Dziewięć dni słomianej wdowy

 

Niby i tak zawsze narzekam, że sprawy domowe są w większości na mojej głowie, niby jestem dobrze zorganizowana, radzę sobie i tym podobne – ale dziewięć pełnych dni bez Ukochanego Męża, w uroczym towarzystwie córeczek i różnych nadprogramowych atrakcji, które trzeba było samodzielnie przyjąć na klatę… Najchętniej bym cały ten czas przeleżała w łóżku, nawet nosa spod kołdry nie wystawiając. Niestety, to tylko czcze marzenia. Co tu dużo gadać: to było dziewięć długich, męczących dni.

W ubiegłą sobotę Ukochany Mąż wczesnym rankiem wyjechał na szkolenie. W dodatku z powodu charakteru samego szkolenia w ciągu kolejnych dni kontakt z nim był sporadyczny. Na początku nie działo się wiele. Wprawdzie zaraz w sobotę zepsuły się lampki led nad blatem w kuchni, ale uznałam, że jeśli to ma być jedyny problem, jaki wystąpi podczas nieobecności Ukochanego Męża (bo wtedy zawsze coś się psuje) – to wcale nie jest jeszcze tak źle. Zawsze mogła się zepsuć pralka, zmywarka lub zamek w drzwiach, tak jak 3 lata temu, kiedy wyjechał na 2 tygodnie.

Pomijając więć nieco ciemną po awarii lampek kuchnię – weekend zaczął się bardzo przyjemnie. Pogoda rewelacyjna, wśród wymęczonej zimą trawy pojawiły się właśnie pierwsze krokusy. Korzystając z pięknej aury postanowiłam zrealizować mój plan dotyczący posprzątania fragmentu lasku w mojej wsi, o czym pisałam ostatnio. Musiałam tylko nieco zachęcić córki do pomocy, oprócz Zosi nie rwały się jakoś przesadnie do tej roboty, ale mała perwazja zrobiła swoje i uzbrojone w worki i rękawiczki pojechałyśmy sprzątać. Posprzątałyśmy. Na szczescie Zosia podczas weekendu nie dała jakoś specjalnie w kość, zachowywała się przyzwoicie, a w niedzielę poszła dość wcześnie spać, więc zdążyłam napisać nowy tekst na bloga. Dwa pierwsze dni solo z dziećmi upłynęły nienajgorzej.

Po słonecznym weekendzie nadszedł nieuchronnie poniedziałek. Już nie tak słoneczny, od rana wypełniony poganianiem dzieci, siebie i korkami w drodze do pracy. W „normalne” dni to Ukochany Mąż zawozi dziewczyny do szkoły, dzięki czemu ja mogę jechać do pracy bladym świtem, bez korków.  We wtorek dojechałam do biura z godzinnym opóźnieniem. Na szczęście szef wykazał wystarczająco dużą dozę empatii, a mi kilka godzin pracy zleciało szybko i bez większych stresów. Już w drodze do domu  ucięłam sobie sympatyczną pogawędkę z przyjaciółką, która właśnie przeprowadza się do Macedonii. Wchodziłam właśnie do domu, kontynuując telefoniczne rozważania na temat sensowności pakowania wszystkich książek na kilkunastomiesięczny wyjazd, kiedy podbiegła Zuza, wołając:

– Mamo, muszę ci coś szybko powiedzieć, stało się coś koszmarnego!

Po takim wstępie szybko skończyłam dialog o pakowaniu i spojrzałam uważniej na Zuzę. Cała, na oko zdrowa, nie ma śladów płaczu czy ran. Ala i Zosia stojące obok wyglądały podobnie. Ania była jeszcze w szkole, więc trudno było stwierdzić, czy w danym momencie wszystko było z nią ok.

– Mamo, Malwinie chyba urwała się noga – wypaliła Zuza. Malwina to nasz chomik – a właściwie chomik Zuzy (pisałam o Malwinie tutaj)

– Jezus Maria! – zdenerwowałam się od razu – Jak to noga się urwała?? Co wy tu wyrabiacie???

