Z edukacją zdalną jako rodzic zetknęłam się po raz pierwszy 12 marca, jak większość z nas, ludzi mających dzieci w wieku szkolnym. Od początku podejrzewałam, że już wkrótce, mając troje dzieci w pięciu różnych szkołach, przeżyję niejedną edukacyjną e-przygodę. Wiedziałam też, że na pewno swoje doświadczenia i odczucia będę chciała opisać, ale nie rzuciłam się do klawiatury od razu, w panice przerwszych przesyłanych hurtem zadań i zakorkowanego Librusa. Chciałam poczekać przynajmniej kilka tygodni, aby zyskać nieco dystansu i doświadczenia.
Między nami mówiąc, na początku to za bardzo nie miałabym nawet o czym pisać. Pierwszy tydzień nauki w systemie zdalnym miał w naszej rodzinie charakter bardzo subtelnej uwertury; ani ja, ani Ukochany Mąż, ani dzieci za bardzo się w tych pierwszych dniach e-nauki nie skupialiśmy na kwestiach szkolnych. Każde z nas na swój sposób oswajało się z nową sytuacją – my z Mężem szukaliśmy swojego miejsca do pracy w domu na kolejne tygodnie, wpasowując swoje zawodowe rozkłady jazdy w funcjonowanie 24/7 razem z czworgiem dzieci; Zosia promieniała szczęściem, tymczasowo uwolniona od konieczności wstawania o 7 rano i zbierania się do przedszkola, za to wykazywała wyraźne skłonności do wydłużania czasu spędzanego przed TV; starsze córki – cóż, trochę się w tych pierwszych dniach e-nauki obijały, zaskoczone nową rzeczywistością i wyrwaniem ze swoich ustalonych planów dnia. Tak więc pierwszy tydzień-dwa z e-szkołą upłynął nam pod znakiem luzu.
Wraz z ogłoszeniem wydłużenia zamknięcia szkół pod koniec marca sytuacja zmienila się diametrialnie. Stała się – jak to się mówi – bardzo rozwojowa. Kolejne dni i tygodnie pokazały mi dobitnie, że i my, i dzieci musimy być przygotowani na różne niespodzianki, zwroty akcji, zapoznawanie się z nowymi aplikacjami, poszukiwanie przyczyn nieprzesłania jakiegoś pliku, że trzeba mieć na podorędziu z 5 różnych loginów i haseł i udostępniać dziecku komputer we wtorek o 15, bo akurat pisze sprawdzian online z angielskiego. Materiału na tekst nazbierałam aż nadto. Pomyślałam, że najlepiej będzie opisać każdą ze szkół oddzielnie, nieco je anonimizując.
Szkoła A. Jest to szkoła artystyczna, z którą kontakt – jako rodzic uczennicy – mam od września 2019 roku, więc nie jest to jakieś wielkie doświadczenie. W zasadzie to dotychczasowe moje kontakty z tą szkołą jako instytucją ograniczały się do dokonania wpłaty na fundusz Rady Rodziców oraz za wypożyczenie instrumentu, a także do wysłania dwóch maili dotyczących pewnej kwestii organizacyjnej (na obydwa maile do dziś nie otrzymałam żadnej odpowiedzi). Szkoła ta nie ma dziennika elektronicznego; na stronie www nie znalazłyśmy w marcu (ani ja, ani córka) żadnych informacji dotyczących organizacji pracy w trybie zdalnym. Było za to kilka ogłoszeń od nauczycieli proszących swych uczniów o kontakt, i tyle. Dodam, że szkoła jest duża, nauczycieli pracuje w niej co najmniej kilkudziesięciu, zakładam więc, że gros grona nauczycielskiego skontaktowało się z uczniami za pomocą jakichś mniej oficjalnych kanałów. Tak też było częściowo w naszym przypadku – z dwoma nauczycielami córka skontaktowała się dość szybko albo za moim pośrednictwiem, albo korzystając z Messengera, nie było więc problemu ze zorganizowaniem lekcji online. Choć… gwoli ścisłości – lekcje online początkowo były opcją dostepną tylko u jednego nauczyciela, ponieważ drugi preferował przesyłanie nagrań i odsyłanie komentarzy do przesłanego nagrania. Z pozostałymi nauczycielami córka kontaktu nie miała żadnego, nie miała ani ich adresów mailowych, ani numerów telefonu – inna sprawa, że za bardzo nie szukała możliwości skontaktowania się z nimi, a ja też – w wirze innych spraw – niespecjalnie się tym tematem przejęłam… Pewnie kiedyś za to wszystko beknę w taki czy inny sposób.
