Gdy na blogu cisza

…to poza blogiem się dzieje. Uwijam sie jak ta wiewióra ze zdjęcia, którą kilka tygodni temu uchwyciłam w chwili skupionego namysłu, zanim znów popędziła ku swoim leśnym sprawom. Swoja drogą, 3 tygodnie wystarczyły, żeby zieleń ze zdjęcia zastąpiły szarości i brudne brązy. Ech, ten listopad…

Nie da się ukryć, że nadszedł ten czas, który nieuchronnie nadchodzi w każdym roku: listopad. Nie, nie chodzi mi o świąteczne piosenki w supermarketach czy dekorowanie pierników z dziećmi, to zostawiam sobie na grudzień. Nie chodzi mi też o zimno, zawieje, brzydką pogodę i jesienną deprechę – tak po prawdzie, to wszystko to zauważam w stopniu minimalnym, ponieważ oprócz swej niewątpliwej brzydoty listopad ma jeszcze tę cechę, że jest zawsze miesiącem napakowanym wszelakimi atrakcjami. Choć słowo “atrakcje” chyba nie do końca tu pasuje: w listopadzie spada na naszą rodzinę zestaw zebrań we wszystkich szkołach, liczne audycje w szkole muzycznej, konkursy, a w tym roku także obowiązkowe przesłuchania organizowane przez Centrum Edukacji Artystycznej (trzeba wziąć urlop i się pofatygować do Kielc). Dzieci mają kumulacje sprawdzianów i kartkówek, są jeszcze bale andrzejkowe, kiermasze ciast… Jakby tego wszystkiego było mało, po raz chyba setny w tym roku muszę kombinować z nowymi opcjami dojazdu do pracy, bo pojawiły się kolejne wkurzające remonty i budowy, jakby tych starych było mało… Ostatnio doszło do tego, że jechałam spod Myślenic do Krakowa przez Skawinę – moja desperacja w poszukiwaniu drogi bez korków nie zna granic, niestety, wariant skawiński się nie sprawdził. Wszystko to razem wzięte do kupy sprawia, że człowiekowi umyka jeden tydzień za drugim nawet nie bardzo wie, kiedy. Wprawdzie nie ma co narzekać, bo, jak mówi stare i jakże prawdziwe porzekadło ludowe – obyśmy tylko takie problemy mieli. Ale ostatecznie w listopadzie to trochę ponarzekać można, prawda?

