Despacito

Ostatnia prosta w oczekiwaniu na wakacje. Już za chwileczkę, już za momencik… Ale póki co jesteśmy jeszcze wszyscy w wirze pracy i obowiązków, a wakacyjny nastrój buduje na razie tylko tegoroczny hicior wspomniany w tytule. Zadomowił się już u nas na dobre, nawet Zocha potrafi całkiem wyraźnie zanucić „des-pa-si-to” i domaga się włączenia tego konkretnego utworu podczas jazdy samochodem. Taaak, nie ma to jak mieć trzy starsze siostry, kształtujące gust muzyczny od kołyski!

Na ogół nie traktuję mojego bloga jak pamiętnika, staram się pisać na konkretny, zajmujący mnie w danej chwili temat, a nie po prostu dokumentować rzeczywistość. Jednak tym razem postanowiłam zrobić wyjątek. Koniec roku szkolnego w obydwu szkołach moich córek połączony z przygotowaniami do wyjazdu na wakacje nie za bardzo pozwala na jakieś głębsze przemyślenia na temat, dajmy na to, sensu nagradzania dzieci za świadectwa z paskiem. Dodatkowo Ukochany Mąż jest w tym napchanym atrakcjami tygodniu poza domem. Pamiętacie, jak pisałam o jego wyjazdach służbowych? Wszystko święta prawda: jeden z bardziej upierdliwych tygodni w roku, a Mąż w rozjazdach. I żeby to jeszcze pojechał w jakieś podłe miejsce, ale nie, niestety, miejsce jest z gatunku tych bardzo niepodłych. No cóż, żeby zacytować moje córki – bywa.

Tak naprawdę to jedynym mankamentem tego tygodnia jest rekordowa kumulacja różnych wydarzeń, połączona z brakiem Ukochanego Męża. Same wydarzenia są jak najbardziej pozytywne, no, może z wyjątkiem wizyt u dentysty i ortodonty, które pechowo wypadły akurat w tym tygodniu. Ale już zakończenie roku szkolnego i perspektywa dwumiesięcznej laby napawają ekscytacją. Staram się teraz nie martwić reformą oświaty i zawirowaniami edukacyjnymi, które z pewnością dotkną moje córki, na razie odsuwam te myśli na dwa miesiące i cieszę się nadchodzącym luzem… Nareszcie nadchodzą długie tygodnie bez walki z czasem i wiecznego martwienia się, czy gdzieś zdążymy, bez bujania się z kompletowaniem bloków technicznych A3 i farb konieczne potrzebnych na dziś, zero kursów do szkoły muzycznej, zero prób, konkursów! Dodatkowo moja najstarsza córka, Ania w tym roku kończy naukę w szkole muzycznej I stopnia, więc i kolejny rok szkolny zapowiada się nieco luźniej.

W mijającym tygodniu wydarzeniem, z którym wiązało się najwięcej logistycznych komplikacji był koncert z okazji zakończenia roku w szkole muzycznej (po koncercie zrobiłyśmy sobie powyższe zdjęcie). Jako że jestem osobą kompletnie zieloną w kwestiach okołomuzycznych, zawsze zadziwia mnie i wzrusza, kiedy dzieci  – często kilkuletnie – grają sprawnie na jakimś instrumencie, a tym przypadku potrafią jeszcze być częścią kilkudziesięcioosobowej orkiestry. I te dzieci wiedzą, co, jak i kiedy zagrać, żeby całość brzmiała dobrze. A szkolna orkiestra na tym koncercie naprawdę dała czadu, kto słyszał, ten potwierdzi. Przy okazji przekonałam się, że słuchanie muzyki z “Piratów z Karaibów”  w starym kościele to dość niecodzienne doświadczenie. Rewelacja. Wprawdzie na koncercie miotałam się trochę pomiędzy pilnowaniem Zośki, nagrywaniem występów córek, biciem brawa, ale i tak wrażenie ogromne.

W ogóle szkoła muzyczna moich córek to miejsce, które w taki specjalny, przyjazny i nienachalny sposób integruje ludzi. Taka mała społeczność trzymająca się razem nie z przymusu, ale z sympatii dla innych, co było chociażby widać na wczorajszym ognisku. Jest to impreza tradycyjnie zorganizowana na koniec roku szkolnego, wszyscy przychodzą całymi rodzinami, są nauczyciele, rodzeństwo uczniów, kupa ludzi jednym słowem. Jak dla mnie dobra okazja, żeby spotkać się i pogadać ze znajomymi i nauczycielami (czasem to w zasadzie na jedno wychodzi); dzieciaki szalały, starsze pilnowały młodszych, ktoś grał w piłkę, były nawet i tańce – w tym wiekowa Macarena, którą i ja wieki temu tańczyłam na podobnych imprezach… Ognisko odbyło się w czwartek wieczorem, ja byłam już wtedy po pracy, zakupach, plombowaniu siódemki i dwóch kursach do szkoły muzycznej, i myślałam, że jakoś tak po półgodzinie zmyję się po angielsku. Ale wyszło inaczej, zostałyśmy do późnego wieczora, i nawet jakoś mi się do domu nie spieszyło, bo było zupełnie jak na nie-szkolnej imprezie. Jedynym wkurzającym elementem było zakładanie butów Zosi, która oprócz fazy kaloszy ma jeszcze dodatkowo fazę notorycznego pozbywania się ze stóp każdego obuwia. Chyba, że są to kalosze – wtedy butów nie ściąga. Nawet teraz, pisząc te słowa, czuję dużą niechęć do jej białych sandałków…

Pamiętam, że dawno temu, kiedy akurat nie pracowałam, a moje dzieci były w wieku przedszkolnym, koniec roku szkolnego witałam z mniej radosnymi uczuciami. Oto na dwa miesiące zostawałam pozbawiona kilku jakże cennych godzin bez dzieci w ciągu dnia…  Teraz, kiedy dzieci podrosły, jest zupełnie inaczej: szkoła dzieci sprawia, że i ja w jakimś sensie mam znów dwumiesięczne wakacje. Jest na co czekać, jest się z czego cieszyć. Podejrzewam, że nie ja jedna tak mam.

Kilka dni temu, kiedy dziewczyny po raz kolejny uraczyły mnie „Despacito”, postanowiłam choć pobieżnie sprawdzić, o czym jest ta piosenka. Po chwili klikania w google okazało się, że „despacito” znaczy „powoli”/„wolniej”. Pomijając szersze znaczenie utworu wykonywanego przez Portorykańczyka w czarnej, obcisłej koszulce – tytuł mi w sumie pasuje. Zamierzam sobie przez najbliższe tygodnie poodpoczywać „despacito”. Szmatławce do czytania już zakupione, kapelusz na plażę również, jeszcze tylko trzeba dokończyć pakowanie w stylu bardzo „pacito” i można się przełączyć na tryb wakacyjny.