Dobrego cyfrowego życia

 

Niedawno byłam z moją najstarszą córką Anią u lekarza. Po diagnozie i zaordynowaniu odpowiednich leków rozmowa z sympatyczną panią doktor zeszła na boczne tory, a konkretnie – na sprawy związane z wychowywaniem nastoletnich dzieci. Pani doktor, jak się okazało będąca również mamą licealisty, podzieliła się ze mną swoimi obserwacjami dotyczącymi zachowań rodzica wobec dorastającego dziecka:

– A wie pani, że jest sporo różnic w zachowaniu rodziców wobec gimnazjalisty i licealisty… Na przykład kiedy mój syn był jeszcze w gimnazjum, spokojnie mogłam mu zabrać telefon – teraz już nie. Mówi, że to własność prywatna, że nie mogę ingerować w jego życie osobiste. No i skończyło się! – tu pani doktor westchnęła, a ja nie miałam wątpliwości, że tęskni za okresem, kiedy to zabieranie telefonu synowi było możliwe.

Krótka wypowiedź pani doktor porusza kilka ważnych kwestii: po pierwsze, sygnalizuje, że wraz z upływem czasu wachlarz rozmaitych ograniczeń czy kar stosowanych wobec dzieci się mocno zmienia; po drugie – trochę mnie zaskoczyło, że pani doktor wspomniała o zabieraniu telefonu… Nie żebym sama nie zabierała, wręcz przeciwnie: znam i stosuję. Ale chyba do końca nie zdawałam sobie sprawy, że takich zabierających telefony rodziców jest więcej, bo moje dzieci usilnie próbują utwierdzić mnie w przekonaniu, że TYLKO JA jestem tak niedobrą matką i to robię. A po trzecie – to o co właściwie chodzi z tym zabieraniem telefonu? Nie chodzi o blokowanie możliwości dzwonienia, bo przecież nastolatek najczęściej nie używa telefonu do dzwonienia. Owszem, do dzwonienia pewnie trochę też, ale współczesny telefon – smartfon – to przede wszystkim narzędzie dostępu do szeroko rozumianych mediów społecznościowych. Czasowo konfiskując naszemu nastolatkowi smartfona – odcinamy go od cyfrowego chleba powszedniego, czyli Messengera, Snapchata, Facebooka, Instagrama i tym podobnych.

O mediach społecznościowych i nastolatkach pisałam już na blogu kilkukrotnie, ale chyba ten tekst będzie pierwszym poważniejszym, nie koncentrującym się tylko na zabawnych aspektach korzystania ze Snapa lub Musiacl.ly. Bo też media społecznościowe są bardzo poważną sprawą i wydaje mi się, że dobrze jest jakoś określić ramy i reguły ich obecności w życiu rodzinnym. Chyba najsensowniej będzie do tego tematu podejść jak do zdrowej, zbilansowanej diety: nie można popadać w skrajności, umiar jest ze wszech miar wskazany.