To na początek trochę ponarzekam. Kilka dni temu byłam na pierwszym z kilku zebrań szkolnych z naszego zestawu i już się cieszę, że na kolejne dwa idzie Ukochany Mąż, a nie ja. Nie chodzi o to, że moje dzieci mają tragiczne oceny i konfrontacja z rzeczywistością boli, tym razem to nie to. Tylko trochę uwiera mnie przekonywanie się, po raz kolejny, że w sytuacjach spornych, niejasnych, problematycznych relacje rodzice-szkoła funkcjonują na zasadzie pojedynku regulaminowo-przepisowego. Masz pytanie, wątpliwość, chcesz zaproponować jakąś zmianę? Bez znajomości statutu szkoły nawet nie podchodź. A jeszcze lepiej – podeprzyj swoje racje ustawami, opiniami z kuratorium lub poradami prawników. Potem odczekaj na reakcję szkoły, również utrzymaną w podobnym stylu: czyli cytat ze statutu kontra inny cytat ze statutu, jedna opinia kuratorium kontra druga, itp. Pamiętam, jak kilka lat temu, kiedy sama wymieniałam korespondecję ze szkołą na pewien temat, na koniec dyskusji usłyszałam, że łatwo jest wyrażać opinie, kiedy się nie jest za nic odpowiedzialnym, znacznie trudniej jest w sytuacji odwrotnej. Tak jest choćby w przypadku rodziców, którzy są członkami Rady Rodziców; ci rodzice są zaangażowani w działalność szkoły i są współodpowiedzialni za jej pracę. Nie skomentowałam wtedy tego stwierdzenia, bo nie miałam jak – nie byłam nigdy wcześniej w Radzie Rodziców, więc nie wiedziałam, jak to wygląda w praktyce. Okazję do zapoznania się z praktyką miałam dopiero w minionym roku szkolnym, kiedy to nie tylko byłam w Radzie Rodziców, ale i Radzie współprzewodniczyłam. I wiecie co? W dalszym ciągu nie mam poczucia, że rodzice, także ci skupieni w Radzie Rodziców, faktycznie coś w szkole mogą zrobić, na coś mogą wpłynąć, że Rada Rodziców ma jakąś namacalną odpowiedzialność. Nawet, jeśli rodzice chęć działania wyrażają i zgłaszają – przy czym nie mam tu na myśli zgłaszania pretensji, ale faktyczną gotowość do pomocy. Mam wrażenie, że Rada jest bo jest, bo tak jest w przepisach, ale czy coś faktycznie robi i ma rzeczywisty wpływ na to, jaka szkoła jest, jak funkcjonuje*… Ja sama w zeszłym roku najwięcej roboty miałam w związku z komersem klas gimnazjalnych, ale umówmy się, te sama pracę mogłam wykonać nie będąc też członkiem Rady. Głosowałam za wyborem ubezpieczyciela. Opiniowałam plan programu wychowawczo-profilaktycznego. Wpłaciłam składkę “na Radę Rodziców”. Uczestniczyłam w uroczystym zakończeniu roku. I w zasadzie to by było tyle. Z pewnością mogłam zrobić więcej, mea culpa, nie zagłębiłam się w temat wystarczająco dobrze, ale z drugiej strony nie chciałam włazić z butami i rewolucją w coś, co od dawna funkcjonuje w określony sposób. Na samym początku zaproponowałam jedną rzecz, za którą mi podziękowano i doceniono moje chęci, i na tym koniec. Taka dygresja szkolna po zebraniu mi przyszła na myśl.

A propos szkoły, nowych rzeczy i uczenia się: w najbliżych miesiącach przede mną wielkie (jak dla mnie ?) wyzwanie: zadeklarowałam w pracy, że przygotuję i poprowadzę spotkanie na temat mental load aka emotional labor (na blogu pisałam o tym tutaj). Zakładam, że tematyka pewnie bardziej zainteresuje pracujące w mojej firmie panie, ale mam nadzieję, że pojawi się też sporo panów. Nigdy wcześniej nie prowadziłam żadnego spotkania czy szkolenia dla większej grupy osób, ale ostatecznie kiedyś ten pierwszy raz musi nastapić! Przynajmniej temat wystapienia mam zgłębiony i od strony teorii, i praktyki: ostatnie wpisy w moim kalendarzu Google to „29 – bal andrzejkowy Zosia: odszukać strój Elzy”, „27 – upiec coś do szkoły na kiermasz”, „28 – dzień hiszpański w przedszkolu, ma mieć czerwone ubranie”. Modelowe wręcz przykłady tego, czym jest mental load.

Na deser zostawiłam temat zaliczający się raczej do przyjemności niż obowiązków. Otóż chcąc nieco podreperować swój nastrój, zdołowany przez natłok obowiązków i ciemności zapadających w okolicach 16-tej, zaczęłam rozglądać się za jakąś niedrogą możliwością wyjazdu na krótki citybreak podczas ferii zimowych. Ach, jak by było miło w styczniu przenieść się choćby na kilka dni w miejsce, gdzie jest jakieś 15-20 stopni więcej (w plusie)! Pewnie, że byłoby miło i w dodatku relatywnie tanio, ponieważ nie ma lepszego czasu na planowanie podróży lotniczych niż styczeń-luty. Teraz ceny biletów w porównaniu z sezonem wiosenno-letnim są znacznie niższe, co przy konieczności kupna sześciu biletów ma niemałe znaczenie.

