Zawsze zazdrościłam Brytyjczykom, że przytrafił im się ktoś taki jak sir David Attenborough. Od lat uwielbiam jego programy, jego poczucie humoru, jego charyzmę. Jest to najlepszy przyrodnik działający w mediach, i to już od wielu, wielu lat. Kiedy w zeszłym roku BBC wyemitowała kolejną serię bestsellerowego programu dokumentalnego „Błękitna planeta”, czekałam na kolejne odcinki z nieciepliwością podobną do tej, która towarzyszyła mi podczas oglądania „Gry o tron”. Mam wiele ulubionych fragmentów tego programu, niektóre są zachwycające wizualnie, inne straszne, jeszcze inne – zabawne… Ale i tak na pierwszym miejscu jest ten, w którym sir David, liczący sobie obecnie 92 wiosny, leży na plaży w dość wyluzowanej pozie obok wielkiego żółwia i opowiada o tym, co nasz gatunek robi dla ocalenia gatunku, którego przedstawiciel tuż obok niezdarnie się gramoli, grzebiąc płetwami w piasku. Widok starszego pana polegującego na piasku w duecie z wielkim żółwiem jest, co tu dużo mówić, niecodzienny, i zdecydowanie wyróżnia produkcję BBC od innych tego typu programów. Matka Natura chyba nigdy wcześniej nie miała promotora lepszego niż sir David.
Hmm, a może jednak miała? Przed tygodniem byłabym pewna, że nie, ale teraz sytuacja nieco uległa zmianie, a to za sprawą mojego niedawnego odkrycia dokonanego w bibliotece. Rzuciła mi się w oczy ta oto książeczka autorstwa Gerlada Durrella: „Moje ptaki, zwierzaki i krewni”, a konkretnie – to rzuciła mi się okładka z misiem. Wydanie z lat 70.; niepozorna wielkość; nieznany mi pisarz. Ale opis na obwolucie brzmiał na tyle zachęcająco, że książkę pożyczyłam – i jak się później okazało, był to krok bardzo dobry. Przed dwoma tygodniami o istnieniu kogoś takiego jak Durrell nie miałam pojęcia, a dziś szukam jego książek. Trafiłam na kolejnego – oprócz sir Davida Attenborough – brytyjskiego przyrodnika, którego cechowała duża charyzma, takież poczucie humoru oraz niesztampowe podejście do opowiadania o przyrodzie.
Gerald Durrell był brytyjskim przyrodnikiem i pisarzem żyjącym w latach 1925-1995. Wśród jego głównych zasług trzeba wymienić choćby założenie Durrel Wildlife Conservation Trust, a także utworzenie jednego z pierwszych na świecie „otwartych zoo”, zlokalizowanych na wyspie Jersey . Spod pióra Durrella-pisarza wyszło kilkanaście książek, w większości o tematyce przyrodniczej i przynajmniej po części autobiograficznych. Sławę i popularność przyniosła mu przede wszystkim trylogia z Korfu; w tych powieściach Durrell sięga do siedmiu lat, które wraz z rodziną spędził na tej greckiej wyspie. Książka, którą właśnie przeczytałam, jest drugą z kolei powieścią w tym cyklu. Jej akcja toczy się w latach trzydziestych ubiegłego wieku, kiedy to na Korfu osiadła najbliższa rodzina pisarza, czyli niedawno owdowiała matka wraz z czworgiem dzieci w różnym wieku. Jeśli po tej zapowiedzi spodziewacie się sentymentalnych historii o zmaganiach samotnej kobiety z przeciwnościami losu, z pieknymi widoczkami i szczęśliwą historią miłosną w tle – to muszę Was rozczarować. Nic z tych rzeczy. Książka w żadnym wypadku nie jest łzawa ani sentymentalna: jest tu zachwyt nad cudami natury, jest odkrywanie świata, ale są też błyskotliwe obserwacje otaczającej rzeczywistości, zjadliwy humor, dowcip sytuacyjny i językowy.