Pod koniec marca na stronie internetowej szkoły pojawiła się informacja, że lekcje z każdego przedmiotu będą prowadzone z wykorzystaniem platformy MS Teams. Odtąd wszystko działa bardzo sprawnie – lekcje odbywają się dokładnie w tych samych godzinach, w krótych odbywały stę te w realu, co bardzo ułatwia organizację pracy. Są zadania domowe, ma być nawet egzamin. Po początkowym marudzeniu na brak dziennika elektronicznego teraz, kiedy mam tych wszystkich dzienników po dziurki w nosie, doceniam fakt, że tu dziennika nie ma i co ważniejsze informacje są mi przesyłane mailem przez nauczyciela. W mojej ocenie system ten teraz funkcjonuje naprawdę nieźle.
Szkoła B. Zostawiamy na chwilę edukację artystyczną i przenosimy się do placówki ogólnokształcącej. Od razu powiem, że ta konkretna szkoła w moim odczuciu najszybciej i najsprawniej ogarnęła e-naukę jako całość. Kiedy cała akcja z edukacją zdalną wystartowała, szkoła przesłała rodzicom krótki komunikat na temat aktualnej organizacji pracy szkoły; w komunikacie były zawarte informcje o numerach kontaktowych, wykorzystywanych platformach w edukacyjnych – i to w zasadzie tyle. Zdaję sobie sprawę z tego, że lekcje online, z włączoną kamerką i sytuacja „gadał dziad do obrazu, a obraz doń ani razu” są mało komfortową sytuacją i nie każdy może czuć do tego typu przekazu powołanie. Tym bardziej doceniam to, że część nauczycieli z tej szkoły podejmuje takie próby. Są lekcje online w formie wykładów, są sprawdziany online, jest praca na lekcji online. Wszystko jest oceniane. Króluje platforma Google Classroom, jest też wykorzystywany Skype. Moje zaangażowanie w organizację pracy córki jest minimalne.
Bardzo ucieszyły mnie wiadomości od wychowawcy klasy przesyłane do uczniów, w których pytał młodzież, jak sobie radzi z obecną sytuacją, czy nie tęsknią aby za szkołą; wszystko to było przekazane w sposób bezpośredni i nieformalny. Ta szkoła jako jedyna ze szkół moich córek przygotowała ankietę dla uczniów, w której mogą oni wyrazić swoją opinię na temat e-nauki, zgłosić uwagi, zastrzeżenia, pochwały. Dobrze wiedzieć, że szkołę interesuje to, jak uczniowie odbierają obecną sytuację i co na jej temat sądzą.
Inna sprawa to ilości materiału do przerobienia oraz zadań domowych do wykonania. Z tego co widzę – jest tego naprawdę dużo, i na pewno nie ma mowy o żadnych koronaferiach.