Czytałam kiedyś książkę „Jak przetrwać w rodzinie” autorstwa Robyn Skynner i Johna Cleese’a (tak, tego od Monthy Pythona). Cała książka jest ciekawa, ale w pamięci zapadł mi szczególnie jeden fragment, niestety nie potrafię dziś przywołać go tu dosłownie. Mniej więcej autorom chodziło o to, że my, rodzice, mamy wpływ na kształtowanie się osobowości naszego dziecka gdzieś tak do 12 roku życia naszej pociechy. Potem to już jest trochę pozamiatane i z twórców przeistaczamy się bardziej w obserwatorów. Czasu na takie klasyczne „wychowywanie” jest więc mało, a tym, którym wydaje sie, ze 12 lat to szmat czasu i że na pewno zdążą ze wszystkim, co sobie skrupulatnie zaplanowali, aby ukształtować idealnego młodego człowieka, przypominam, że tempus naprawdę fugit. Do powyższego stwierdzenia z książki Skynner i Cleese’a dopisałabym jeszcze krótki ciąg dalszy, niejako wynik obserwacji moich dzieci i ich kolegów/koleżanek: po 12-tym roku życia dziecka wpływ rodziców maleje, za to rośnie rola i wpływ mediów społecznościowych. Zjawiska tego nie powinniśmy bagatelizować, bo jego znaczenie i wpływ na dorosłe życie naszych dzieci jest ogromny. Dobrze jest podejść do tematu jak do zagadnienia, które trzeba poznać i przyswoić zasady jego funkcjonowania, po prostu nauczyć się reguł. Pewne podstawy edukacji internetowej już na szczęście funkcjonują, szkoły organizują zajęcia pomagające w kształtowaniu właściwych postaw i informują o niebezpieczeństwach. Chodzi tu głównie o zapoznanie dzieci z zagadnieniami związanymi z hejtem internetowym,zagrożeniami, jakie niesie ze sobą obecność w sieci, a także o uświadomienie dzieciom, jakie zachowania są zabronione prawem oraz co może wyrządzić innym krzywdę. Wszystko to są sprawy superważne i bardzo dobrze, że w szkołach jest o nich mowa. Trudno dziś znaleźć nastolatka, który nie uczestniczyłby w takim spotkaniu w szkole – często spotkanie prowadzi policjant, co wg mnie jest dodatkowym „efektem wzmacniającym” przekaz. Ale co z wyrobieniem w dzieciach dobrych nawyków korzystania z sieci, z portali społecznościowych, radzenia sobie z potopem infomacji, zalewa nas nieprzerwanie przez całą dobę, co z uświadomieniemdzieciom  istnienia czegoś takiego jak tag/comment/clickbait? W te rejony szkoła już raczej nie dociera, tu odpowiedzialność wyrobienia w dzieciach zdrowych nawyków spoczywa – póki co – na rodzicach.

Spójrzmy na zdjęcie ilustrujące mój dzisiejszy wpis. Jest na nim dwuletnia Zosia, która „robi” sobie zdjęcie telefonem komórkowym. Ponieważ Zosia ma trzy starsze siostry, w tym dwie w wieku nastoletnim, całej tej sytuacji nie wymyśliła sobie sama, lecz skopiowała zachowanie starszych sióstr. I matki w sumie też. Sytuacja ze zdjęcia dobrze pokazuje sposób, w jaki media społecznościowe ingerują w życie nasze i naszych dzieci, jak się okazuje – także tych najmłodszych. Wydaje Ci się, Drogi Czytelniku, że Ciebie i Twoich dzieci to nie dotyczy? Że tylko poranny kwadransik na Fejsie przy porannej kawie i basta, żadnych dziubków, selfiaczy i przesiadywania godzinami w necie? Możliwe, ale jak znam życie – to nie bardzo. Jakby tak zliczyć wszystkie chwile, spędzane w ciągu dnia na grzebaniu w zasobach Instagrama, Facebooka, Spotify, You Tube’a, Google+, na rozmowach na Messengerze – to wyjdzie tego całkiem sporo… Nie wspominając już o tym, że niniejszy tekst czytasz właśnie po tym, jak kliknąłeś/klinęłaś w link umieszczony przeze mnie oczywiście na Facebooku.

Media społecznościowe rozpanoszyły się w wielu dziedzinach życia, nie ma się co oszukiwać. Są najpowszechniejszym źródłem wiedzy o trendach, ba, one tworzą i rozpowszechniają różne trendy. Weźmy choćby taki rękoryj, w kręgach zniesmaczonych tą rodzimą nazwą zwany z angielska facepalmem. Był czas, kiedy rękoryj pojawiał się na wiekszości selfie, które robiły moje córki. Moje dziewczyny przeszły też etap dabów. Wcześniej był oczywiście etap dziubków, zdjęć bez twarzy, popularności konkretnych filtrów na Snapchacie, i tak dalej. Wiem, że teraz na przykład modne są wystające obojczyki, takie z widocznymi wgłębieniami, że niby ktoś jest taki bardzo chudy. Można się śmiać, ale jak bardzo powszecha jest ta moda przekonałam się choćby patrząc na zdjęcia blogerek z mojego przedziału wiekowego, eksponujących „dziurawe” obojczyki na swoich selfie. Tych różnych mód, popularnych póz, gestów jest masa. Topowe trendy – czy jest to motyw flaminga, czy dziubek – rozprzestrzeniają się z prędkością światła, w okresie największej popularności atakują dosłownie zewsząd, z każdego zdjęcia, artykułu, filmu. Nie pojawiają się w naszym otoczeniu znikąd – zostały skopiowane od celebrytów, idoli popkultury czy osób popularnych w szkole (w przypadku młodzieży) i wielokrotnie powielone.

