Domy otwarte, domy zamknięte

Jest taki związek frazeologiczny: „dom otwarty”. Bardzo lubię ten zwrot, ładnie brzmi, a do tego ma bardzo pozytywne znaczenie: „dom otwarty” to dom, którego drzwi zawsze stoją otworem przed gośćmi, spodziewanymi lub nie. W takim domu często organizowane są imprezy, a gości można spodziewać się bez zapowiedzi i skomplikowanego ustalania terminów. Takie goszczenie spontaniczne. Gość nie spodziewa się wypucowanego na okoliczność swej wizyty mieszkania i stosu smakołyków na powitanie, a gospodarz szczerze cieszy się z Twojej wizyty i nie przeprasza nieustannie za bałagan u siebie.

O ile sam zwrot mi się podoba i lubię jego znaczenie – to zupełnie nie chciałabym być osobą prowadzącą taki dom. Dla mnie byłaby to gościnność w wersji hardcore, od razu stają mi przed oczami jakieś dzikie tabuny ludzi przewalające się przez dom non stop, czajnik  gotujący wodę na setną herbatę czy kawę i poszukiwanie jakichś zapomnianych resztek ciastek w szafkach. Nie – to zdecydowanie nie dla mnie.

Kiedy myślę o organizowaniu domowych imprez, zawsze przypominam sobie jeden z odcinków serialu „Czterdziestolatek” pod wiele mówiącym tytułem „Rewizyta”. Na pewno wszyscy pamiętają, jak Madzia wybierała kreację na przyjęcie, jak scenograf z telewizji zaprojektował gustowne łuki w mieszkaniu Karwowskich, a na ścianie pojawił się portret przodka kupiony za grubą kasę w Desie. Urzeczywistnienie powiedzenia „Zastaw się, a postaw się”. Pomimo upływu lat i tych wszystkich zmian – nadal tak właśnie się zachowujemy, przyjmując gości. Może nie dosłownie, ale chodzi mi o to, ile dodatkowej pracy wkładamy w przygotowanie siebie (i domu) do wizyt gości. Teoretycznie to fajnie, no i przecież uchodzimy za naród bardzo gościnny, i jesteśmy bardzo gościnni, ale… Jak się tak przyjrzeć różnym sytuacjom i przysłuchać rozmowom, to wychodzi na to, że kiedy kogoś do nas zapraszamy, to zawsze jest to wydarzenie, które nam się kojarzy przede wszystkim z dodatkową i dużą robotą. Do takich rzeczy nikt się specjalnie nie pali, nie ma się więc co dziwić, że większość z nas trochę unika organizowania u siebie imprez czy nawet mniejszych spotkań towarzyskich. Nie chce nam się. Ale kiedy już coś takiego planujemy w naszym domu, zawsze jest to wydarzenie sporej wagi. Najpierw trzeba odbębnić żmudny proces dogrywania terminów, a potem wystarczy już tylko wziąć ostro do pracy i do tego goszczenia odpowiednio przygotować: wyszorować podłogi, wypucować łazienkę ze szczególnym uwzględnieniem kranów, ciuchy pochować po szafach, lodówkę umyć a serwetki dobrać pod kolor potraw. Padamy ofiarami przekonania, że jak już kogoś do siebie zapraszamy, to musi być top wypas pod każdym względem. Trzeba się urobić, narobić, nagotować, napiec i nasprzątać. Musi być elegancko i nie może niczego zabraknąć. Najgorsze ze wszystkiego jest sprzątanie, bo sprzątamy przed imprezą, i to dokładnie, nie oszczędzając nawet pajęczyn wiszących od miesięcy w katach pokoi. A już w ogóle najlepiej jest dla pewności wysprzątać cały dom od góry do dołu, łącznie z piwnicami, bo a nuż ktoś poprosi, aby go oprowadzić po tych piwnicach… Sprzątamy też oczywiście po imprezie, narzekając i zaklinając się, że to ostatni raz w tym roku (a może i w ogóle) oraz modląc się, żeby nie odkryć zniszczeń większych niż porysowana ściana czy rozbity talerzyk. Brzmi znajomo?

Pytanie, czy czasem nie zapędzamy się w tych porządkach i przygotowaniach za daleko? Czy wszystko musi być tak odpicowane, jakby miała nas odwiedzić Rozenkowa z białą rękawiczką, a nie znajomi z pracy? Czy musimy być jak Karwowscy, umordowani remontem przed przyjęciem? Chyba trochę sami podbijamy sobie bębenka i za wszelką cenę wieszamy te “ostro bijące po oczach miniatury” na ścianach, chcąc się pokazać i dobrze wypaść przez innymi. Wiem, że częściowo dzieje się tak z powodu naszych wizyt u tych innych – odwiedzamy lśniące czystością domy i jemy wymyślne dania, więc kiedy nadchodzi czas rewizyty – oczywiście nie możemy być gorsi. Łatwo jest powiedzieć „olej to” i „wrzuć na luz”, ale w praktyce nie jest to takie proste. Nikt nie chce odstawać w sensie negatywnym i uchodzić za brudasa, który nie szanuje gości. Efekt końcowy tych dylematów jest więc taki, że zamykamy się w naszych domach, bo jesteśmy wiecznie zmęczeni i nic nam się nie chce, a otwarcie domów na gości oznaczałby bałagan i dodatkową pracę. A tego staramy się przecież unikać za wszelką cenę.