Szkoła C. Pierwszą rzeczą, która rzuciła się w oczy w przypadku tej placówki tuż po ogłoszeniu zamknięcia szkół, był chaos komunikacyjny. Kiedy zalogowałam się na dziennik elektroniczny jakoś jeszcze w marcu, to aż przecierałam oczy ze zdumienia… Ilość wiadomości – i tych od samych nauczycieli, i od dyrekcji/administratorów konta szkoły – zadziwiała. Dużo komunikatów w „wiadomościach”, dużo komunikatów w „zadaniach domowych”, a i w „ogłoszeniach” coś się znajdzie, na przykład… zadania domowe. Orientacji w tym całym bogactwie nie ułatwiał – i wciąż nie ułatwia – sposób komunikowania się z rodzicami i dziećmi szeroko stosowany w tej szkole. Trochę czasu spędziłam na ogarnianiu identycznie zatytułowanych wiadomości, wysyłanych przez tego samego nauczyciela na przestrzeni kolejnych dni; przesłanie kilku wiadomości pt. „Bardzo ważna informacja”, „Język niemiecki” czy „Praca domowa” nie pomaga w zorientowaniu się w tym, co jeszcze dziecko ma zrobić, a co już zrobiło, i w ogóle o co w tym konkretnym mailu chodzi. Żeby nie szukać daleko – w tym tygodniu otrzymałam od jednego z nauczycieli dwa identycznie zatytułowane maile, które dotyczyły: a) przypomnienia o przesłaniu zadania domowego, ponieważ dziś upływa termin oraz b) prośby o zignorowanie omyłkowego maila a), ponieważ czas na wysłanie zadania domowego jest jednak do jutra. Wystarczyłoby dodać jakikolwiek szczegół wyróżniający, jakieś dokłądniejsze odniesienie do treści wiadomości: datę czy zakres materiału, którego dany mail dotyczy – a komunikacja przebiegałaby znacznie sprawniej. Na razie nie kasuję tych wszystkich wiadomości, bo jeszcze przypadkowo usunę coś potrzebnego, ale jak skończy się to całe zamieszanie – moje konto na Librusie tejże szkoły czekają wielkie wiosenne porządki.
Kolejnym komunikacyjnym minusem, który mnie dość mocno irytuje (ale może tylko ja tak mam, nie wiem) jest nagminne pisanie całych wiadomości, nie tylko ich tematów, dużymi literami. Zgodnie z powszechnie znanymi i stosowanymi zasadami korespondencji mailowej użycie dużych liter oznacza krzyk/podniesiony głos. Nie wiem, czy nauczyciele tej zasady nie znają, czy może faktycznie krzyczą, ale wolę zakładać opcję nr 1.
Mimo odgórnego ustalenia, że zadania mają być przesyłane za pośrednictwem Librusa, część nauczycieli przesyłała swoje adresy mailowe i prosiła o przesłanie rozwiązań mailem. Czasem trzeba było coś przesłać, a w Librusie nie było aktywnej opcji “wyślij rozwiązanie”, brakowało też adresu mailowego. Czasem zdjęć zadań było więcej, a na Librusie można każdorazowo załączyć 1 plik. Z większością tych zagadek córka przychodziła do mnie i cóż było robić – trzeba było usiąść i znaleźć jakieś rozwiązanie. Piszę o tym wszystkim, ponieważ tylko w tej szkole musieliśmy zmierzyć się z takimi komunikacyjnymi wyzwaniami.
W szkole C tylko jeden z nauczycieli mojej córki zapronował lekcje online. Na moje sugestie, że można skorzystać z darmowej obecnie platformy Google Classroom, usłyszałam odpowiedź, że nie bardzo jest jak, ponieważ aby prowadzić lekcje na tej platformie konieczny jest dostęp do komputera z internetem o określonej porze, co jest trudno osiągalne, szczególnie w przypadku rodzin z dwojgiem czy trojgiem dzieci w wieku szkolnym, gdzie w dodatku rodzice pracują zdalnie, korzystając z dostępnych komputerów. O – ciekawe! – to wypisz wymaluj nasz przypadek! Z tym, że te z moich córek, które mają lekcje prowadzone na Google Classroom, uczestniczą w nich korzystając ze smartfonów (które ma obecnie prawie każdy); komputer udostępniam im tylko wówczas, kiedy mają sprawdzian lub tzw. pracę na lekcji połączoną z wypełnianiem kart pracy.
Na szczęście chaos organizacyjno-komunikacyjny w dużej mierze jest niwelowany przez bardzo pozytywne i wyrozumiałe podejście większości nauczycieli: widać, że dla wszystkich jest to sytuacja nowa i mało wygodna, panuje klimat wybaczania błędów i przedłużania terminów.