„Jeśli twoje zdjęcie ma na przykład 150 lajków, to znaczy, że jesteś popularna, że ludzie cię lubią” – tak córki objaśniły mi kiedyś, dawno temu działanie lajków, kiedy je to nie spytałam. Właściwie każda publikacja w sieci – czy jest nią zdjęcie, mem czy jakiś tekst – ma jeden cel: zebrać lajki, dużo lajków. Lajki oznaczają, że nasza obecność w sieci została dostrzeżona przez innych, jest akceptowana, wzbudza jakieś emocje (bo przecież obok lajków mamy jeszcze inne opcje reagowania do wyboru). Kiedy jedna z moich nastoletnich córek zmienia na jakimś serwisie zdjęcie profilowe, to nie dzieje się to ot tak, po prostu. W parze ze zmianą zdjęcia idzie zawsze obserwacja tempa przybywania pod nim lajków, odpowiadanie na komentarze, przeżywanie, jeśli lajków nie przybywa wystarczająco dużo i szybko. Zmiana profilowego to cała operacja, nie ograniczająca się tylko to kilknięcia w „zmień zdjęcie”. Nie od dziś wiadomo, że potrzeba akceprtacji leży u podtsaw piramidy naszych potrzeb, ale dopiero wraz z pojawieniem mediów takich jak Instagram czy Fejsbuk potrzeba ta zyskała takie namacalne oblicze: w postaci liczby lajków właśnie. Ważne, aby nie wpaść w pułapkę „życia dla lajków”,

 Jeśli lajki nazwiemy zmorą współczesności, to jak nazwać tutoriale? Może zaraza? W każdym razie – tutoriale są wszędzie i na każdy temat. Wiecie, co to jest slime (czyt. slajm)? Ja jeszcze kilka tygodni temu nie widziałam, ale wystarczyło parę sesji w domowym laboratorium, żebym dowiedziała się nawet, co to jest fluffy slime i dlaczego do jego wykonania potrzeba akurat Perwollu. Eksperymenty moich córek zaowocowały stworzeniem idealnego, kolorowego gluta, który może służyć do rzucania, miętoszenia lub kompletnie do niczego. Oczywiście o tym, jak gluta wykonać dowiedziały sie z internetowych tutoriali. Trudno chyba dziś znaleźć coś, co nie ma tutoriala. Z internetu dowiemy się, jak zrobić pomidorową, makijaż typu smokey eye, szpagat, jak przewinąć niemowlę – myślę, że każdy potrafi przytoczyć kilka-kilkanaście przykładów z własnej autopsji. Internet jest skarbnicą przeróżnych tutoriali, filmików typu DIY i dokumentujących wykonywanie różnych wyzwań. Dr Google nie ma już monopolu na odpowiadanie na pytania zaczynające się od „jak”, „dlaczego”, „po co”. Tutoriale śmiało wkroczyły na ten teren i powoli go monopolizują.

Powiem tak: skoro praktycznie na wszystko można znaleźć w necie nakręconą instrukcję, lepiej wiedzieć, jakie wyzwania czy tutoriale nasze dzieci oglądają. Przyda się dużo zaufania naszych pociech do nas oraz odrobina braku zaufania do nich z naszej strony. Przezorny zawsze ubezpieczony!

