Dom po 9 latach: hity, kity i zaskoczenia

Wiem, 9 lat to nie jest jakaś specjalnie okrągła rocznica, ale na pomysł tego tekstu wpadłam spontanicznie w zeszłym tygodniu po tym, jak padł nasz piec. Awaria pieca – a właściwie to jego zagłada, całkowita i nieodwracalna –  pobudziła mnie do niewielkiego przyjrzenia się naszemu domowi stricte od strony praktycznej. Napiszę dziś o tym, co jak dotąd się sprawdziło, co działa bez zarzutu, co lubię w naszym domu – oraz o tym, co zawiodło, nie sprawdziło się kompletnie i popsuło.

Zacznę od plusów, bo to w końcu dzięki nim żyje się tu dobrze. Bo na szczęście tak właśnie jest. Przede wszystkim – dom i jego otoczenie cieszą mnie wciąż tak samo, jak w chwili przeprowadzki. Życie w domu pewnie nie jest idealną opcją dla każdego, w końcu wiąże się z nim znacznie więcej pracy i wydatków, niż z życiem w mieszkaniu – ale jeśli do tej pory nie zniechęcił mnie większy metraż podłóg do mycia, koszenie trawy, plewienie czy odśnieżanie – to chyba znaczy, że już to wszystko zaakceptowałam i przywykłam.

Jakie rzeczy się sprawdzają?

Jest kilka nietypowych rozwiązań, które mamy w naszym domu, i które działają całkiem nieźle. Jednym z nich jest na pewno brak szaf. Celowo już na etapie budowy nie planowałam nigdzie miejsca na szafy wychodząc z założenia, są one bardzo drogą częścią wyposażenia i zajmują sporo miejsca. Poza tym w poprzednim mieszkaniu szafy działały mi na nerwy: wieczny bajzel, plątanina ubrań, upychanie po bokach jakichś worków z ciuchami. Brrr, nie cierpiałam tego. Pomyślałam sobie, że albo będę maniakalnie pilnować porządku w tych upiornych szafach, albo się ich całkiem pozbędę. Wybrałam opcję nr 2, ponieważ była łatwiejsza w wykonaniu i tańsza. Przez kilka lat funkcjonowaliśmy z jednym pokojem w formie garderoby i to w zasadzie było dla nas rozwiązanie idealne: cały pokój z wieszakami, ciuchami poukładanymi w niewielkich stosikach na podłodze (bo półek nie robiliśmy): dla dużej rodziny rozwiązanie bardzo wygodne, choć pewnie nie najpiękniejsze. Ale z czasem pojawiła się potrzeba przerobienia garderoby na pokój dla jednej z córek – początkowo garderoba została pokojem Ali, obecnie należy do Zuzy. Ubrania zostały więc rozdysponowane po poszczególnych pokojach. Od tej pory funkcjonujemy wykorzystując opcję stojące wieszaki plus komody, w połączeniu z przechowywaniem ubrań na inne pory roku na strychu. W praktyce sprawdza się to doskonale. Braku szaf nigdy nie żałowałam i jak dotąd nie zatęskniłam za tymi wielkimi meblami ani razu. Córki same sprzątają w swoich komodach, na wieszakach porządek jest w zasadzie wymuszony ich formą, a ja bez szaf mam więcej miejsca i nie tracę czasu na wieczne porządkowanie ciuchów.

Nie mamy też okapu w kuchni. Nie miałam go też w mieszkaniu, w którym mieszkaliśmy poprzednio przez ładnych parę lat. Ani razu nie odczułam braku tego urządzenia w niewielkiej kuchni typu tramwaj, więc przy budowie domu bez żalu zrezygnowałam z jego instalacji. Mam w kuchni 2 okna, w razie potrzeby wietrzę. Również w zimie. Przed ostatecznym wyposażeniem kuchni zrobiłam jeszcze szybką sondę wśród znajomych posiadających w kuchni okap i wyszło na to, że większość ludzi używa go głównie jako dodatkowego oświetlenia dla kuchennego blatu. Hmm, skoro tak, to lampki nad całym kuchennym blatem powinny być lepszym rozwiązaniem. I są, więc już od lat świetnie funkcjonujemy bez okapu.

