką lub szortami dla siebie oraz sukienką dla Zuzy. Jeśli nie chcemy się frustrować czy wkurzać podczas zakupów na ciuchach – nie ma sensu nastawiać się na kupienie konkretnej rzeczy. Takie podejście przydaje się w „normalnych” sklepach, ale na ciuchach nigdy nie wiadomo, co nam się trafi i w jakiej ilości, więc lepiej nie zakładać niczego zawczasu i nie zawężać pola poszukiwań.
A skoro już jestem przy busach – to przy okazji wspomnę tez o tym, jak istotny jest szmateksowy rozkład jazdy. Chodzi o to, że najlpiej jest przeanalizować przez wyruszeniem na zakupy, który sklep ma aktualnie przeceny, który nową dostawę, a który wyprzedaje wszystko za grosze. Jeśli jakiś sklep dobrze znamy, wiemy, że mają świetne rzeczy w przyzwoitych cenach – to możemy zaryzykować wyprawę w dniu dostawy towaru. O ile nie zniechęci nas tłok na wejściu. Ja osobiście wolę te dni, kiedy jest już jakaś przecena, a już najbardziej lubię dni pt. „wszystko po złotówce”. Wtedy satysfakcja z łowów może być naprawdę duża (o ile coś fajnego trafimy). Idealnie jest, kiedy na łażenie po ciucholandach mamy kilka godzin i wiemy, że w co najmniej kilku z nich można się bedzie obłowić za grosze: taaak, wtedy taki wypad ma szansę być szczególnie satysfakcjonującym. Rzecz jasna trzeba się również przygotować na możliwość porażki, kiedy nic nie upolujemy i teoretycznie zmarnujemy czas. W moim wypadku jest to marnotrastwo tylko teoretyczne, ponieaż zawsze jest przeciez korzyść w postaci rozmów z partnerem zakupowym. A nie mówiłam, że na zakupach w szmateksach najwazniejszy jest dobry partner?
Z ciucholandów pochodzi wiele moich ulubionych rzeczy: wspomniana wyżej sukienka w gwiazdki jest jedną z nich, a na sezon wiosna-lato już gotowa jest inna kiecka, w dziwne wodorostowo-liściaste wzory (na zdjęciu wisi na pierwszym planie). Kilka razy udało mi się upolować świetne dżinsy, mam też płaszcz za 5 zł, kupiony w stanie idealnym, jeszcze z metką. Ale najbardziej lubię szmateksy za to, że są idealnym miejscem za zakup ubrań z krótkim terminem przydatności do założenia, tzn. takich, których zbyt długo i tak nie ponosimy. Moje rzeczy ciążowe z przeważającej większości zostały kupione w szmateksach. Najlepsze deale są zawsze z rzeczami dla dzieci – pajace, bluzeczki, śpiochy do rozmiaru 80-86 to w szmateksie zakup niemal idealny: mało zniszczony, lekki, a często świetnej jakości i bardzo dobrej firmy. Moimi prywatnymi faworytami są ubrania dla dzieci z Nexta i GAPa, po których chyba trzeba by przejechać czołgiem, żeby je w sposób widoczny zniszczyć.
