Ekologia dla leniwych

„Jesień już, już palą chwasty w sadach…” zaśpiewała mi niedawno w radiu Maryla Rodowicz. Hmm, już w zasadzie to nawet bardziej zima, a moje chwasty, opadłe liście i przycięte gałęzie wciąż niespalone! Winny tej bałaganiarskiej sytuacji jest nasz (mój i Ukochanego Męża) wewnętrzny leń. Oraz – jak się okazuje po  przeczytaniu min. tego tekstu – proekologiczne podejście do obejścia. Nasze obejście, ogólnie rzecz ujmując, nie prezentuje się idealnie. Do programu „Maja w ogrodzie” na pewno by nas nie zaprosili. Spójrzmy na te jesienne obrazki: trawa pewnie powinna być skoszona jeszcze raz przed zimą, to i owo osłonięte, pościnane (róże! koniecznie trzeba było już dawno temu przyciąć róże!), no i – rzecz jasna – wszystkie liście elegancko zgrabione, spakowane do wora lub spalone.

Choć w tym roku i tak jest nieźle – Ukochany Mąż poprzycinał drzewka owocowe, ja też coś tam podcięłam. Gałęzi z tego przycinania zebrało się całkiem sporo. I teraz, aby nasze otoczenie stało się schludne i  estetyczne, pasowałoby to wszystko spalić. Ale tutaj w zutylizowaniu niepotrzebnych gałęzi wyprzedziły nas nasze młodsze córki (z pomocą Ukochanego Męża):

Nielegalnie podprowadzony z garażu koc to już raczej na zmarnowanie pójdzie…

 

Gałęzie pozbierane na naszej działce i w pobliskim lasku, worki z piwnicy, i jest szałas jak ta lala
 

 

 

Gdyby nie śnieg, który spadł ostatnio, festiwal grabienia liści i gałęzi oraz pakowania ich do worków (lub palenia) trwałby nadal. Ja, no cóż,  należę do tej bardziej leniwej części społeczeństwa, bo już kolejny rok z rzędu odpuszczam sobie niektóre z nielubianych ogrodowych aktywności, które jeszcze kilka lat temu wykonywałam obowiązkowo:

Grabienie liści: początkowo też grabiłam i upychałam do worków, bo myślałam, że tak trzeba. Jednak z czasem lenistwo zwyciężyło. Odpuściłam tę czynność od dawna, pozwalając liściom zgnić oraz zostać przetworzonymi przez różne drobnoustroje.

Zrobiłabym wyjątek oczywiście dla liści kasztanowca zarażonych szrotówkiem, i może jeszcze dla liści orzecha włoskiego. To nie są jakieś tam delikatne listeczki, które wiatr szybko rozwieje, tylko ciężkie, duże liście. Wiem, co mówię, bo u sąsiadów za płotem rośnie wielki orzech, który jest uprzejmy część liści zrzucać także i do nas. Kiedyś coś tam grabiłam i sprzątałam, ale od dwóch lat tego nie robię i nic strasznego się nie stało. Trawnik jakoś przetrwał, kto wie, może nawet mu ten naturalny orzechowy nawóz pomógł?

Pozbywanie się gałęzi, liści i zwiędłych roślin: w mojej okolicy, która nie jest żadnym wyjątkiem, powszechną praktyką jest palenie tych wszystkich niechcianych odpadów. Prawo nie zabrania  spalania liści i resztek roślinności na własnej posesji, ale tylko pod warunkiem, że nie powodujemy tym nadmiernej ilości dymu i uciążliwego zapachu. Taaaa jasne…  nikt nic nie powoduje! Pół biedy, jeśli te rośliny czy gałęzie są już dobrze ususzone, ale na ogół wszyscy próbują się pozbyć niedawno ściętych gałęzi, chwastów, bylin, itp., dusząc przy tym pół wsi.
Jeśli chodzi o mój kąt na Ziemi – w (na razie) kulturalny sposób staram się zwalczyć ten nałóg palenia u mojego dalszego sąsiada, miłego skądinąd starszego pana, który regularnie nas podtruwa swoimi dymiącymi ogniskami. Zetknięcie się z postawą “tak jest od zawsze” nieco gasi moją wiarę w powodzenie tej misji, ale jeszcze się nie poddaję.

Mało kto też pamięta, że w takich skupiskach gałęzi, liści i chwastów lubią zimować jeże, nasi cisi sprzymierzeńcy w walce z niesympatycznymi brązowymi ślimakami. Jeśli możemy za jednym zamachem oszczędzić sobie pracy i urządzić miłe mieszkano na zimę dla jeża, czemu nie skorzystać z takiej okazji?

Tępienie chwastów: nie biegam po trawniku z butelka round’upa, polując na każdą łodyżkę nie będącą dopuszczona przepisami trawą. Co więcej, jestem nawet zadowolona z tego, że miejscami nasz trawnik przypomina dywan z mchu (strona mniej nasłoneczniona) lub koniczyny (strona bardziej nasłoneczniona). Przecież w ogrodach w stylu japońskim „trawniki” z mchu to standard, a i u nas są ostatnio modne ściany z mchu, więc nie ma się co krzywić. Mech jest trendy, a do tego nie wymaga koszenia, chodzi się po nim idealnie nawet na bosaka i przede wszystkim ładnie wygląda. Same zalety! Z koniczyną jest podobnie, jedyną jej wadą z punktu widzenia chodzenia na bosaka jest kwitnięcie (wówczas lepiej uważać na pszczoły i trzmiele).

Z podobnych przyczyn, o ile nie zmuszę siebie lub kogoś z rodziny do plewienia, podjazd przy naszym domu co roku częściowo zarasta skrzypami, mleczami oraz krwawnikiem. Żeby w całości pozbyć się tych wszystkich uroczych roślin, musiałabym plewić non stop lub wylewać litry herbicydów, a i wówczas efekt w postaci braku chwastów utrzymałby się pewnie kilka tygodni. Nie stosuję też żadnych trucizn czy świec na krety. A krety są i nie próżnują. Nie narzekam jednak na nie aż tak bardzo, od kiedy sąsiad (nie ten od palenia mokrych gałęzi) ujawnił mi, że ziemia z kretówek jest idealnie przekopana i świetnie nadaje się do sadzenia nowych roślin. Matka natura to jednak wszystko mądrze wymyśliła i jeszcze nam będzie wdzięczna za to, że czasem posłuchamy swojego wewnętrznego lenia i odpuścimy sobie grabienie liści, palenie gałęzi czy trucie chwastów.

PS. Właśnie, skoro już wspomniałam o małych futrzakach – może ktoś zna jakiś mało inwazyjny sposób na pozbycie się myszy z domu? Jednak co innego kret na trawniku, a co innego mysz wyskakująca z kosza na śmieci. Dodam, że metoda “na kota” odpada z powodu alergii.