Innym niestandardowym kuchennym rozwiązaniem, które mimo naszych początkowych obaw się sprawdza – jest parkiet. Długo zastanawialiśmy się nad tym, jak w naszej kuchni połączyć płytki z parkietem, który jest na podłodze w pozostałej części domu. I wyszło nam na to, że każde połączenie będzie wyglądać fatalnie: dlatego w kuchni ostatecznie też wylądował parkiet. Owszem, jak upadnie pokrywka od garnka czy rozbije się słoik – ślad na podłodze pozostaje, ale ponieważ nasze klepki nie są jednolite, to te wszystkie rysy i wgłębienia nie rzucają się w oczy. W ogóle z parkietem mieliśmy sporo szczęścia: nic nam się nie rozeschło, nie porobiły się szczeliny, wypaczenia; rysy są, ale ma ich aż tyle, żeby się nimi jakoś specjalnie przejmować. Kiedyś myśleliśmy, że po 10 latach to już na pewno będziemy cyklinować, a teraz zastanawiam się, czy z cyklinowaniem nie poczekamy kolejnej dychy.

Sprawdzają się też kamienie na tarasie. Na etapie budowy rozważaliśmy różne opcje wykończenia tarasu: kostkę brukową, płyty betonowe, drewno. Ostatecznie wygrały kamienie – zwykłe otoczaki – jako rozwiązanie tańsze od innych i początkowo brane przez nas pod uwagę jako tymczasowe. Jednak po prawie 10 latach jedyna zmiana, jaka chodzi nam po głowie, to wybranie górnej warstwy otoczaków i wysypanie w ich miejsce jakiegoś wizualnie atrakcyjniejszego gatunku kamieni. W praktyce kamienie na tarasie sprawdzają się idealnie: nie wymagają sprzątania (myje je deszcz, ja ograniczam się do wyrwania jakiegoś małego mlecza lub trawki od czasu do czasu), nie wymagają impregnacji, a wbrew temu co mogą sądzić niektórzy – daje się po nich chodzić na bosaka (nawet dwuletnie dzieci dają radę).

No, ale do rzeczy: skoro jest tak super – czy jest w ogóle coś, co się nie sprawdza?

O, tak. Jest parę takich rzeczy, które chętnie bym już wymieniła i nawet perpektywa grubego remontu mnie tu nie odstrasza. Ehhh, gdyby tylko fundusze pozwoliły, na pewno sporo zmian czekałoby moją kuchnię. Choć lubię fronty moich szafek kuchennych, blat i generalnie kuchnię jako taką – to chętnie zmieniłabym wnętrze kuchennych szuflad i szafek. Blokady zwalniające padły już dawno temu (mocno przyłożyły się do tego młodsze córki, nie powiem), trochę inaczej zaprojektowałabym rozkład szuflad i na pewno wybrałabym inne wyposażenie szafek narożnych. To wyposażenie szuflad i szafek wkurza mnie zresztą najbardziej: kiedy oglądam u kogoś nową kuchnię, to od razu nabieram ochoty na szybkie pozbycie się moich zdezelowanych szafek. Na zdjęciu kuchnia z szafkami wstydliwie ukrywającymi zawartość oraz parkiet, który zdał egzamin intensywnego użytkowania przez całe 9 lat:

Niestety – remontu kuchni nie mamy w najbliższych planach, ponieważ pierwsza w kolejce jest dolna łazienka. Mamy dwie łazienki, które to rozwiązanie w naszej rodzinie się akurat sprawdza, ale już zupełnie nie sprawdza się prysznic w jednej z nich. Panel prysznicowy zepsuł się już po 3-4 latach: pomimo wymiany termostatu wciąż nie działa tak, jak powinien, ale ostatecznie machnęliśmy na niego ręką, postanawiając poczekać z wymianą do grubszego remontu. No i wydaje się, że grubszy remont dolnej łazienki w najbliższych latach nie ominie, ponieważ oprócz panela cały prysznic nadaje się już do poważnego liftingu, jeśli nie całkowitej wymiany. Fugi i sylikony, jak często by ich nie wymieniać, po kilku miesiącach czernieją i wręcz zniechęcają do korzystania z prysznica. Co ciekawe, kiedy budowaliśmy dom, to właśnie dolna łazienka podobała mi się bardziej i byłam pewna, że to z niej będę głównie korzystać. Ale już pierwsze miesiące życia w domu pokazały, że w zasadzie mogę się obyć bez dolnej łazienki i to ta górna stała się bardziej „moją”, choć początkowo nie byłam jej wielką fanką. Oto prysznic-winowajca sprzed lat, jeszcze z czasów swej świetności:

W domu zupełnie nie sprawdzają się też mrówki. Z mrówkami walczymy (niezbyt skutecznie) jakoś tak już od 6 lat i już-już wydawało mi się, że w zeszłym roku wyniosły się od nas na dobre. A tu proszę: ze 2 tygodnie temu w łazience pojawiły się pierwsze mrówcze patrole, a teraz oczywiście tłumne wycieczki odwiedzają naszą kuchnię, szczególnie wieczorem i w nocy. Dziś na przykład przekonałam się, jak dużym błędem było zostawienie na noc kawałka ananasa na blacie kuchennym… Rano kawałkiem tym pożywiała się cała wataha mrówek, a następni chętni dziarsko maszerowali po ścianie, aby ustawić się w kolejce do śniadania. Próbowaliśmy już różnych proszków, sprayów, słyszałam też o malowaniu kredą linii na progu domu (podobno mrówki jej nie przekroczą) – tej ostatniej metody jeszcze nie przetestowałam, ale nic z tego, co stosowaliśmy do tej pory nie zadziałało. Mrówki pojawiają się w domu na przełomie lutego i marca i wynoszą się mniej więcej w maju. Byłoby idealnie, gdyby wyniosły sie na zawsze, ale jak dotąd zawsze wracały. Niestety, na trawniku tuż przy ścianie domu jest co namniej kilka niedużych mrowisk i nawet jesli mrówki w jednym sezonie się z domu wyniosą, to w kolejnym pewnie i tak wrócą.

Rozwiązaniem nietrwałym i nieudanym okazują się też być płytki na balkonach i tarasie. Kilka zim wystarczyło, żeby płytki poodklejały się na ½ powierzchni balkonów i tarasów (i to pomimo impregnacji).  Te płytki to jest w zasadzie nasza największa zmora, bo wydaje się, że nie ma tu dobrego i trwałego rozwiązania: nawet jeśli położymy je raz jeszcze, to pewnie po kilku-kilkunastu zimach znów poodpadają i cały proces trzeba będzie powtórzyć raz jeszcze. Jeśli ktoś zna dobrą alternatywnę dla płytek jako wykończenia balkonów i tarasów z betonową wylewką – proszę o komentarz! Ja zastanawiałam się nad drobnym żwirem zatopionym w żywicy (rozwiązanie to funkcjonuje pod poetycką nazwą „kamienne dywany”), ale jest to rzecz stosunkowo nowa i droga, więc przekonana na 100% nie jestem.

Średnio sprawdza się też garaż jako miejsce dla samochodu: w naszym garażu są rowery, kosiarka, łopaty, grabie, motyka, opony na wymianę, jest nawet stół – sami więc rozumienie, że auta tu już nie wciśniemy…

Co się popsuło?

Kilkuletni dom to dom wciąż raczej nowy – a jednak nawet na przestrzeni tych pierwszych kilku lat pojawiło się trochę bardziej odczuwalnych wydatków. Za takowe uważam te powyżej tysiąca złotych. Niestety już dwa razy musieliśmy wymieniać pompę do ścieków: jesteśmy podłączeni do kanalizacji, a pompę musimy mieć dlatego, że ścieki pchamy pod górę (tak wyszło). Gdyby siłą grawitacji spływały sobie na dół – uniknęlibyśmy dużych kosztów i problemów – niestety, jest jak jest i pompa być musi. Musi też być sprawna. Wymiana pompy oznacza sporo zachodu i kasy: zamawianie szambowozu, umawianie się z ekipą wod-kan, diagnoza, szambowóz kolejny raz i wreszcie wymiana wraz z fakturą i niemałym kosztem. Niestety. Za pierwszy razem pompa padła chyba ze starości, bo po 6 latach – podobno dla pompy ze średniej półki cenowej to już wiek zaawansowany. Kolejną pompę wykończyła po 3 latach chusteczka dla niemowląt, wrzucona nieroztropnie przez kogoś do toalety (zamiast do kosza na śmieci). Wg pana instalatora – te nieszczęsne chusteczki to jedna z głównych przyczyn psucia się pomp. Korzystając z okazji wygłoszę więc apel: ludzie, nie spłukujcie wilgotnych chusteczek w toaletach! Nie rozpuszczają się w wodzie, więc na pewno coś kiedyś gdzieś zapchają i zniszczą (vide nasza pompa). Wiem, że te chusteczki to sprzęt wygodny i przydatny, ale równocześnie nieprzyjazy środowisku naturalnemu i pompom do ścieków.