– No, pamiętasz, jak Malwina się kiedyś zaczepiła o drabinkę w klatce? Teraz też tak się zaczepiła, tylko wtedy od razu ją zdjęłam, a teraz byłam w szkole, i chyba trochę dłużej wisiała… I chyba coś jej się poważnego stało z nogą, bo tak jej ta noga wisi, jakby się urwała…

– Ale żyje? Pokażcie mi tego chomika – w swoim stylu przeszłam szybko do konkretów, potencjalnie umożliwających ocenę sytuacji. Choć przecież niespecjalnie miałam ochotę i umiejętności pozwalające na fachowe zdiagnozowanie i opatrzenie chomika.

– Żyje, teraz siedzi w domku, ale tą nogą tak dziwnie powłóczy… – Zuza uniosła do góry domek, ukazując biedną kontuzjowaną Malwinę.

– Dobra, to jak siedzi w domku, to jej nie ruszajmy. Zadzwonię do Anki.

Anka jest moją przyjaciółką jeszcze z czasów licealnych, jest też weterynarzem i hodowcą psów, a szczęśliwy traf sprawił, że od kilku lat jest również naszą sąsiadką. Mogła podjechać do nas po południu. Fachowym okiem rzuciła na chomika i powłóczącą nogę i zdiagnozowała: złamanie tylnej nogi w śródstopiu. Doradziła wizytę u weterynarza w Myślenicach i ostrożny optymizm co do dalszych losów gryzonia. Oczywiście to ostatnie stwierdzenie od razu wywołało u moich córek płacz i rozpacz, a u mnie jeszcze wieksze zdenerwowanie. Nie było jednak na co czekać i dość szybko zebrałyśmy się do kupy i pojechałyśmy do weterynarza we cztery – ja, Zuza, Ala i Zosia. Ania była jeszcze na zajęciach pozalekcyjnych i nie miała pojęcia o całej akcji z chomikiem – w związku z czym byłam zmuszona ciągnąć z sobą do lekarza całą liczną ekipę.

Musiałyśmy stanowić ciekawą grupę: zapłakana Zuza trzymająca pudełko z chomikiem w rękach, Ala trzymająca za rekę Zosię i ja – trzymająca w rękach torebkę (bo co niby miałam trzymać). Tak wkroczyłyśmy do gabinetu weterynarza, który od razu zajął się naszą połamaną Malwiną. Na początku Malwina pogryzła go jak wściekła, ale kiedy już udało mu się ją wyjąć z pojemnika z zbadać, potwierdził diagnozę Anki:

– Tak, noga jest złamana. Zaraz ją usztywnimy przy pomocy zapałki i bandaża, ale muszę uprzedzić, że będzie próbowała się tego szybko pozbyć. Generalnie im dłużej ma tę zapałkę i bandaż na nodze, tym lepiej. Jeśli uda jej się go od razu zdąć, może dojść do autoamputacji: noga może uschnąć i odpaść albo chomik może ją sobie sam odgryźć. Gryzonie tak robią – dodał widząc, jak nam się zmienia wyraz twarzy na dźwięk słowa „autoamputacja”.

Droga powrotna do domu wyglądała już znacznie weselej. Zosia z przejęciem pytała, po co chomikowi bandaże, a my zastanawiałyśmy się, gdzie umieścić Malwinę na czas rekonwalescencji. Musiało to być coś niewielkiego i w miarę trwałego, żeby nie dało się przegryźć ścianek (karton odpadał). Ostatecznie padło na plastikowy pojemnik z IKEA i chwilowo nasz chomik przebywa tamże, z dala od swojego kołowrotka.

Z zapałką i bandażem na nodze Malwina wytrzymała całe 4 dni i pozostaje mieć nadzieję, że to wystarczy, aby noga choć trochę się podgoiła. Na razie nie ma śladu nawet prób autoamputacji, więc myślę, że idzie ku lepszemu. Choć szanse na proste zrośnięcie się łapki są niewielkie.

