
Tegoroczny plebiscyt Młodzieżowe Słowo Roku rozstrzygnięty: wygrywa „dzban”! Dla mnie jest to spore zaskoczenie, bo o „dzbanie” w naszym domu chyba dotąd nie słyszałam (już prędzej o banie). A w sumie, może to i dobrze? Cóż, chcę w to wierzyć, ponieważ „dzban”, jako określenie osoby, która nie cechuje się szczególną lotnością myśli i bystrością – nie jest oczywiście wyrazem o znaczeniu pozytywnym. Zestawiając „dzbana” z zeszłorocznym wygranym, „XD” (o wynikach zeszłorocznego plebiscytu pisałam tutaj), można powiedzieć, że trend radosno-prześmiewczy w najmłodszej polszczyźnie wciąż ma się bardzo dobrze.
Najwyraźniej jest ze mnie straszny „zwyklak” vel ”normik” (inne pojawiające się w plebiscycie wyrazy), skoro „dzban” to nawet mi się nie obił o uszy, nie wspominając już o używaniu tego określenia. W naszym domu w ubiegłym roku królowały inne młodzieżowe słowa i gdybym to ja miała wybierać zwycięzcę w takim plebiscycie, na pewno zostałoby nim niepozorne z wyglądu słówko „aha”.
„Aha” – co ważne, wypowiadane z mocnym akcentem na drugiej sylabie – bywa w naszej rodzinie częstym podsumowaniem różnego rodzaju rodzicielskich wywodóworaz idealnym komentarzem wobec wrogości, którą jakże często manifestuje otaczająca młode pokolenia rzeczywistość. Dla lepszego zobrazowania znaczenia podam przykład z życia wzięty: załóżmy, że zerkam na podłogę w łazience zaraz po tym, jak opuści ją któraś z moich starszych córek i w mówię coś w tym stylu:
Ja: Co to ma być, co to za bajzel, proszę zaraz posprzątać te ciuchy i powycierać podłogę! Przecież tu się nie da nawet wejść!
Ania/Zuza/a nawet ostatnio i Ala: Aha!*
*co w zamyśle ma oznaczać: „co ona sobie myśli”, „po mojej śmieci”, „prędzej mi kaktus wyrośnie na ręce, niż posprzątam te ciuchy”,i tym podobne.
Dodam, że ta lapidarność i ten mocniejszy akcent na drugiej sylabie bywa dla odbiorcy strasznie wkurzający i nie raz, nie dwa usłyszawszy „aha” miałam wielka ochotę przejść do rękoczynów, przed czym powstrzymałam się tylko wrodzoną siłą woli. Koszmarne „aha” wychodzi mi już uszami do tego stopnia, że ostatnio podejmuję próby kontrdziałania i sama zaczęłam tego słówka używać w odpowiednich okolicznościach. Wówczas z satysfakcją obserwuję, że również i na moje córki „aha” działa nieco denerwująco.
Ale wróćmy do wyników plebiscytu PWN-u. Co ciekawe,oprócz zwycięskiego „dzbana” głosujący w plebiscycie wymieniali również takie pokrewne określenia jak „dzbanizm” i „dzbaniara”. „Dzbanizm” jest wyrazem o mocno intrygującym brzmieniu (ach, ta zbitka głosek na początku!), a przy tym wyglądającym nieco bardziej uczenie niż „dzban”. Wróżę „dzbanizmowi” sporą karierę, choćby w korpomowie.
Kolejne miejsce na pudle przypadło w udziale określeniom „masny/masno”, miejsce trzecie zajął zaś „prestiż/prestiżowy”. O ile z „prestiżem” zetknęłam się wielokrotnie, głównie za sprawą mojej najstarszej córki Ani, to słowo „masny” kojarzy mi się tylko z Magdą Masny, współprowadzącą w latach 90. z Wojciechem Pijanowskim teleturniej „Koło Fortuny”. Moim nastoletnim dzieciom „masny” nie kojarzy się z niczym, w ogóle o nim nie słyszały, ba, były nawet lekko oburzone, że takie nieznane słowo zajmuje wysokie miejsce w plebiscycie. Wysoka pozycja epitetu „masny” świadczy jednak o tym, że ktoś tego słowa używa i to nawet dość intensywnie. Może po prostu na naszą wieś ten zwrot dotrze nieco później?