Nie wiem, dlaczego kupowanie rzeczy z drugiej ręki wciąż często jeszcze uchodzi za rzecz trochę wstydliwą. OK, na dobre zadomowiło się już u nas OLX, allegro, marketplace, ale ja tam jednak nad wyprawy wirtualne przedkładam własnoręczne poszukiwania, przegrzebywanie tych stert ubrań, aby w końcu wyłowić te kilka perełek… Nieprzypadkowo też moim ulubionym “normalnym” sklepem jest już od dłuższego czasu TX Maxx. Zakupy w „tikeju” mają sporo wspólnego z kupowaniem w szmateksach: i tu, i tu nigdy tak naprawdę nie wiadomo, co rzucą, czy łowy będa udane i kupimy ekstra dżinsy w świetnej cenie, czy też odejdziemy z pustym koszykiem i uczuciem zawodu. Tę słabość do okazyjnych zakupów mam zresztą od dawna – wprawdzie moje dzieciństwo przypadło w dużej mierze na czasy komuny i początki wolnej Polski, kiedy to szmateksów jeszcze nie było (co najwyżej komisy), ale mam za to liczne wspomnienia z targów rzeczy używanych zachodniej Europy. Wieki temu, podczas wakacji we Francji, które spędzałam jeszcze z rodzicami, kilka razy odwiedziliśmy lokalny targ, gdzie oprócz warzyw, owoców czy przypraw można było też kupić używane ubrania. Cenowo był to dla nas raj – wiadomo, budżet rodziny z komunistycznej Polski na wakacjach we Francji nie mógł być ogromny. Z podróży do Niemiec pamiętam flohmarkt – taki pchli targ, gdzie można było kupić prawie wszystko. Kiedy już na studiach pojechałam do Holandii, odkryłam małe składy różności, które znajdowały się w nawet niewielkich wioskach, gdzie można było kupić bardzo okazyjnie piękną porcelanę, meble, itp. Z kolei kiedy jestem w Wielkiej Brytanii, uwielbiam odwiedzać wszelkie charity shops, czyli sklepy prowadzone przez różnego rodzaju fundacje. Ich oferta obejmuje tak naprawdę wszystko, co przekażą tym organizacjom ludzie: od mebli, poprzez ubrania aż po kolczyki. Marzy mi się, żeby i u nas powstawały takie miejsca, żeby krakowska Hala Targowa miałą sensowną i coraz większą konkurencję, żeby zakupy rzeczy z drugiej ręki nie przeniosły się całkowicie do internetu.
Zakupy w szmateksach i tym podobnych miejscach nie są dla każdego, na pewno wiele osób ani myśli stawiać nogi w lumpeksie. Ja tam od czasu do czasu lubię zajrzeć. Mój instynkt odzieżowego łowcy znajduje w ten sposób swoje ujście. Poza tym myślę, że takie kupowanie dobrze wpisuje się w modny ostatnio trend życia slow – głównie dlatego, że zakupy w lumpeksach wymagają czasu, jeśli myślisz, że obłowisz się tu w kwadrans – to zazwyczaj Twoje przewidywania się nie sprawdzą. Poza tym kupując coś używanego, z reguły nie kupujemy rzeczy nowej, więc tym samym przyczyniamy się do zmiejszenia ilość odpadów, śmieci i całego tego bałaganu, który powoli nas wszystich zalewa.
Nieco na marginesie i na koniec pochwalę się moim ostatnim niskobudżetowym nabytkiem, czyli piekną komodą, tak na oko pochodzącą z lat 60. Słowo „nabytek” w zasadzie tu nie pasuje, ponieważ komodę mam całkiem za friko. Wypatrzyłam ja na chodniku wracając do domu jakiś czas temu. W naszej wsi zbierano właśnie odpady wielkogabarytowe i komoda została najwyraźniej w innym domu zaklasyfikowana jako odpad. Ach, ileż to razy czytałam na różnych blogach, jak ludzie znajdują cuda na śmietnikach! A ja? Nic nigdy fajnego nie znalazłam… Aż do teraz! Komoda zrekompensowała mi wszystkie moje nieudane łowy na wyprzedażach w tak zwanych meblach niemieckich i poszukiwania perełek rodzimego designu za 10 zł na olx. Teraz tylko pozostaje kwestią czasu, aż ją sobie elegancko przerobię na prawdziwe cacko. Na razie jeszcze cacka nie przypomina, szczególnie kiedy tak stoi w garażu (nieposprzątanym! jak dobrze to widać na zdjęciu, niestety…), ale na pewno coś wymyślę. Szczególnie w kwestii pozbywania się lakieru chemoutwardzalnego coś muszę wymyslić (ktoś ma jakieś pomysły?). Ukochany Mąż ma w sprawie komody swoją teorię: będzie stała w naszym garażu latami, aż któregoś dnia Mąż się wkurzy i ją wywali. Czas pokaże, która wizja przyszłości sie sprawdzi.
Pochwalcie się koniecznie Waszymi okazjami zakupowymi: czy to ubraniowymi, czy meblowymi, czy zupełnie innymi. Oraz Waszymi patentami na dobre deale zakupowe – wszak w tej kwestii nowości nigdy dość!