Trend domów zamkniętych, w których goście i domowe imprezy ograniczane są do niezbędnego minimum (typu wizyta rodziny raz na kilka miesięcy czy grill ze znajomymi raz do roku) ma się coraz lepiej. Korzystają na tym przede wszystkim wszelkiego rodzaju knajpy i sale, gdzie powoli wynoszą się wszelkie imprezy, dotąd organizowane w domach. Poza domem organizujemy już nie tylko przyjęcia komunijne, ważne jubileusze, osiemnastki, ale nawet – a może raczej przede wszystkim – urodziny kilkuletnich dzieci czy nasze własne (pisałam o tym wcześniej tutaj, przy okazji I Komunii Świętej Ali). I nie dzieje się tak bynajmniej z powodu niedostatków lokalowych, ponieważ posiadacze domów tak samo chętnie eksmitują imprezy z własnych domostw, jak mieszkańcy kawalerek.

Do moich najmniej ulubionych „imprez outsourcowanych” należą kinderbale organizowane w salach zabaw czy ścianach wspinaczkowych, gdzie trzeba wieźć dziecko ze 20km i równo po dwóch godzinach je odebrać. Całe popołudnie ma człowiek zorganizowane, i to w średnio atrakcyjny sposób. Ale rozumiem, że gospodarze mają minimum roboty związanej z organizacją urodzin dziecka, całość jest atrakcyjna dla wszystkich i nie ma sprzątania przed & po. Impreza poza domem oznacza dom wysprzątany i nienaruszony, bo zamknięty dla gości.

My też jesteśmy dość leniwi i nie chce nam się jakoś szczególnie wysilać i sprzątać z powodu wizyt gości – ale ponieważ niezapraszanie nikogo też nie jest dobrym rozwiązaniem, staliśmy się zwolennikami imprezowej prostoty. Najprostszą możliwą do zorganizowania imprezą, w dodatku nawet na kilkadziesiąt osób za jednym razem, jest ognisko. Od kiedy mieszkamy na wsi, co roku organizujemy wielkie ognisko, nawet na 40 osób. Tak naprawdę jest to dla nas często jedyna okazja, żeby spotkać się z różnymi znajomymi, z którymi – gdyby nie to ognisko – nie widywalibyśmy się pewnie wcale. Zakładam, że dla części zaproszonych osób również jest to jedna z niewielu okazji, żeby się z kimś dawno nie widzianym spotkać i pogadać, i to jest fajne. Wprawdzie modny jest grill z krewetkami na ostro i wymyślnymi drinkami, ale stare, dobre ognisko z kiełbasą na kiju i piwem sprawdza się w praktyce znacznie lepiej. Przede wszystkim jest wygodne dla organizatorów: nikt mi nie wmówi, że zapewnienie gościom kiełbasy, chleba, musztardy, keczupu oraz małosolnych jest czasochłonne i kosztowne. Nie jest. Ba, w tajemnicy mogę nawet wyznać, że organizując ogniska wykazujemy się naprawdę dużym sprytem, takim graniczącym z organizacyjnym cwaniactwem. My nie umęczymy się przygotowaniami, a wszyscy goście są zachwyceni: komplementują świetną organizację imprezy, atmosferę i dopytują się, kiedy powtórka. Oprócz tych miłych komentarzy bardziej namacalną korzyścią jest związany z napływem gości napływ dóbr. Jako przykład podam ognisko z ostatniego weekendu: nie dość, że goście przynieśli superwypieki, tajemniczą potrawę w kociołku (nazywaną duszonką, jak się potem okazało – przepyszna rzecz!), to jeszcze do tego pojawiły się trunki własnej roboty (nie mojej, oczywiście ;)). Nasza praca ograniczyła się do zorganizowania paleniska, miejsc do siedzenia, dostarczenia gitary i posprzątania butelek, talerzy i sztućców następnego dnia. Od razu odpieram zarzuty, że ogniska może i są fajne, ale dostępne tylko dla wybrańców, posiadających własny kawałek ziemi. Nic bardziej mylnego. Sami jesteśmy od kilku lat bywalcami imprezy-ogniska na kilkadziesiąt osób, która jest organizowana co roku na świeżym powietrzu, a nie odbywa się w niczyim ogrodzie. I jest świetnie. Ognisko to imprezowy samograj, nieco staroświecki, ale atrakcyjny dla wszystkich, w każdym wieku, łatwy do zorganizowania i tani. Same zalety, nie marudzić, tylko brać!

Większość z nas przyjmowanie gości postrzega jako swego rodzaju zadanie do wykonania, i to dość skomplikowane. Lubię imprezy, ale nie lubię i nie chcę brać sobie na głowę dodatkowej pracy. Dlatego staram się traktować imprezy towarzyskie organizowane w naszym domu nie jako pokaz czy popis, ale bardziej jako udostępnienie pewnej przestrzeni (przenośnie i dosłownie), w której swobodnie możemy sobie i my, i goście wspólnie spędzić czas. Przy minimalnym nakładzie dodatkowej pracy z mojej czy Ukochanego Męża strony. Czasem ten wkład bywa tak minimalny, że łapiemy czyjeś skanująco-taksujące spojrzenie na naszych porozwalanych butach w wiatrołapie. No cóż, bywa. W takich sytuacjach szybko zapraszam gościa ze skanerem w oczach na zewnątrz, pokazuję, gdzie trunki, a gdzie kiełbasa. Bo mamy dom taki trochę otwarty, ale też trochę zamknięty.

 

Zdjęcie:  źródło