 „O nie, tu nie ma filtra na Snapie!”. Jak wielki dramat kryje się za tym okrzykiem zrozumie każdy, kto był w jakimś fajnym miejscu z dziećmi, które aż się wyrywały, żeby swoją relacją z tego extra miejsca pochwalić się przed znajomymi na Snapchacie. Relacja musi być. Wiadomo, co innego mówić, że się było dajmy na to w Dubaju i nawet pokazywać jakieś zdjęcia, a co innego wrzucić relację na Snapchat z fajnym napisem „Dubai” w towarzystwie palm i rysunku wieży Burj Khalifa w kolorach tęczy. Wygląda to zdecydowanie bardziej wiarygodnie i atrakcyjnie. Filtr na Snapie jest czymś w rodzaju współczesnego znaczka lub pieczątki pocztowej z miejsca, w którym aktualnie jesteśmy.

Znamienne, że młodzież często postrzega dane miejsca jako bardziej atrakcyjne, jeśli da się tam zrobić fajne zdjęcia czy nawet małą sesję, coś, czym potem można się pochwalić przed znajomymi w sieci. Jeśli jest ładnie, ale np. dookoła kupa ludzi i na zdjęciach głównie to widać ten tłum, a nie malownicze starożytne ruiny – to jest niestety gorzej. Coraz częściej mam wrażenie, że patrzymy (nie tylko dzieci, my, starsi, też) na różne czynności, które wykonujemy offline poprzez swego rodzaju filtr, oddzielający to, co prezentowałoby się dobrze w mediach społecznościowych od tego, co wypadłoby blado. Tak, jest miło być w jakimś miejscu, typu plaża, park wodny czy coś podobnego – i pokazać siebie w takim otoczeniu na Snapie czy Instagramie. Uważnie wybieramy zdjęcia, które z takich czy innych przyczyn jabradziej nadają się do publikacji. Dzieląc się atrakcjami z naszego życia, zbieramy dodatkowe punkty w cyfrowym rankingu popularności.

Przeglądałam niedawno Instagramy kilku popularnych wśród młodzieży jutuberów i blogerów. Podziwiałam widoki z Malediwów, Dominikany, zdjęcia zrobione na ściankach czy czerwonych dywanach, otagowane nazwami ekskluzywnych producentów odzieży i zegarków. Nic dziwnego, że plan na przyszłość dla wielu młodych ludzi da się streścić w krótkim zdaniu: „Chcę być jutuberem”. Albo – to już wyższy poziom wtajemniczenia – influencerem. Bo tacy jutuberzy to mają klawe zycie, żeby zacytować “Balladę o cysorzu”; kasa leci strumieniami, byle tylko uzbierać wystarczającą liczbę folołersów, a potem to już można pokazywać w internecie cokolwiek, najlepiej to w sumie siebie, a kasa od sponsorów poleci szerokim strumieniem. Tu wspomnę tylko moją ulubioną Angelikę Muchę, która mignęła mi ostatnio gdzieś w kolorowej prasie z podpisem „influencerka”. Wiadomo, brzmi lepiej niż obśmiany juz „celebryta”, a i po prawdzie lepiej opisuje rolę społeczną takiej osoby. Choć w dalszym ciągu nie rozgryzłam fenomenu Angeliki i wciąż zastanawiam się, co czyni ją tak popularną, rozumiem, że ona i podobne osoby mogą wzbudzać w młodzieży chęć rozwijania kariery zawodowej w takim właśnie kierunku. Tu news z ostatniej chwili: Angelika-influencerka zatańczy w nowej edycji „Tańca z gwiazdami”. Jak widać, stare media chętnie przejmują gwiazdy nowych mediów

Z jednej strony – media społecznościowe to supersprawa, i dla nas, dorosłych, i dla naszych dzieci. Umożliwiają bycie w kontakcie, ułatwiają odpisywanie lekcji po nieobecności w szkole, dostarczają wiedzy i rozrywki. Jest to również całkiem pojemne i potężne źródło wiedzy, środek opiniotwórczy, a także coś w rodzaju zwierciadła, w którym się przeglądamy i wyciągamy wnioski na temat naszej pozycji w społeczności, której częścią się czujemy.