Durrell jako pisarz dokumentujący przyrodę greckiej wyspy zwala z nóg, głównie dlatego, że się „nie chrzani”. Młody Gerald, kilkunastoletni chłopak, w którym właśnie budzi się przyrodnicza pasja, swoje doświadczenia i wiedzę na temat fauny i flory zdobywa w sposób klasyczny, czyli łącząc własne obserwacje i wnioski z nielicznymi lekturami oraz opowieściami swojego lokalnego przyrodniczego guru, Teodora Stephanidesa (któremu zresztą książka jest zadedykowana). Zmora mych szkolnych lat, czyli tak zwane opisy przyrody, w tej książce są majstersztykami: jednym z bardziej niezwykłych jest opis aktu miłosnego ślimaków. Zachwyca i zadziwia. Niby wiedziałam, że ślimaki są obojnakami, ale jakoś nigdy nie wyobraziłam sobie, jak to wszystko może wyglądać w rzeczywistości. A u Durella seks ślimaków jest opisany tak, że od dziś zacznę patrzeć na zżerające moje funkie bezkręgowce z pewnego rodzaju szacunkiem. Nie chcę zdradzać zbyt wiele tym, którzy chcieliby książkę przeczytać, powiem tylko, że wątek seksualny pojawia się również w kontekście mątw, i że jest równie ciekawie, co w przypadku ślimaków ?. Pozwolę sobie jeszcze przytoczyć jeden z moich ulubionych fragmentów, ten o żukach gnojarzach:
Wtoczenie kulki pod górę wymagało niebywałych wysiłków, niejeden raz powinęł się żukom noga, a kulka uciekała im i staczała się w dół malutkiego pagórka. Pędziły wtedy za nią, a ja wyobrażałem sobie z satysfakcją, jak wykrzykują do siebie nawzajem różne przekleństwa. Wreszcie wdrapały się na szczyt wzniesienia i zaczęły staczać kulkę w dół przeciwległego zbocza. U jego stóp dostrzegłem po raz pierwszy okrągły jak studnia otwór w ziemi; tam właśnie zdążały gnojowce. Kiedy znalazły się od niej o kilka cali, jeden z żuków pośpieszył przodem i spuścił się tyłem w dziurę, gestykulując szaleńczo przednimi nóżkami do tego drugiego, który z ogromnym wysiłkiem (niemal słyszałem w wyobraźni jego sapanie) dotoczył kulkę łajna do otworu jamki. Jeszcze chwilę szarpały ją i popychały, po czym kulka znikneła powoli w głębi ziemi, a wraz z nią gnojowce. Strasznie się zdenerwowałem. Przecież mają widać zamiar zrobić coś z tą kulką łajna, ale jeśli to zrobia pod ziemią, jakże się dowiem, co to takiego?*
W greckim domu rodziny Durrellów mieszkają sprowadzone przez Gerry’ego sowy, sroki, przeróżne morskie żyjątka, owady, och, długo by wymieniać wszystkie stworzenia, które młody przyrodnik hoduje i obserwuje. Kolejną rzeczą, które mnie w tej książce uwiodła, jest zachowanie świeżego, dziecięcego spojrzenia na cuda natury, wśród których Gerald jako chłopiec miał szczęście żyć. Durrell opisuje lata spędzone na Korfu i kolejne przygody w taki sposób, jakby faktycznie odtwarzał swoje dziecięce odczucia i wrażenia z tamtego czasu. Czyta się to wybornie, niektóre fragmenty z wypiekami na twarzy, inne ze śmiechem, jak ten o żukach toczących kulkę gnoju. Choć nie da się ukryć, że pewne.. hmm… nazwijmy to przygody Gerry’ego mogą budzić wątpliwości, szczególnie wśród zagorzałych obrońców praw zwierząt. Naturalna, dziecięca ciekawość przebijająca z pewnych pomysłów i obserwacji chłopca, momentami granicząca niemalże z okrucieństwem, jest czymś, o czym pisze się dziś raczej rzadko. Oczywiście intencje Gerry’ego każdorazowo były dobre, ale gdy czytam o amatorskim nastawianiu skrzydła sowy, opiece nad młodymi jeżykami czy nieprawidłowym czyszczeniu kopyt osła w wyniku którego zwierzęciu zadano ból… Cóż, mam tu uczucia trochę mieszane, ale tym bardziej doceniam odwagę pisarza w szczerym opisaniu rzeczywistości i niewybielaniu pewnych sytuacji. Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że gdyby podobna książka powstała dziś, pewnie poddano by ją jakiejś formie cenzury i jej ostateczny kształt byłby nieco inny.
„Winę” za niektóre z opisywanych w książce wydarzeń należy przypisać czemuś, czym dzisiejsze dzieci mogą się cieszyć w znacznie ograniczonym wymiarze, a czego Gerald-dziecko miał pod dostatkiem. Tym czymś jest swoboda. 10-, 13-letni Gerald cieszył się swobodą niemalże zupełną, ograniczoną w niedużym stopniu. Na kartach książki zostały utrwalone historie, które często można by uznać za argument przeciwko zapewnianiu dzieciom takiej właśnie swobody – ale z drugiej strony, gdyby było inaczej, Durrell-przyrodnik zapewne nie osiągnałby w dorosłym życiu tego wszystkiego, co osiągnął, a już na pewno nie zostałby popularnym pisarzem.