„Masny” jest w mojej ocenie kolejną wariacją na temat różnych językowych zastosowań słów „tłusto” i „grubo”. Być może określenia te, które zadomowiły się już przecież w językowym mainstreamie (nawet Katarzyna Nosowska swój ostatni projekt nazwała „Nosowska na tłusto”), przestały być atrakcyjne dla młodszych użytkowników i stąd potrzeba zastąpienia ich czymś świeżym i mniej opatrzonym. W te potrzeby wpisał się właśnie epitet „masny”, jako słowo wywodzące się z gwary śląskiej, a spokrewnione z wyrazami „masa” i „masarz”.
Ciekawym zjawiskiem, które daje się zauważyć przy okazji analizy wyników plebiscytu, jest też kreatywne podejście do wulgaryzmów i przekleństw, polegające na eliminowaniu tych tradycyjnych z języka i zastępowaniu ich nowymi słowami. Trend ten jest reprezentowany w plebiscycie min. przez słowo “kruci” będące zamiennikiem słowa „k..”, mocno już przecież zużytego. Czy to już czas, aby „k…” udała się nazasłużoną emeryturę? Sama nie wiem; „kruci” obecnie funkcjonuje w dość ograniczonym kręgu użytkowników, ale za kilka, kilkanaście lat – kto wie? Nie znam do końca genezy „kruci”, ale kojarzy mi się z dawnym góralskim przekleństwem „kruca fuks”, więc być może nie jest to stuprocentowa nowość.
Bardzo lubię plebiscyt PWN za językowe i kulturowe odkrycia, których rok w rok dokonuję przy okazji publikowania wyników. W tym roku jednym z ciekawszych jest dla mnie postać Klocucha, o której istnieniu dowiedziałam się z komentarza Bartka Chacińskiego (https://sjp.pwn.pl/ciekawostki/haslo/Rozstrzygniecie-plebiscytu-mlodziezowe-slowo-roku-2018-komentarz-Bartka-Chacinskiego;6477398.html). Przed skończeniem tego tekstu nie miałam zbyt wiele czasu, by się z twórczością Klocucha zapoznać, ale pobieżnie przejrzałam ze 2-3 filmiki, w tym jeden z jego największych hitów – parodię przeboju Taconafide „Tamagotchi”. Klocuch zatytułował swoją przeróbkę „aezakmi” (podobno słowo to zonacza “kod na życie” w jakiejś grze) i jak sam wspomina w tekście, „aezakmi” z niczym się nie rymuje. Faktycznie, nie rymuje się z niczym. Klocuch, wzorem Banksy’ego, ukrywa swoją prawdziwą tożsamość i choć działa w internecie już od ładnych kilku lat – nikt nie wie, jak wygląda. Pewnie nikt też nie wie, jaki naprawdę ma głos, ponieważ w swoich nagraniach używa zniekształconego głosu, brzmieniem przypominającego sposób mówienia dziecka.
