Pisałam ostatnio, że wraz z nadejściem zimowych ciemności i mrozów w moim kąciku aspirującej fitmatki zrobiło się pustawo, ponieważ zawiesiłam regularne bieganie. Zresztą umówmy się: było to bieganie w wersji light, zajmujące mi maksymalnie 45 minut, kilka razy w tygodniu, a nie żadne katorżnicze treningi nastawione na złamanie trójki w maratonie. Biegania jak nie lubiłam tak nie lubię, więc samej czynności mi jakoś bardzo nie brakuje i nie tęsknię wcale. Ale chyba trochę zaczęło mi brakować ruchu i zauważyłam już pewne niesympatyczne skutki zimowej dyspensy od biegania i kulinarnego folgowania sobie. Cyfry, które ostatnio wyświetla moja waga nie podobają mi się nic a nic. Nie wierzę specjalnie w postanowienia noworoczne, ale wierzę w samodyscyplinę i determinację, więc nie zastanawiając się długo odstawiłam wieczorne kanapeczki, obfite obiady, że nie wspomnę już o deserach. Do diety w stylu MŻ postanowiłam dołożyć jakąś sensowną aktywność fizyczną, a skoro bieganie póki co odpada, trzeba było wymyślić coś innego. Zbuntowałam się przeciwko nieodpowiadającemu mi stanowi rzeczy – już po raz nie pamiętam który w swoim długim życiu – i postanowiłam coś zrobić. Tym razem padło na zajęcia fitness.
Na wstępie zaznaczam, że ten wpis jest częściowo wpisem „na zlecenie”. Owo zlecenie – czy raczej prośbę – otrzymałam od koleżanki z pracy, której podczas porannych spotkań w biurowej kuchni relacjonowałam moje kolejne wizyty w studiu fitness. Analizowałyśmy sobie i porównywałyśmy nasze doświadczenia z różnymi rodzajami treningów, opisywałyśmy różne ćwiczenia, wspominałyśmy, po czym miałyśmy największe zakwasy, i tak dalej. Przy okazji przekonałam się, że dość trudno jest opisać słowami ćwiczenie pt. deska boczna w trzech wersjach (łatwej, trudniejszej i trudnej) bez demonstrowania na biurowej wykładzinie, jak poprawnie należy trzymać nogi, a jak ręce. Z powodu tych i innych trudności komunikacyjnych Monika (bo tak ma na imię owa koleżanka z biura) zasugerowała, żebym swoje doświadczenia początkującej wykonawczyni planków zebrała do kupy i opisała, no bo skoro i tak piszę bloga, to mogę chyba o ćwiczeniach też napisać, ona w każdym razie chętnie przeczyta. Hm, w zasadzie to czemu nie? W ten nieco okrężny sposób dochodzimy do części właściwej tego wpisu, czyli moich ostatnich doświadczeń z różnymi rodzajami zajęć w klubie fitness. Przetestowałam już kilka wariantów, a ponieważ od moich ostatnich odwiedzin w klubie fitness minęło parę ładnych lat – właściwie wszystko jest dla mnie nowe. Ech, nie ma już śladu po dobrze mi znanych zajęciach z krokami step-touch, które przed laty wydeptywałam na salach ćwiczeń, z tymi układami, w których zawsze wszystko myliłam… Słowo się rzekło, decyzja podjęta, teraz tylko pozostaje te moje nowości opisać..