Z drugiej strony – media społecznościowe w dużej mierze odpowiadają za wzrost rozproszenia uwagi u dzieci, jednej z większych bolączek naszych czasów, na którą narzekają nauczyciele i my, rodzice, również. Sama wiem, jaką zmorą bywa dla mnie uczestnictwo w niektórych grupach fejsbukowych, a jestem w kilku: co chwilę brzęczy powiadomienie, że ktoś coś opublikował w grupie X lub Y. Dostajesz jedno powiadomienie – odruchowo zerkasz na tlelefon, sprawdzasz; a za chwilę pojawia się kolejne i kolejne. Próbujesz wrócić do czynności, którą zajmowałeś się wcześniej, ale najpierw musisz sobie przypomnieć, w jakim miejscu skończyłeś – w międzyczasie swa obecność sygnalizuje wibracją kolejne powiadomienie, i tak w koło Macieju. Niestety, dobrze o tym wiedzą wszyscy „robiący” w mediach społecznościowych, ponieważ zrzeszanie internautów w ramach jakiejś grupy na Facebooku zapewnia szybki i łatwy dostęp do jej członków, czyli głównego internetowego bogactwa. Co gorsza, to rozpraszanie uwagi przez social media dotyka nasze dzieci w znacznie większym stopniu niż nas: wyobraźmy sobie, że nasz syn/córka jest członkiem nawet kilkunastu różnych grup (klasowych, z zajęć pozaszkolnych, fanowskich, itp.) i co chwilę dostaje z każdej z nich jakieś powiadomienia. I jak tu skupić uwagę na czymś innym? A jeszcze trzeba obczaić nowe zdjęcia na Insta, coś tam skomentować, zerknąć na Snapa i samemu stworzyć jakiś godziwy content… Naprawdę, w takich warunkach i z takimi nawykami trudno jest skupić uwagę na jednej rzeczy lub czynności przez choćby 15 minut.

Ktoś powie, że jak tak – to najlepiej w ogóle tego wszystkiego dzieciom zakazać i po problemie. Nie wiem, nie sprawdziłam na własnej skórze, ale bałabym się całkowicie odciąć moim dzieciom dostęp do mediów społecznościowych. Dlaczego? Moim zdaniem czasy mamy takie, że takie odcięcie jest prostą drogą do społecznego wykluczenia: już w przypadku 12-latków zazwyczaj cała klasa jest na Fejsie/Messengerze, ma swoje grupy dyskusyjne, wymienia się informacjami, sporo się tam dzieje. Jeśli stoimy na stanowisku, że nasze dziecko nie powinno korzystać z tych mediów, bo tak będzie dla niego lepiej – powinniśmy mieć również świadomość tego, że narażamy dziecko na presję otoczenia i izolację, a czasem nawet i na przypięcie łatki klasowego outsidera. Oczywiście w rzeczywistości nie zawsze realizowany jest taki scenariusz, ale znam kilka analogicznych przypadków z opowiadań córek i wiem, że tak wygląda sytuacja w przypadku dzieci, którym rodzice kategorycznie zabraniają korzystania ze Snapchata czy Messengera. Dlatego uważam, że dozowany umiar w połączeniu ze świadomością tego, jak funkcjonuje cyfrowy świat jest znacznie lepszy niż całkowity zakaz.

Media społecznościowe to nie samo zło, często jest to prostu dobra rozrywka (nie tylko dla nastolatków): memy, oznaczanie przyjaciół, wrzucanie i oglądanie śmiesznych filmów, zdjęć, komentowanie, etc. Jestem ostatnią osobą, która byłaby przeciwna korzystaniu z tych wszystkich bogactw i wołała o pomstę do nieba. My, rodzice, możemy social media lubić lub nie, korzystać z nich w takim czy innym wymiarze, ale obowiązkowo musimy zadbać o to, żeby „cyfrowa dieta” nasza i naszych dzieci była dobra i zbilansowana. Chciałabym, żeby moje córki nauczyły się właściwie korzystać z mediów społecznościowych, wyrobiły sobie pewne zdrowe nawyki i nauczyły się flitrować treści przez te media przekazywane. W tym miejscu zamiast zwyczajowego hasła „rozmawiaj z dzieckiem” rzucę kilka konkretów, które stosuję u nas w domu od dawna i które mi pomagają choć po części zapanować nad całym tym cyfrowym zgiełkiem:

  • Coś zamiast czegoś: warto zaproponować dzieciom dodatkowe zajęcia, które oprócz różnych innych plusów będą mieć i ten, że w efekcie dziecku zostanie mniej czasu na ślęczenie nad smartfonem i przeglądanie Fejsa; w naszym przypadku świetnie sprawdza się szkoła muzyczna.
  • Wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi: dobrze jest nieco się podszkolić z tych wszystkich Snapów i Insta, ta wiedza naprawdę się przydaje. Nie chcę być rodzicem, który nie ma kompletnie pojęcia, z czego korzystają w internecie moje dzieci, co tam tak zawzięcie klikają i co zajmuje im czas. Choć nie zawsze mnie te wszystkie Snapy interesują – uważam, że moim obowiązkiem jest mieć choć podstawowe pojęcie na temat tego, co w internetowej trawie aktualnie piszczy. „Olanie” tego jakże wielkiego obszaru naszego życia i pozostawienie dzieci samych sobie ze smartfonem/tabletem może stać się prostą drogą do problemów w życiu dorosłym: nieustannej pogoni za lajkami, dążenia do nierealnego stylu życia a la Instagram czy wreszcie do uzależnienia od ciągłego bycia online.
  • Monitorowanie treści: uważam, że dobrze jest od czasu do czasu zerkać na to, co robią w internecie nasze dzieci, co je interesuje. Nie musi to być działanie polegające na jakiejś skomplikowanej inwigilacji: wystarczy rzut oka na tzw. explore page na Instagramie, żeby zorientować się, co interesuje nasze dziecko na tym konkretnym portalu. Jeśli chodzi o YT – też jest to dość proste, ponieważ córki instalowały w telefonach aplikację YT przy pomocy mojego konta w Sklepie Play, widzę więc w powiadomieniach, jakie filmy oglądały i co YT mi proponuje na podstawie tego, co zobaczyły dotąd. Warto też delikatnie podpytać, jakie grupy na Facebooku dziecko lubi najbardziej, z kim i o czym najczęściej rozmawia na Messengerze.
  • Rozsądne dawkowanie: Sama jestem aktywną użytkowniczką mediów społecznościowych, więc nie potepiam ich z zasady, ale podkreślam konieczność dawkowania sobie tych wszystkich przyjemności i edukacji naszych dzieci w tym zakresie. Stąd to zabieranie telefonu, w którym wspomniałam na początku niniejszego tekstu: uważam, że stały i nieograniczony dostęp do urządzeń moblinych typu tablet czy smartfon z internetem to nic dobrego. Jeśli moje córki nie chcą same robić sobie przerw, kiedy proszę o to po dobroci, to dany nośnik konfiskuję – czasem na dłużej, czasem na krócej. Zresztą nie tylko dzieciom serwuję tak zwany technology time-out: sama również narzucam sobie rygor w korzystania z internetu, nie sprawdzam co chwilę Fejsa, a kiedy trafia mi się kwadrans czy dwa, który pasuje czymś wypełnić – wolę poczytać i pilnuję, żeby w takiej sytuacji mieć przy sobie książkę. Nie czuję przymusu bycia stale online, publikowania codzienne nowych treści – i jako blogerka, i zupełnie prywatnie, jako Patrycja.

Ale się rozpisałam… Muszę chyba zacząć sobie wprowadzać ograniczenia w ilości znaków, bo kto dziś czyta takie dłużyzny, w dodatku tytuł bez clickbaita… Mam jednak małą nadzieję, że Was, Drodzy Czytelnicy, tematyka mediów społecznościowych choć w części interesuje tak, jak mnie.

A teraz pora rzucić w kąt te wszystkie smarfony i tablety i – pomimo smogu – trochę wyjść na zewnątrz. W końcu są ferie, a na łyżwach się w internecie nie pojeździ.