Większość jutubowej działalności Klocucha, na którą się natknęłam w moim pobieżnym researchu to recenzje gier komputerowych – a więc coś, co zupełnie mnie nie interesuje i czego nie zamierzam już bardziej zgłębiać. Znacznie ciekawszym odkryciem internetowym ostatnich miesięcy są dla mnie Kuce z Bronksu. W Kucach najbardziej śmieszy mnie sam pomysł, wywodzący się z popularnych wśród dzieci bajek o posiadających różne czarodziejskie moce kucykach My Little Pony. Zakładam, że twórca Kuców z Bronksu kojarzy bajki czy figurki MLP z własnego dzieciństwa, jednak ja, dorosła matka dorastających dzieci, słodkie kucyki znam już tylko z wczesnoprzedszkolnych fascynacji moich córek. Zaznaczę jeszcze, że wobec kucyków Pony żywię uczucia prawie tak samo intensywnie negatywne jak wobec Teletubisiów. Przede wszystkim wkurzają mnie te ich dziwaczne imiona – ok, może w krajach anglojęzycznych nazywanie postaci z bajek Applejack, Fluttershy, Twilight Sparkle czy Rainbow Dash jest akceptowalne i brzmi dobrze, ale w polszczyźnie już nieco razi. Przynajmniej mnie. Z tego właśnie powodu Kuce z Bronksu tak mi przypasowały. Tytułowe Kuce są bohaterami krótkich animacji, tworzonych przez Jakuba K. Dębskiego, znanego także jako Dem. Dem jest popularnym vlogerem, twórcą internetowych parodii, komiksów i memów, które charakteryzuje rozpoznawalny, purenonsensowy styl. Kuce nie są tu wyjątkiem: w interpretacji Dema kucyki zmieniają się w grubawe, kolorowe konie, naszkicowane raczej niż narysowane. Przygody, które serwuje im ich twórca, są znacznie mniej skomplikowane niż w oryginalnym serialu: nie spotkamy tu zbyt wiele magii, raczej – rzekłabym – samo życie. Konflikty, sprzeczki, nieporozumienia. Przy czym najciekawszym i najzabawniejszym dla mnie elementem Kuców jest nie sfera wizualna, lecz słowna. Otóż Kuce z Bronksu bełkoczą, jakby się właśnie intensywnie znietrzeźwiły, przekręcają słowa, nie wymawiają poprawnie wyrazów, a już najlepiej w interpretacji lektora brzmią te ich koszmarne imiona. Naprawdę, Bimkie Guy (w oryginalnym serialu Pinkie Pie) w brzmieniu z Kuców z Bronksu brzmi tak bełkotliwie, jak to tylko możliwe, i dobrze, bo co to jest za nazwa. W ogóle cała ścieżka dźwiękowa tych filmików jest zajmująca pod względem językowym – zacznę od tego, że według zasad obowiązujących w świecie Kuców powinnam napisać nie „Kuców”, lecz „Kucy”. Jeśli poszukacie w internecie informacji o Kucach, zapewne to ta odmiana Wam się wyświetli, pojawia się ona również w samych filmikach. Takich kwiatków jest tu więcej: „zrobiaam” zamiast „zrobiłam” (sama często pomijam to „ł” mówiąc, więc wiem dobrze, o co chodzi…), „jes” zamiast „jest”, „moge” , „szypko”, etc. Wszystko to są nawiązania i do spotykanej powszechnie wymowy konkretnych słów, ale i do spotykanej powszechnie w internecie pisowni tychże. Wspomnę jeszcze tylko, że jeśli Wasze dzieci na okoliczność polecenia posprzątania pokoju czy wyrzucenia śmieci odparły: „Dziunia, nie jesteś moim szefem” to tak, jest to cytat z Kuców właśnie. To znaczy przepraszam – z Kucy.
Na końcu – jako matka, i to w dodatku wielodzietna – nie mogę pominąć słowa, które jest związane właśnie z macierzyństwem, a które jury plebiscytu wyróżniło jako ciekawą inicjatywę słowotwórczą. Slowem tym jest „mamadżer”. Jego definicja cytowana przez jurora Marka Łazińskiego to „młoda mama i menadżer w jednym” (podaję za https://sjp.pwn.pl/ciekawostki/haslo/Rozstrzygniecie-plebiscytu-mlodziezowe-slowo-roku-2018-komentarz-Marka-Lazinskiego;6477396.html). Zakładam, że chodzitu o pogodzenie licznych obowiązków, którym musi sprostać matka łącząc opiekę nad dzieckiem/dziećmi, pracę zawodową i zarządzanie domem. Nie wiem jak Wam, ale mi słowo „mamadżer” nie brzmi jakoś za dobrze, od razu w myślach pojawiają mi się obrazy długaśnych list zakupów, obowiązków do odfajkowania, jakieś planery z posiłkami na cały rok… Aha! (to jest to „aha” moich córek) Nie, nie,„mamadżer” na pewno nie wejdzie do mojego osobistego słownika, choćby nie wiem co. Już prędzej zacznę oglądać vlogmasy.
Zdjęcie: źródło