Klub fitness na szczęście jest w mojej wsi. Samochodem 5 minut od domu – bliżej się już nie da. Jako osoba zabiegana, zapracowana i zaangażowana w milion spraw nie brałam nawet pod uwagę dojeżdżania na jakieś zajęcia do Krakowa, co to, to nie: kolejny raz pchać się w korki, żeby pomachać przez godzinę kończynami to pomysł kompletnie bez sensu. Metodą szybkiej eliminacji namierzyłam więc klub fitness w mojej wsi, czynny od jesieni ubiegłego roku (nówka sztuka), z wystarczająco rozbudowaną ofertą (przynajmniej jak na moje potrzeby). Zrobiłam szybkie zestawienie grafików zajęć w szkole muzycznej dzieci i chóru Ukochanego Męża i wyszło na to, że w poniedziałki i piątki wieczorem mam czas. W luźniejsze tygodnie może nawet w czwartki udałoby się wykroić godzinę na trening, więc plan zapowiadał się całkiem nieźle. Nie zastanawiając się długo zadzwoniłam do Pani Trenerki, która na wstępie zadała mi kilka mniej lub bardziej krępujących pytań (czy uprawia pani jakieś sporty? Czy kiedyś pani uprawiała? Jakie sporty pani lubi?) i wspólnie doszłyśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli po prostu przyjdę na najbliższe gratisowe zajęcia i sama zobaczę, jak to wszystko wygląda. Ona na początek sugeruje coś lżejszego, pilates albo zajęcia „zdrowy kręgosłup” z elementami pilatesu. Ponieważ pilates nie pasował mi godzinowo – na pierwszy ogień poszedł ten „zdrowy kręgosłup”.
Dzień pierwszy: „zdrowy kręgosłup”. Nie wiem czemu, ale z jakiegoś powodu wydawało mi się, że skoro mieszkam w niewielkiej miejscowości, to idąc na zajęcia fitness do lokalnego klubu na pewno zobaczę tam same znajome twarze. Myliłam się bardzo, bo nikogo znajomego nie spotkałam. Może i lepiej. Na szczęście nasz klub jest klubem wiejskim, a nie szpanerską sieciówką z centrum dużego miasta, gdzie oprócz ćwiczeń często odbywa się też rewia mody sportowej i pokaz drogiego obuwia z tworzyw sztucznych – tak przynajmniej mówią osoby postronne, ja nie sprawdziłam na własne oczy, więc na 100% nie wiem. U nas na wsi jest zdecydowanie bardziej swojsko: masz nowiutki strój do fitness, ok, ale jak nie masz, to weź czarne legginsy i podkoszulek i też będzie ok. Ja jestem raczej z tych, co ubierają legginsy, ulubiony, uniwersalny strój wszystkich matek.
Zajęcia zaczęły się od ćwiczenia, które na bank spodobałoby się moim młodszym córkom: coś w rodzaju masażu stopy piłeczką tenisową. Pani Trenerka doradzała, aby piłeczki nie oszczędzać, ponaciskać na nią porządnie, bo o to w tym masażu chodziło. Przyznam, że trochę się bałam, że jak tak będę mocniej naciskać to piłeczkę w końcu szlag trafi pod naciskiem mojej nogi, ale na szczęście nic takiego się nie zdarzyło. Po torturowaniu piłeczki była krótka rozgrzewka, a potem seria właściwych ćwiczeń, które chyba mogę określić jako coś w rodzaju stretchingu z elementami pilatesu (chyba, bo samego pilatesu nie znam – jeszcze). Oprócz piłeczki i maty wykorzystywałyśmy jeszcze takie styropianowe wałki i nieco większe od tenisowej mało napompowane piłki. Wszystkie te pomoce (oprócz maty, oczywiście) służyły też jako elementy masujące, co w sumie było dość przyjemne i odprężające, ale zmęczyć to się przy tym nie dało. A mi chodziło o to, żeby się zmęczyć, co to za ćwiczenia nawet bez zadyszki. Od tych zajęć minęły niecałe 2 tygodnie, a ja nawet nie jestem już w stanie przypomnieć sobie większości tych ćwiczeń. Było, minęło, bez szału i bez specjalnego zmęczenia. Na pewno mój kręgosłup był mi wdzięczny, że zafundowałam mu takie sympatyczne ćwiczenia, ale na kolejną ich porcję będzie musiał trochę poczekać, bo chwilowo planuję nieco bardziej się skatować na sali ćwiczeń. W dodatku niespecjalnie pasowała mi też muzyka, która towarzyszyła zajęciom – bez pudła rozpoznałam zawodzenie Eda Sheerana – więc bez żalu odfajkowałam „zdrowy kręgosłup” i ruszyłam dopytać Panią Trenerkę o zajęcia bardziej dynamiczne.