Szkoła D. Ta szkoła – podobnie jak szkoła B – dość szybko i sprawnie zorganizowała pracę nauczycieli i uczniów. Oszczędna i rzeczowa komunikacja z rodzicami wzmocniła we mnie poczucie „panowania nad sytuacją”, ba, pod koniec marca otrzymałam nawet wiadomość o możliwości zapewnienia sprzętu komputerowego uczniom, w przypadku braku własnego, Wystarczyło tylko skontaktować się w określonym terminie z wychowacą klasy.
Z tego co zauważyłam, w szkole panuje spora dowolność w kwestii prowadzenia (lub nie) lekcji online: moja córka ma lekcje z wybranych przedmiotów (platforma Google Classroom), ale część nauczycieli ogranicza się do przekazywania prac domowych za pośrednictwem Librusa. W moim odczuciu lekcji online mogłoby trochę więcej, uważam, że jakikolwiek, nawet kulejący technicznie, kontakt z nauczycielem dałby znacznie więcej, niż przesłanie świetnie porzygotowanego konspektu lekcji czy zadania, ale rozumiem różnego rodzaju ograniczenia sprzętowe i niechęć do wystąpień „przed kamerą”. Sama pewnie nie odnalazłabym się w takiej sytuacji łatwo, więc się nie czepiam i za wiele nie wymagam. Doceniam za to elastyczność i nieco mniej restrykcyjne niż zazwyczaj ocenianie.
Ponieważ do tej szkoły uczęszcza jedna z moich straszych córek, to przyznaję, że raczej mało aktywnie uczestniczę w jej zdalnym życiu szkolnym – ale myślę, że to pożądany stan rzeczy i że tak właśnie powinno być.
Szkoła E. Na koniec – kolejna szkoła artystyczna. Od samego początku komunikacyjny porządek, powiedziałabym, że wzorowy: wiadomości ze szkoły ani za dużo, ani za mało, wszystko klarownie opisane, numery kontaktowe i adresy przekazane. Lekcje online są prowadzone za pośrednictwem Messengera, w zasadzie od samego początku, bez żadnych przerw; zadania z częsci przedmiotów przesyłane przez dziennik elektroniczny do ucznia i rodzica, z dość długim terminem wykonania całości. Część materiałów przygotowanych „na miarę”, część „internetowych gotowców”, a wszystkiego raczej nie za dużo. Ani ja, ani córka nie czujemy żadnego przytłoczenia i niepokoju w związku z przejściem w system edukacji zdalnej.
Reasumując – mało odkrywczo powiem, że z e-szkołą jest różnie. Na podstawie moich obserwacji muszę stwierdzić, że edukacja zdalna w przypadku moich dzieci jest w przeważającej mierze edukacją zadalną: w praktyce oznacza to po prostu przesyłanie przez dziennik elektroniczny materiału do samodzielnego (ekhm…) przerobienia oraz zadań domowych, wraz z terminem odesłania wykonanej pracy. Ale – uwaga – Polska nie jest tu chyba wyjątkiem. Dziś rozmawiałam z koleżanką z mojej firmy, Włoszką – we Włoszech szkoła online wygląda podobnie, przeważają przesyłane przez dzienniki elektroniczne zadania. I mają tak już od sześciu tygodni.
Widać, że w przypadku tych szkół, w których z jakichś powodów kwestie komunikacyjne czy organizacyjne kulały już w „normalnym” systemie – teraz jest tylko gorzej. To, co wcześniej działało średnio, teraz nie działa albo działa mocno kulejąc i w klimacie obustronnych pretensji. I odwrotnie: jeśli w przypadku którejś ze szkół relacje uczeń/rodzic-szkoła/dyrekcja/nauczyciele działały dobrze, teraz całe to dobro procentuje i dzięki temu chyba wszystkim nam jest łatwiej znieść różnego rodzaju trudności i problemy.
U nas tak się pechowo składa, że dwunastoletnia Ala ma do czynienia z całym wachlarzem aplikacji i systemów, podczas gdy jej starsze siostry pracują na dwóch-trzech, i doskonale radzą sobie ze wszystkim same. Młodszej Ali trzeba nieco pomów w ogarnięciu tych wszystkich nowości, pomoc jest konieczna także w przyswajaniu materiału szkolnego z nowych tematów.