W przeciwieństwie do Ukochanego Męża, który nie lubi zbyt długo zastanawiać się nad wyborem danej oferty wyjazdu i decyzje podejmuje bardzo szybko – ja lubię sobie porównać to i owo, i dłużej powybierać, porozmyslać. Przez ostatnie 2 tygodnie przegrzebywałam wyszukiwarki lotów pod każdym kątem, obczajałam różne lotniska w Polsce, brałam pod uwagę chyba wszystkie możliwe cieplejsze kierunki, w które można się udać na podstawie dowodu. Takie poszukiwania to sprawa niby prosta, choć w praktyce trochę się komplikuje; nasza rodzina ma obecnie taką strukturę, że w zależności od ustawień danej wyszukiwarki funkcjonujemy jako:

  • Troje dorosłych, dwie nastolatki i jedno dziecko
  • Dwoje dorosłych, trzy nastolatki i jedno dziecko
  • Dwoje dorosłych, dwie nastolatki i dwoje dzieci
  • Dwoje dorosłych i czworo dzieci**

**ta opcja występowała najrzadziej

Łatwo strzelić byka i przez pomyłkę wpisać coś źle, w efekcie źle zarezerwować i problem gotowy. Kilka razy byliśmy już tuż-tuż od zarezerwowania lotu do Walencji, Cagliari czy Lizbony. Oczywiście ceny końcowe, po dodaniu bagażu, różnych obowiązkowych opłat, które trzeba uwzględnić, a które dziwnym trafem nie są zawarte w początkowej cenie biletu – nie były już tak optymistycznie niskie, choć wciąż akceptowalne. I wtedy zaczęłam grzebać w internecie. Pogrzebałam i znalazłam: że na Sardynii w styczniu leje. A kto chce przez 4 dni brodzić w piachu i deszczu, będąc równocześnie smaganym bezlitosnymi podrywami zimnego, styczniowego wiatru? Majorka – ok, może i będzie cieplej niż w Polsce, ale też leje. Tak, przecież czytałam kiedyś książki Anny Klary Majewskiej o Majorce, i faktycznie wspominała całkiem sporo o deszczach zimą… Najbardziej by mi pasowała Barcelona, o której marzę od dawna, ale loty w tamtym kierunku na razie nie mają wiele wspólnego z tanimi, będę więc polować dalej i kto wie, co z tego wszystkiego wyjdzie i czy w ogóle gdzieś pojedziemy. Jeśli nasz zimowy wyjazd jakimś cudem się zmaterializuje, na pewno będę o nim pisać, dla mnie to atrakcja jakich mało. Ostatni raz wybraliśmy się gdzieś całą rodziną samolotem jakieś 9 lat temu, a wtedy była nas jeszcze piątka. Sama podróż samolotem w szóstkę może być ciekawym przeżyciem. A raczej – na pewno będzie.

Dobra, jest niedzielny wieczór, zbliża się 22, czas spać… trzeba jakoś zebrać siły przed kolejnym listopadowym poniedziałkiem. Ha, ciekawe, czy jest jeszcze jakiś zlepek słów, któy brzmi tak źle jak “listopadowy poniedziałek”? 😉

 

*Podstawowe obowiązki i uprawnienia Rady Rodziców (w skrócie) przedstawiają się następująco:

  • uchwalanie w porozumieniu z radą pedagogiczną programu wychowawczo-profilaktycznego szkoły lub placówki,
  • opiniowanie programu i harmonogramu poprawy efektywności kształcenia lub wychowania szkoły lub placówki,
  • opiniowanie projektu planu finansowego składanego przez dyrektora szkoły,
  • gromadzenie funduszy z dobrowolnych składek rodziców oraz innych źródeł. Zasady wydatkowania funduszy rady rodziców określa regulamin

Źródło: https://www.portaloswiatowy.pl/organy-wewnetrzne-szkoly/kompetencje-rady-rodzicow-w-nowych-przepisach-oswiatowych-14194.html