Swego czasu trochę obśmiałam różne językowe ciekawostki, które można spotkać u mnie na wsi, w tym moje ulubione „najwolę” i „kazuję”. Po paru latach słowa te brzmią już dla mnie co najmniej swojsko i nie dziwi mnie już, że nauczyciele w szkole moich córek „nie kazują” dzieciom robić tego i owego. Mimo wszystko pilnuję, aby moje córki znały poprawne formy, w jakich występuje czasownik „kazać” i wolę, aby to właśnie tych form używały. Ta wiedza im nie zaszkodzi, a może nawet pomoże.
Dla równowagi postanowiłam dziś trochę obśmiać zwyczaje językowe o nieco szerszym niż lokalny zasięgu. Dokładniej rzecz ujmując – będę się trochę pastwić nad kilkoma zwrotami, które zrobiły wielką karierę językową, dosłownie wylewają się radia, TV i co drugiej rozmowy podsłuchanej w środkach komunikacji miejskiej – a na mnie działają alergicznie. Będę się czepiać i wytykać palcem różne wyświechtane zwroty, które zapewne znacie i z własnego podwórka, więc ostrzegam: ktoś na pewno poczuje się urażony. Piszę bowiem o słowach, którę zapewne wszyscy bardzo dobrze znamy i których używamy od dawna, często nawet nie zastanawiając się, czy i jakie znaczenie z sobą niosą. Bo choć z pewnością wszystkie wyrażenia, o których będzie tu mowa są popularne i słyszymy je dosłownie co chwilę, to ich znaczenie jest często bardzo rozmyte.
Słowem-alegrenem jest dla mnie już od dawna czasownik inspirować i wszyscy jego językowi krewni („inspirujący”, „zainspirowany” i tym podobne). Internetowy słownik PWN wyjaśnia, że „inspirować się” znaczy tyle, co “czerpać skądś natchnienie, inspirować jeden drugiego” (https://sjp.pwn.pl/sjp/;2466395). Teoretycznie powinniśmy więc mówić, że coś/ktoś zainspirowało nas do czegoś, że złapaliśmy powiew natchnienia i w efekcie sami wykonaliśmy coś lub czegoś dokonaliśmy. Mój problem z tym słowem polega na tym, że mimo iż wszyscy dużo mówimy o różnych inspirujących wydarzeniach, osobach i zjawiskach – to jakoś niewiele słychać o efektach tych inspiracji. A według mnie powinny być, bo co to za inspiracja bez efektów? Skoro ktoś mi mówi, że przeczytał inspirującą książkę, to dla mnie naturalną konsekwencją jest spytać, do czego go ta lektura zainspirowała. Najczęściej jednak rozmówca poprzestaje na wyznaniu, że „książka jest inspirująca”. Do czego inspiruje – już się nie dowiemy. Wychodzi na to, że niepostrzeżenie przymiotnik „inspirujący” stał się czymś w rodzaju synonimu słów „atrakcyjny”, „interesujący”, „ciekawy”. Żeby inspiracja naprawdę była inspiracją, powinna oprócz źródła natchnienia posiadać jeszcze jakiś ciąg dalszy, pociągać za sobą jakąś nowość, zmianę. A jesli tego ciągu dalszego brak – może w takim razie wystarczy powiedzieć że dana osoba/rzecz/zjawisko nam się podobało lub nas zainteresowało?