Wymienialiśmy już zmywarkę. Tu popełnię antyreklamę, ponieważ na początku – zachęceni entuzjastycznymi opiniami na forach internetowych – kupiliśmy zmywarkę marki Bosch. Podobno są najlepsze, super, nie do zdarcia. Nasza zdarła się po 6 latach. OK, przyznaję, że zmywarka to u nas w domu obok pralki sprzęt użytkowany bardzo, bardzo intensywnie, ale i tak 6 lat działania, w dodatku z jedną poważniejszą naprawą w trakcie tego okresu – to nie jest jakiś superwynik. Przyznam, że liczyłam na co najmniej dyszkę mycia z naszym Boschem. Teraz mamy zmywarkę Whirlpool, od 3 lat działa bez zarzutu (tfu tfu – żeby nie zapeszyć) – i oby ten stan utrzymał się jeszcze przez długie, długie lata.

W kwestii wystroju wnętrza powiem tak – nie szaleliśmy jakoś zbytnio z kolorami i meblami, raczej stawialiśmy na rozwiązania klasyczne i to jest chyba podejście, które się sprawdza. Po prawie 10 latach nie znudziłam się jeszcze naszym domem. Wnętrze wciąż mi się podoba, choć przyznam, że oglądając różne zdjęcia w internecie czy gazetach często mam ochotę przemalować kilka ścian, wymienić jakieś meble, a schody rozbić młotem udarowym. Tak całkiem serio – to chyba trochę mi się już przejadły szarości. Były już modne 10 lat temu, są modne dziś, pewnie będą modne jeszcze za rok, dwa czy pięć. Niby ok, niby to taka klasyka, co się nigdy nie znudzi, ale… Szarości powoli stają się tym, czym w latach 90-tych były beże: są wszędzie, prawie każdy je ma u siebie i jeśli chodzi o mnie – to nieco mi się już opatrzyły. Mam tych szarości w domu całkiem sporo i tak widzę, że coraz bardziej staram się upychać jakieś kolorowe akcenty tu i ówdzie, żeby tych barwnych plam pojawiało się coraz więcej. Najnowszym moim zamiarem wnętrzarskim jest kupno fototapety Scandinavian Surface – niestety, ściana, na której tapeta na wylądować jest dość duża, więc i koszt spory, ale jeśli uda mi się zrealizować mój plan – efektem pochwalę się na pewno. Ta tapeta to była miłość od pierwszego instagramowego wejrzenia.

Na koniec zostawiłam niespodzianki.

Niespodzianka jest właściwie jedna, za to w kilku odsłonach. Otóż posiadanie domu wyzwoliło we mnie coś w rodzaju mocy twórczych, którym daję od czasu do czasu wyraz w różnych projektach DIY. Ich zakres jest dość szeroki: od wykopania schodów w skarpie po samodzielny remont pokoju Zuzy. Z tego wszystkiego chyba najbardziej udany jest stolik nocny – pieniek. Nie był to projekt kosztowny (koszt pieńka w tartaku: 15 zł plus impregnat i wosk, cen nie pamiętam niestety), za to trwał kilka miesięcy. Samo suszenie pieńka przy kaloryferze w garażu trwało całą zimę. Wcześniej trochę czasu i wysiłku zajęło mi też pozbawienie pieńka kory. Wyszlifowałam go potem papierem ściernym i zaimpregnowałam. Za to kiedy już uwinęłam się z tym wszystkim –  pieniek zyskał nawet aprobatę Ukochanego Męża, początkowo krytycznie nastawionego do mojego designerskiego stolika rodem z tartaku. Nie mam zdjęć pieńka sprzed rozpoczęcia jakichkolwiek zabiegów stylizacyjnych (nie myślałam jeszcze wtedy o pisaniu bloga…), a tak oto prezentuje się dziś:

W garażu już ładnych parę miesięcy czeka na dokończenie druciana klatka, którą zamierzam przerobić na półkę lub stolik nocny, jak tylko uda mi się ją wreszcie pomalować w całości. Przyszła druciana półka to jedno z moich znalezisk spacerowych – wypatrzyłam ją podczas biegania, leżała sobie smętnie w rowie, więc nie namyślając się wiele podjechałam autem i przytachałam te brudną, zardzewiałą klatkę do domu (foto poglądowe poniżej). Wychodzi na to, że jak na razie to tylko sprzątnęłam rów, a nie zrobiłam półkę, ale wszystko w swoim czasie: po prostu półka czeka na wolną godzinkę lub dwie z mojej strony. Ewentualnie na 2 wolne godzinki moich córek:

Poddałam też pewnemu tuningowi tanie komody z IKEA. Tu potrzeba było wyłożyć nieco kasy i odrobinę pracy, ale efekt bardzo podoba się i mi, i użytkowniczkom (czyli córkom). W internecie można znaleźć od groma inspiracji na IKEA hacks, czyli przeróbki różnych produktów tej popularnej sieci meblowej. Jest to świetne rozwiązanie, jeśli nie czujemy się na siłach, aby jakiś mebel zrobić od podstaw, a chcemy mieć coś niepowtarzalnego czy używając modnego określenia – spersonalizowanego: wówczas przerabianie mebli IKEA to pomysł idealny. Sprawdzi się nawet w przypadku osób średnio zdolnych w zakresie DIY.

Nasz dom budowaliśmy częściowo za własne pieniądze, a częściowo na kredyt. Budowaliśmy dość szybko, bo chcieliśmy jak najszybciej wyprowadzić się z wynajmowanego mieszkania „na swoje”. Nasz budżet niestety nie podwoił się w cudowny sposób i nawet stosując różne cięcia kosztów, kombinacje, nawet wbudzając w sobie pokłady zdolności typu DIY nie udało nam się od razu dokończyć całości inwestycji i w ciągu kolejnych lat stopniowo kończyliśmy to i owo. A to posadziliśmy rośliny, a to wysypaliśmy podjazd kamieniem i ogrodziliśmy naszą działkę, to znowu zamontowaliśmy automat do bramy wjazdowej. Nie wspomnę już o wszystkich inwestycjach wnętrzarskich, których było najwięcej i gdyby je zsumować – koszt też byłby niemały. Wprawdzie zdjęcie ilustrujące niniejszy wpis ma raczej charakter humorystyczny i nie oddaje (na szczęście!) prawdziwego stanu naszego domostwa, ale jest kilka sprzętów i obszarów, które już mocno się sypią. Z takim budowaniem czy wykańczaniem domu na raty nieodłącznie wiąże się pewien paradoks: podczas gdy pewne obszary domu i jego otoczenia są nowe lub stosunkowo nowe, inne zbliżają się już do kresu swego użytkowego żywota lub wymagają remontu. Jednakże wciąż optymizmem napawa mnie fakt, że tak wiele rzeczy i rozwiązań w naszym domu lubię i w sumie nie pozmieniałabym w nim za wiele. Zresztą, biorąc pod uwagę niedawną awarię pieca to wychodzi na to, że chwilowo wszystkie inne inwestycje i remonty będą musiały poczekać. Żegnaj więc na razie, tapeto Scandinavian Surface! Może i mycie się w zimnej wodzie jest zdrowe, ale na dłuższą metę nieprzyjemne.

Czekam na Wasze hity, kity i zaskoczenia: co zrobilibyście w Waszych domach i mieszkaniach inaczej, jeśli mielibyście taką możliwość? Co Was wkurza i to tak, że zmienicie to coś na pewno przy pierwszej lepszej okazji? Co z kolei się sprawdza bez pudła, a co uwielbiacie?