Co mi samej daje nauka zdalna moich dzieci? Na pewno dużo większe rozeznanie w edukacyjnych zasobach internetu; wcześniej nie miałam pojęcia o niektórych kanałach na YT – które mogą okazać się całkiem przydatne w przyszłości. Zdecydowanie na plus zapisuję też różnorodność form pracy w domu, z którymi w ostatnich tygodniach mierzą się moje dzieci: widzę, że robią prezentacje, dużo piszą, czytają, ćwiczą na różnych specjalistycznych aplikacjach, kilka razy sięgnęły nawet do e-podręczników (które są akurat całkiem niezłe). Dodam po cichu, że z Zosią raz obejrzałyśmy lekcje w TVP – i Zosia była wyraźnie zainteresowana (program dotyczył przyrody, któraś z młodszych klas podstawówki).
To, co jest w tym dziwnym doświadczeniu najfajniejsze – to poczucie wspólnoty i tkwienia w tym czymś razem. Każdy każdemu idzie na rękę. Nikt się nie chce na nikim pastwić ani wyżywać (przynajmniej tak to w naszym przypadku wygląda).Wszyscy dzielimy teraz te same wkurzenia i frustracje, więc oprócz przesłania jakiejś typowo szkolnej wiadomości można sobie też obecnie z nauczycielami podyskutować na jakiś mniej szkolny temat, np. wymienić się doświadczeniami w zakresie zajęc online dla najmłodszych dzieci lub – zwyczajnie – ponarzekać sobie wspólnie… W ogóle zauważyłam, że ocenianie jest łagodniejsze, niż w typowych warunkach. Z przyjemnością (i pewnym miłym zdziwieniem) odnotowuję więc informacje o kolejnych ocenach wszystkich moich córek. Jedynek – jak na razie – brak ;).
Sama – chcąc nie chcąc – też jakoś tam oceniam całą sytuację, ale też staram się nie czepiać i nie przeginać z tak zwanymi dobrymi radami. Przede wszystkim – nie zamierzam w jakikolwiek sposób komentować kwestii sprzętowych czy technologicznych dotyczących e-nauki. To, jaki kto ma komputer i czy ma szerokopasmowy internet to sprawa prywatna; w obecnej sytuacji wszyscy – i nauczyciele, i uczniowie, wykorzystują tu swoje prywatne zasoby w myśl zasady „każdy orze jak może”. To, że na początku Librus wieszał się non stop i nie dało się nawet sprawdzić, co jest zadane, nie mówiąc już o późniejszym przesłaniu rozwiązanych zadań – nie jest niczyją winą. Staram się nie wkurzać na to, że muszę sprawdzać i czytać, że tu trzeba wysłać jakieś zdjęcia mailem, ale tu mailem nie wolno, bo trzeba przez Librusa i to koniecznie tylko jeden mały plik, inaczej nie przejdzie (dobrze, że te atrakcje spotykają mnie w zasadzie tylko w przypadku lekcji Alicji, Ania i Zuza radzą sobie z tymi rzeczami same). Staram się też nie oceniać tego, czy ktoś chce i czuje się na siłach prowadzić lekcje online (bo na pewno nie każdy ma do tego smykałkę); po prostu doceniam wszelkie próby prowadzenia takich lekcji. Wiem, że w większości przypadków oznacza to wychodzenie z nauczycielskiej strefy komfortu; wiem, że to z pewnością jest trudne i naprawdę bardzo doceniam.
Na pewno długo po zakończeniu całej tej akcji będą mi się śnić najróżniejsze systemy, aplikacje i platformy do nauki. Wraz z niezliczonymi loginami i hasłami. LearningApps. Google Classroom. MS Teams. Discord. Skype. YouTube. Zoom Meeting. Mobireg. LangLion. I na koniec mój ukochany (tfu) Librus. A kysz!!!
Zdjęcie: źródło