Dzień drugi: tabata. Właśnie tabatę Pani Trenerka wymieniła jako jedne z zajęć dynamicznych i męczących, ale nie polecała mi ich na samym początku mojego powrotu na salę ćwiczeń. Tak się akurat złożyło, że nie posłuchałam jej zaleceń, bo w piątek, kiedy pasowało mi przyjść do klubu, była tylko tabata. Wolałam iść poćwiczyć coś niż nie ćwiczyć wcale, więc zaryzykowałam. Nie miałam pojęcia, co to jest ta tabata, więc oczywiście zaraz zgooglowałam to pojęcie. Nie miałam czasu na oglądanie filmów na YT, więc poprzestałam na dostępnych opisach. Wszyscy pisali mniej więcej o tym samym, czyli o tym, że tabata to bardzo intensywny trening interwałowy. Ćwiczenia są wykonywane np. z wykorzystaniem hantli czy stepu, a każde z nich ma trwać 20 sekund, po czym następuje 10 sekund przerwy na złapanie oddechu i przygotowanie się do następnego ćwiczenia. Zestaw kilku takich ćwiczeń to jedna tabata. Z tego wszystkiego najlepiej zapamiętałam te 20 sekund i ta cała tabata nie wydała mi się niczym specjalnie trudnym. Spoko, pomyślałam. Dla kogoś, kto przeżył cztery porody siłami natury i to bez znieczulenia jakieś tam ćwiczonka trwające 20 sekund nie powinny być za trudne. Z takim optymistycznym nastawieniem przyszłam w piątek na zajęcia do klubu: miła Pani Trenerka objaśniła mi, co trzeba wziąć (step i hantle) i jak będziemy ćwiczyć (serie po 4 ćwiczenia, potem kolejne 4 i na końcu tzw. finał – czyli całość, tabata). Zaczynamy rozgrzewką. Ścieżka dźwiękowa nieabsorbująca, rytmiczna – Ed Sheeran na szczęście na tabatę się nie załapał. Muzyka jest zresztą tylko tłem dla dziarskiego męskiego głosu rzucającego hasła: „three, two, one, go!”, „wait, one more!” i moje ulubione „five, four, three, two, one – stop!”. Pierwsze ćwiczenia wykonuję jeszcze w miarę nieupocona i pełna entuzjazmu, ale po kwadransie te 20-sekundowe podskoki, pajacyki, skłony, przysiady z hantlami dają mi mocno w kość. Po półgodzinie jestem czerwona jak burak i patrząc w wielkie lustra żałuję, że rano myłam włosy, a tu trzeba było przyjść z brudnymi, bo i tak po treningu znów będę musiała umyć. Zerkam na towarzyszki niedoli i trochę pocieszam się wynikami obserwacji: nie ja jedna jestem panią burakową, właściwie tylko trenerka i jedna dziewczyna ćwicząca przy drzwiach wyglądają normalnie, jak ludzie. Reszta ledwo zipie. W tym momencie przypomniałam sobie, jak na mojej trasie biegowej góra pod kościołem też mnie doprowadzała do stanu podobnego umęczenia, ale wtedy przynajmniej w razie ekstremalnej zadyszki mogłam sobie przejść do marszu i nieco odpocząć. Tu, w grupie ćwiczących, jakoś głupio odpuścić i przeleżeć na podłodze połowę treningu. Tak więc nie odpuszczam i ćwiczę dalej. Efektem nieodpuszczania są straszliwe zakwasy nazajutrz. Straszliwe. Najgorsze, jakie miałam w życiu, a miewałam już okropne, na przykład po pierwszych w sezonie nartach. Całą sobotę chodziłam wolniutko, unikałam przysiadów czy kucania, w niedzielę nawet trochę pospacerowałam. Dawno nie czułam się tak zmaltretowana, szczerze mówiąc. Tabata naprawdę nie jest dla początkujących, Pani Trenerka miała rację. A tu w poniedziałek wieczorem czekał mnie kolejny trening.