Po stresującej akcji weterynaryjnej wtorek upłynął względnie spokojnie. W pracy okazało się, że jest cień szansy na urlop podczas długiego majowego weekendu, więc w drodze z biura do domu intensywnie rozmyślałam nad tym, gdzie by tu można pojechać. Ponieważ był to temat znacznie przyjemniejszy niż kontuzja chomika, skupiłam się na nim dość mocno i kiedy dojechałam do domu, byłam już prawie pewna, że znów pojedziemy na Dolny Śląsk. Po zeszłorocznym wyjeździe w Rudawy Janowickie wszystkim nam spodobał się ten region i szybko doszłam do wniosku, że pasowałoby tam powrócić – tym razem w okolice Wałbrzycha. Zamek Książ, kompleks Riese, Szczawno z przyległościami i skalne miasto w czeskim Adrspach – taki zestaw można by rozważyć na początek. Chwilowo jednak musiałam przenieść się z Sudetów w okolice Myślenic, gdzie ostatecznie przebywałam fizycznie, i zająć się Zosią, która domagała się uwagi i obiadu. Poza tym zaraz czekało kilka nadprogramowych kursów do szkoły muzycznej. Sudety muszą jeszcze poczekać.

Wiosenny szał konkursowy już się zaczyna. Zuza przygotowuje się do konkursu we Włoszech i dlatego oprócz normalnych zajęć miała jeszcze dodatkowe próby we wtorek, a w środę szkolne przedkonkursowe eliminacje. Wszystko to odbywało się późnym wieczorem i oczywiście musiało się skumulować akurat wtedy, kiedy zostałam z dziećmi sama – wiadomo. Ostatnie wieczorne kursy do szkoły muzycznej (do której na szczęście mam blisko, jakieś 4km) wykonałam już więc w piżamie. Na szczęście było ciemno, nie widział mnie nikt oprócz Zuzy, która wprawdzie trochę się zdziwiła na widok matki w piżamie wysiadającej z auta, ale nie jakoś bardzo.

We wtorek i środę udało mi się wyjść na zajęcia do klubu fitness, przy czym w środę razem z Alą i Zosią. Zosia, niespecjalnie skrępowana nowym miejscem, zamiast przykładnie rysować w pokoju sąsiadującym z salą ćwiczeń, od razu wpakowała się w sam środek rozgrzewki, wzięła sobie hantle (na szczęście te najładniejsze, różowe, są też najlżejsze), piłkę i robiła pajacyki. Obie z Alą były zachwycone zajęciami i domagają się regularnego chodzenia ze mną do klubu. Jakoś jednak nie sądzę, aby ten ich plan się ziścił – zbyt cenię sobie godzinę spędzoną bez ich uroczego, ale jednak w jakimś stopniu obarczającego towarzystwa.

W czwartek szaleństwa muzycznego ciąg dalszy – Ala w fortepianowym duecie z koleżanką grały na festiwalu muzyki współczesnej w Krakowie. Tyle dobrze, że blisko i nie musiałam jechać, dajmy na to, do Lublińca, jak rok temu. W dodatku miałam tego dnia urlop i przynajmniej odpadło mi przedpołudnie w pracy. Z ciekawszych wyzwań tego dnia wymienić mogę logistyczne wygibasy z podwożeniem/ odwożeniem nauczycielki dziewczynek, które były dość irytujące. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze i udało się wszędzie dojechać na czas i niczego nie zawalić. Przy okazji obejrzałam też kilka innych festiwalowych występów, niektóre to były prawdziwe performance. Największe wrażenie zrobiło na mnie harfowe duo, przy czym harfistki podczas kilkuminutowego występu dwa razy się przebierały, grały za pomocą łyżek i kubków, a obok ich instrumentów leżały – nie wiedzieć czemu – kapcie. Całość robiła wrażenie, nie powiem. Nie jestem żadnym ekspertem od współczesnej muzyki poważnej, jej znajomość kończy się u mnie na paru utworach Benjamina Brittena, więc jak widać stosunkowo łatwo mnie zaskoczyć – wystarczą dwie harfy i kapcie.