Kolejny wyraz, który powoduje, że mam ochotę sięgnąć po gumkę i mazać co sił, to wspieranie. Wraz z licznymi pochodnymi, oczywiście. Wyjaśnię, czego się tu tak naprawdę czepiam, na wymyślonym przykładzie: pewna znajoma, dajmy jej na imię Olga, wróciła kilka miesięcy temu do pracy po urlopie macierzyńskim. Jest to sytuacja niełatwa i nierzadko wymagająca gruntownej reorganizacji życia rodzinnego. Wiem, co mówię, bo przeżyłam to już nie raz i nie dwa, i za każdym razem było ciężko. U naszej wyimaginowanej Olgi tak się niestety złożyło, że jej mąż – powiedzmy, że jest to Michał – w ogóle jej w tej nowej sytuacji nie wspiera. Brzmi znajomo? Podobne historie widać i słychać naokoło, wzbudzają powszechne oburzenie, szczególnie wśród nas, kobiet. I w zasadzie to się z tym oburzeniem zgadzam. Mąż powienien wspierać żonę, i vice versa. Tylko jak to wspieranie ma wyglądać w praktyce? I tak właściwie to na czym konkretnie polega wina Michała: nie wspiera żony – czyli nie pomaga w domu? Nie gotuje obiadów? Nie robi prania? Czy może raczej chodzi o to, żeby przyniósł Oldze po ciężkim dniu filiżankę herbaty i koc, otulając ją silnymi męskimi ramionami i empatycznymi słowami? A może wszystko to naraz? Co tak naprawdę mamy na myśli stwierdzając, że Michał nie wspiera żony? Nie wiem, jak moja wymyslona Olga, ale jeśli ja miałabym w jej sytuacji do wyboru „wspieranie” i „pomoc” ze strony męża – wybrałabym to drugie. Pomaganie to dla mnie jakiś konkret. Wspieranie – wręcz przeciwnie, dla mnie oznacza wszystko i nic. Tyle tylko, że teraz nie bardzo można tak po prostu powiedzieć, że mąż pomaga w domu, bo to przecież straszne faux pas. Tak, kiedyś, wieki temu, to nawet istniało powiedzenie, że taki facet, co w domu pomaga, to skarb. Teraz jest inaczej: mężczyzna pomagający w domu to relikt przeszłości! Mąż Olgi (i każdy inny facet w podobnej sytuacji) nie może wykręcić się zwykłym pomaganiem: przecież dom też jest jego domem, pomagać to mógłby znajomym – a najbliższe sobie osoby powinien wspierać. Ha, tylko konia z rzędem temu, kto wie dokładnie, co to wspieranie oznacza. Jeśli angażowanie się w życie rodzinne, chodzenie na szkolne wywiadówki, wynoszenie śmieci, gotowanie obiadów, itp. – to dla mnie dalej jest to pomoc we wspólnym rodzinnym życiu, pomoc świadczona sobie nawzajem. Z jakichś powodów mówienie o pomaganiu sobie (szczególnie w związku) stało się passe, nie uchodzi. Jeśli nie chcecie zostać w towarzystwie obśmiani za staromodne podejście do życia i poglądy rodem z XIX wieku – ani słowa o pomaganiu. Tylko wspieranie. Wspieranie i partnerstwo. Oczywiście dla pokoju, a nawet i dla czystości tego pokoju.
Tu docieramy płynnie do kolejnego słowa, którego kariera nabrała rozpędu w ostatnich dziesięcioleciach: chodzi o partnera. Nie mam tu na myśli partnera w tenisowym deblu czy partnera biznesowego – mowa oczywiście o partnerze życiowym. Pół biedy, jeśli ktoś żyje w wolnym związku i mówi o swoim partnerze/partnerce. Zgodzę się, że te słowa są i ładne, i odpowiednie, i nie niosą z sobą negatywnych konotacji, jak ma to miejsce w przypadku „konkubinatu” czy „życia na kocią łapę”, które już trudno zaliczyć do neutralnych znaczeniowo. Jak dotąd – partner zbiera same plusy. Jedyny minus, jaki dostrzegam w kontekście używania tego zwrotu, to coraz częściej spotykane wypieranie z polszczyzny klasyki w postaci męża i żony. Czy ma miejsce sytuacja podobna, jak w przypadku „wspierania”, które jak się przyjrzeć z bliska, to najczęściej jest wciąż „pomaganiem”, tylko ukrytym w innym słowie? Być może podchodzę do polszczyzny zbyt ortodoksyjnie i moje rozumienie naszego języka ojczystego powinno przejść jakieś modyfikacje mające na celu jego unowocześnienie – ale dziwi mnie sytuacja, kiedy ludzie, o których wiem, że są małżeństwem, mówią o sobie per mój partner/moja partnerka. Może stoi za tym potrzeba podkreślenia, że u źródeł takiego związku znajduje się wspólnota, wspólny dom, rodzina – wszystko rozumiem, ale co jest złego w mówieniu o mężu czy żonie?