Dzień trzeci: modelowanie sylwetki. Idąc na te zajęcia wciąż jeszcze czułam zakwasy po piątkowych ćwiczeniach, ale postanowiłam być konsekwentna i nie odpuszczać. Przypomniałam sobie te wszystkie motywujące gadki, że co nas nie złamie, i tym podobne. Poza tym byłam ciekawa, co to jest to modelowanie. Okazało się, że same zajęcia są nieco podobne do tabaty, choć trochę mniej dynamiczne. Obfitują w tak interesujące ćwiczenia jak pies z opuszczoną głową czy deska boczna. Pies jest zresztą moim ulubionym ćwiczeniem, bo można sobie przy nim trochę odpocząć, a i sama nazwa jest dość sympatyczna. Na tym treningu zamiast stepu korzystałyśmy z maty, do hantli doszedł jeszcze kettle, oprócz tego taśma – więc akcesoriów było całkiem sporo. Taśma okazała się dość dużym utrudnieniem pozornie prostych ćwiczeń i z miejsca ją znielubiłam. Same zajęcia mi się jednak podobały, szczególnie doceniam powściągliwość Pani Trenerki i brak dopingujących w zamyśle okrzyków “Dasz radę!”, “I jeszcze ostatnia seria!”, “Dajesz, dajesz!”, które mnie zawsze wkurzały. Jest spokojnie (pomijając same ćwiczenia), jest lekka kontrola poprawności wykonywania ćwiczeń, nie jest nudno. Zajęcia “modelujące” są jak dotąd moimi ulubionymi – nie tak upiorne jak tabata, też męczące, ale w sam raz. Podobnie jak w tabacie ćwiczenia wykonuje się w krótkich seriach, jest duża różnorodność, znajdzie się coś na brzuch, ramiona, nogi. Zakwasy potrenigowe też wystąpiły, ale już tak bardzo nie dały mi w kość.
Myślę sobie, że życie czasem bywa niesprawiedliwe, a już na pewno niesprawiedliwe są kilogramy pozostałe po ciążach, leniwy metabolizm i nieumiarkowanie w jedzeniu. Nie wiem, według jakiego klucza są nam rozdzielane te wszystkie zjawiska, ale wiem, że są tacy szczęśliwcy, którzy takimi problemami nie zaprzątają sobie głów. Tu kolejny przykład z mojego biurowego życia, które z jakiegoś powodu mocno się odznacza w niniejszym tekście – wiem, że są ludzie, którzy chudną, kiedy tylko zaczynają gotować sami w domu. Ja niestety do tej grupy nie należę, a szkoda, bo gotując w domu od lat kilkunastu powinnam w myśl tej zasady być już najszczuplejszą ze szczupłych. Niestety, na to się nie zanosi i trzeba katować się fit-udręka, żeby eliminować fałdy i obłości w miejscach, gdzie powinny znajdować się płaszczyzny.
Na razie ma karnet na miesiąc i zamierzam go maksymalnie wykorzystać. W najbliższych planach mam też zaliczenie „treningu pro” oraz „turbo spalania”. Tego ostatniego trochę się boję, turbo kojarzy mi się nieprzyjemnie, ale zobaczymy, zmobilizuję się choćby z ciekawości. Chętnie wybrałabym się też poćwiczyć ze sztangami, ale tego rodzaju zajęć akurat nasz lokalny klub nie oferuje. Szkoda, bo myślę, że to akurat mogłoby być fajne. No i dużo gorzej niż na tabacie już być nie może.
Zdjęcie: źródło