W czwartek po południu, po tych harfach, występach oraz powrocie do domu popadłam w chwilowe otępienie. Zmęczenie dopadło mnie na całego. Stojąc przed lodówką i szukając wczorajszej zupy uświadomiłam sobie, że takowej nie ma, bo jej nie ugotowałam. W tej sytuacji decyzja mogła być tylko jedna: pomidorowa. Pomidorową gotuję zawsze wtedy, kiedy już absolutnie nic nie chce mi sie w kuchni robić, nie mam siły ani czasu wymyślać czegoś bardziej skomplikowanego. Na drugie jest wtedy najczęściej coś z mrożonek lub pizza – tym razem padło na pierogi.

W piątek na szczęście pracowałam z domu, więc odpadło mi poranne poganianie dzieci, makijaże i korki. Spędziłam przedpołudnie pracując w wygodnych dresach, po czym pożegnałam się z nianią, pożyczyłyśmy sobie miłego weekendu, a zaraz potem kurier przywiózł mi nową książkę Małgorzaty Musierowicz. Nowa część Jeżycjady!!!! Z tej radości piątek nieco pomylił mi się z poniedziałkiem, ponieważ zapomniałam zawieźć Zuzę na lekcję skrzypiec. Sobotę planowałam w dużej mierze spędzić na czytaniu, ale niestety okazało się, że Ania ma próbne testy gimnazjalne i musi być w szkole przed 8. Na zewnątrz wiał wiatr, termometr pokazywał -6 stopni, po zeszłotygodniowej wiośnie nie było ani śladu. Wzdychając ciężko zgodziłam się więc podwieźć córkę do szkoły. Auto odpaliło bez zarzutu, ale lusterka przez noc całkiem zamarzły i ani myślały się ustawić w pozycji umożliwiającej korzystanie z nich podczas jazdy. Czas naglił, olałam więc lusterka i pojechałam ze złożonymi – na szczęście do szkoły mam niedaleko, a drogówkę widziałam w naszej wsi ostatnio jakies pół roku temu. Pod szkołą okazało się, że Ania nie wzięła legitymacji i musiałyśmy naszą trasę przejechać jeszcze raz. Pod domem zaliczyłam jeszcze solidny poślizg, ponieważ jest połowa marca i w związku z tym zima po raz kolejny zaskoczyła naszych drogowców.

Lusterka odtajały dopiero po południu. Teraz jest sobota, późny wieczór, dzieci śpią, za oknem słychać wiejący wiatr, a ja piszę, jednym okiem zerkając od czasu do czasu na lecące w TV „Druhny”, a drugim na monitor.

Niedawno zetknęłam się z pojęciem mental load, którego feministki używają dla określenia całego bagażu spraw, o których musi pamiętać kobieta prowadząca dom. Nawet jeśli pracuje zawodowo, to głównie na jej barkach spoczywa ciężar tych wszystkich małych i dużych spraw, składających się na organizację życia rodzinnego: pamiętania o zakupach, obiadach, sprzątaniu, szczepieniach, wywiadówkach. Nie jestem na tym polu wyjątkiem: w naszym związku mental load jest głównie moim udziałem. Wiem, że jest to brzemię upierdliwe i czasem naprawdę mnie wkurza, że jeśli w odpowiednim czasie i odpowiednią ilość razy nie przypomnę Mężowi o wizycie córki u ortodonty, to pewnie będę musiała sama jechać. Ale co innego pamiętać o wszystkich tych rzeczach i tylko o nich przypominać, a co innego pamietać i robić to wszystko samej, bez możliwości podzielenia się z druga osobą przyjemnością zawiezienia dziecka na zajęcia pozaszkolne czy ugotowania obiadu. Miałam tych przyjemności raptem głupie 9 dni i jestem wykończona – więc wiem, co mówię.