Inną językową ciekawostką jest mania używania przyimka „od” w odniesieniu do produktów i ich producentów. Mamy więc szminkę od Maybelline, czekoladki od Ferrero Roche, krem od Nivea. Brzmi to chyba bardziej luksusowo, niż gdybyśmy po prostu powiedzieli „krem Nivea”, „czekoladka Ferrero Roche”. Użycie przyimka „od” wydaje się sugerować, że coś od kogoś otrzymaliśmy, że coś zostało wyprodukowane specjalnie z myślą o nas. Zwykły produkt zyskuje w ten sposób pewną subtelnie zaznaczoną wartość dodaną, staje się czymś w rodzaju prezentu, który firma X czy Y nam robi. Niestety, nawet ta wartośc dodana nie jest w stanie zmienić oczywistego faktu, że i kremu, i czekoladek od firm Nivea czy Ferrero Roche nie dostaliśmy w prezencie, lecz musieliśmy uiścić stosowną opłatę przy kasie. No, chyba, że jesteśmy infuencerem i dana firma przesyła nam swoje produkty gratis do przetestowania, wtedy i owszem, w dobrym tonie i zgodnie z prawdą jest napisać na Instagramie, że ten tusz do rzęs to jest od Maybelline, a lakier do paznokci od Inglota. Mnie ta mania mówienia, że coś jest od kogoś czy czegoś tam, trochę śmieszy. A że jest teraz niezmiernie powszechna, okazji do uśmiechu mam całkiem sporo.
Na deser zostawiłam sobie moje ulubione słowo-wytrych: projekt. Jest to wyraz, który przypomina mi dużą eleganckę torbę na zakupy: jest podobnie jak taka torba stylowy i pojemny, możemy więc śmiało nawrzucać do środka ile tylko dusza zapragnie. Nawet jeśli napakujemy do tej torby zupełnie nieeleganckich arytukłów spożywczych, typu ziemniaki czy makaron nitki – z zewnątrz wszystko wciąż będzie wyglądać stylowo i nowocześnie. Kariera, jaką w ostatnich latach zrobiło to słowo, jest wielka: „projekt” skutecznie wypiera z polszczyzny wyrazy takie jak „zadanie”, „zlecenie”, „zajęcie” czy „powinność”. Nad projektem pracuję w tej chwili ja sama, pisząc ten tekst i moja córka Ala, przygotowując gazetkę szkolną, i kolega-freelancer, przygotowujący stronę www dla swojego klienta. Nasza praca ma dziś najczęściej charakter projektowy, ba, jako projekt potraktować można dziś dosłownie wszystko, nie tylko zagadnienia związane z pracą. W zasadzie ogranicza nas tu tylko własna wyobraźnia, podczas gdy projekt wydłuża swoje macki i zawłaszcza coraz to nowe dziedziny życia: dziecko może być jak najbardziej traktowane jako projekt (był chyba nawet film o takim tytule), rodzicielstwo – podobnie, projektem jest dorastanie, starzenie się, projektem są święta, wakacje, remont, rozrywka… Kiedy ktoś zadzwoni do nas w trakcie sprzatania łazienki i chcemy wywinąć się od rozmowy w uprzejmy sposób, zawsze możemy powiedzieć, że kończymy teraz bardzo ważny projekt i nie możemy rozmawiać. Będzie to zgodne z prawdą? Ależ jak najbardziej!
Wiem, że mody językowe to żadna nowość, a coś, co funkcjonuje od dawna. Język jest tworem żywym i reaguje na różne zmiany zachodzące w życiu społecznym, jest to sytuacja jak najbardziej naturalna. Ale nadmierna przychylność wobec mód językowych może też sprawić, że nasze wypowiedzi niebezpiecznie zbliżą się do bełkotu. Używamy słów-wytrychów, które słyszymy często i jakoś tak się składa, że zawsze mamy je pod ręką. W dodatku są one świetnie rozpoznawane przez rozmówców, choć często sensu niosą ze sobą tyle, co kot napłakał albo ten sens jest dość trudny do uchwycenia i nazwania. Warto czasem dla urozmaicenia wypowiedzi sięgnąć po jakiś zwrot mniej popularny, nawet za cenę narażenia się na zarzuty udziwniania wypowiedzi lub bycia staromodną. W każdym razie ja często tak robię i w ten sposób „wspierający partner” irytuje mnie jakby mniej.
zdjęcie: źródło