Minęło już lato, minął i wrzesień, szkolna karuzela rozkręca się na dobre. Gdzie ten beztroski czas, kiedy nie musiałam odrabiać zadań domowych, uzupełniać co miesiąc zeszytów lektur, wykonywać prac na liczne konkursy plastyczne ani przygotowywać tak zwanych prezentacji przeczytanych książek! Sporo tego… Ale jak się ma troje dzieci w różnych szkołach, nie ma się co dziwić, że codziennie po południu czeka na nas w domu nowa atrakcja.
Na szczęście da się to wszystko odpowiednio zaplanować. Jako osoba dobrze zorganizowana tak oto poukładałam sobie “swoje” prace domowe:
- Sobota: siadamy z Zuzą nad prezentacją lektury; najpierw ja coś tam napiszę, a w niedzielę Zuza wkuje tekst mna pamięć. W poniedziałek na polskim wpadnie jej piąteczka, a może nawet szósteczka, jak się nie pomyli podczas recytowania. Będzie dobrze!
- Wtorek: zabieram się za zeszyt lektur Ali. W sumie nie ma z tym za wiele roboty, tylko kilka zdań na temat książki podyktować (miała niby sama przeczytać, ale wiadomo, to tylko ściema! żadne dziecko samo nie czyta tych książek z zeszytu lektur, bez jaj…). Jeszcze tylko ołówkiem jej zrobię zarys ilustracji… o, proszę, jaka mi ładna Bromba wyszła! Ala sobie już tę torbę (ale na żółto, córciu, na żółto!) i całą resztę pokoloruje,
- Środa: zeszyt lektur Zuzy też już trzeba uzupełnić, była informacja w dzienniku elektronicznym. No, z tym to mi zawsze schodzi nieco dłużej, najbardziej nie lubię tego wypisywania kolejności zdarzeń, ale co zrobić, mus to mus.
- Środa bis: muszę jeszcze machnąć greckich bogów na historię Zuzy, jak się okazało. Kogo ja tam najbardziej lubiłam z mitologii, może Dionizosa narysujemy… I do pary niech będzie Atena.
- Czwartek: jest konkurs plastyczny na religii, hmm, dowolna technika, to może wymyślę jakieś wydzieranki z bibuły lub pastele kombinowane z tuszem? Taaaak… Powinno ładnie wyjść… Ale to jeszcze mamy 2 tygodnie, to na spokojnie się zastanowię jutro w drodze do pracy.
- Piątek: w gimnazjum mają konkurs fotograficzny, to albo coś poszukamy w starych zdjęciach, albo poszukam w shutterstocku. Pikuś!
Tak mógłby wyglądać mój przykładowy tydzień, gdyby nie fakt, że jestem chyba jedna z niewielu matek żyjących w promieniu 20 km od mojego miejsca zamieszkania, które nie piszą dzieciom wystapień na język polski, nie rysują w ich zeszytach lektur ani nie targają bibuły na konkursy plastyczne. Nie robię tego wszystkiego z dwóch powodów: skoro coś ma zrobić moje dziecko to nie dlaczego miałabym to robić ja. Powód drugi: nawet gdybym bardzo chciała któreś z dzieci w czymś wyręczyć, to i tak nie mam na to czasu. Sprawa wydaje się prosta, a jednak niektórzy potrafią tu sporo skomplikować.
Hasło “szkoła” wzbudza w każdym chyba rodzicu wiele emocji, dobrych i złych. Potrafimy dyskutować zawzięcie i zażarcie na temat nauczycieli naszych dzieci, kolejnej reformy serwowanej nam przez rządzących czy błędów w podręcznikach. Generalnie trend jest taki, że na szkołę się psioczy, rzadko spotykam osoby nie narzekające na szkoły swoich dzieci. A jednak za to, co mnie w w szkole wkurza najbardziej, jesteśmy odpowiedzialni my, rodzice. To nie nauczyciele czy reformy wyręczają dzieci w odrabianiu zadań domowych i innych pracach, które dzieci powinny wykonywać samodzielnie. Niestety sami zakasujemy rękawy i wciagamy się w ten zbrodniczy proceder.
Skąd o tym wszystkim wiem? Od moich dzieci. Okazuje sie, że tabuny wspierających mam, babć oraz wujków, szczególnie w szkole podstawowej, to norma. Co ciekawe, o wszystkim dzieci rozmawiają ze sobą otwarcie i bez najmniejszego nawet śladu wstydu. Jawność i powszechna akceptacja wykonywania różnych prac za dzieci mnie przeraża, i często z trudem sie powstrzymuję od otwartego zniechęcania moich córek do angażowania się w konkursy.
Jest to temat śliski, nikogo nie zamierzam łapać za rękę, nagrywać i biegać z donosami do szkoły. Nie miałoby to zresztą większego sensu, ponieważ – jak sądzę – szkoła przymyka oko na tego typu praktyki. Dowody na taki właśnie stan rzeczy widuję od czasu do czasu w szkolnych gablotkach, pięknie wyeksponowane.
Ten tekst to wyraz mojego prywatnego buntu przeciwko powszechnemu wyręczaniu dzieci w ich zajęciach szkolnych. Sytuacja na pewno nie ulegnie zmianie, jeśli i nauczyciele, i rodzice nie będą akcentować potrzeby samodzielnej pracy dzieci. Nasze córki wiedzą, że mogą liczyć na pomoc ze strony mamy i taty: sprawdzimy im zadania, jeśli poproszą, przejrzymy zeszyty, pomożemy w tym czy owym, przepytamy przed sprawdzianem, zapłacimy za korepetycje w razie potrzeby – ale wiedzą też, że nie będziemy robić niczego za nie. I już nawet nie chodzi tu o kształtowanie w nich samodzielności, tylko uczciwości.
PS. A jak jest w szkołach Waszych dzieci, Drodzy Czytelnicy? Robienie czegoś za dzieci to norma czy rzadkość?
![]() |
No, to odkładamy gazetkę na bok, zakasujemy rękawy i do roboty, czas odrobić zadania! |