Było o zwierzętach, teraz pora napisać kilka słów o innych tytułowych bohaterach powieści, czyli rodzinie samego autora. Ja akurat należę do tych czytelników, dla których „Moje ptaki, zwierzaki i krewni” były pierwszą książką Durrella, nie znałam więc rodziny autora z pierwszej książki o Korfu. Moje czytelnicze oczekiwania w pewnym sensie ustawił już sam początek książki, gdzie autor opisuje burzliwą dyskusję w gronie rodzinnym, która – jak mniemam – faktycznie miała miejsce. We wspomnianej scenie pojawia się cała najbliższa rodzina pisarza, gorąco protestując przeciwko właśnie ujawnionemu przez Geralda zamiarowi napisania kolejnej powieści o ich greckich przygodach. Matce autora nie w smak być przedstawianą jako “kompletna idiotka”, a już na pewno nie życzy sobie ona żadnej wzmianki o„romansie” ze starym kapitanem; siostra Margo jak ognia boi się wyciągania na światło dzienne swego pociągu do spirytyzmu oraz problemów z trądzikiem; najstarszy brat, Leslie, nie chce być przedstawiony jako krewki amator balistyki, a kolejeny brat, Lawrence (również pisarz), sprzeciwia się opisywaniu siebie samego kiepską angielszczyzną. Rodzina Durrellów jest bardzo interesująca i malownicza, tacy są również mieszkańcy Korfu opisani w powieści. Coś czuję, że udzielił mi się ich zwyczaj przywoływania przy każdej możliwej okazji świętego Spirydiona, o którym na kartach powieści jest mowa nie raz i nie dwa, i który się do mnie przyczepił. Ale to jeszcze nie wszystko. Przez dom Durrellów wciąż przewijają się ciekawi goście, często nietrzeźwi. W książce alkohol pije też – o zgrozo – sam Gerry. Jak widać nie samymi opisami przyrody żyje ta powieść.
Oczywiście już po lekturze pierwszego rozdziału powieści wiadomo, że Gerald Durrell zbytnio się protestami rodziny nie przejął i wyciągnął na światło dzienne wszystkie „najlepsze historie”, jak określiło to jego rodzeństwo. Jest i trądzik, i seans spirytystyczny, i kłótnie z braćmi, są przekleństwa, są określenia niepoprawne politycznie. Czy dziwnie zabrzmi, jeśli teraz wspomnę, że książka Durrella jest rewelacyjna także w sferze językowej? Są tu fragmenty odznaczające się niezwykłym językowym kunsztem: mam tu na myśli i te napisane pięknym, niemalże poetyckim językiem, gdzie zaskoczy nas niejedno porównanie. Są także fragmenty zabawne, w których pojawiają się lapsusy Greków nienajlepiej władających angielszczyzną – i te fragmenty, trzeba przyznać, zostały dobrze przetłumaczone na polski, oddają komizm opisywanych sytuacji. Przede wszystkim cenię powieść Durrella za humor właśnie oraz za to, że nie jest to uładzona książka o przyrodzie, gdzie z każdej strony przebijają ochy i achy zachwyconego autora. Tu dostajemy samo przyrodnicze mięso, rzeczy niezwykle ciekawe, a w dodatku przekazane w elegancki sposób. Takie zestawienie to coś, co dość rzadko można spotkać w literaturze, więc tym bardziej się cieszę z odkrycia Durrella-pisarza.
Zastanawia mnie tylko, czemu pisarz ten w Polsce nie jest bardziej popularny. Szukając w internecie informacji na temat twórczości Durrella i jego życiorysu trafiałam w zasadzie tylko na strony anglojęzyczne. Poczytałam trochę na jego temat i zaskoczyło mnie, jak szeroką działalność pisarz-przyrodnik prowadził, jak dobrze jest na Wyspach znany i ceniony. BBC nakręciło nawet serial o rodzinie Durrellów, zamierzam go zresztą obejrzeć, spodziewając się niezłej zabawy.
Trylogia z Korfu to podobno brytyjska klasyka literatury młodzieżowo-dziecięcej – na Goodreads czytałam opinie wielu czytelników wyrażających swoje uwielbienie wobec powieści Durrella wspominając, że były to ich ukochane książki z okresu nastoletniego. U nas autor „Menażerii” raczej nie należy do pisarzy powszechnie znanych, nie ma też zbyt wielu wydań jego książek, a szkoda, bo ja już po przeczytaniu tej jednej książki mam apetyt na więcej (w kolejce czeka „Moja rodzina i inne zwierzęta”). A „Moje ptaki…” już podsunęłam Zuzce, naszemu domowemu przyrodnikowi – bardzo jestem ciekawa jej wrażeń po lekturze tej powieści. Mam tylko nadzieję, że po jej przeczytaniu nie zechce iść w ślady autora i hodować w domu osła, srok, ślimaków czy żuków, że o pająkach już nie wspomnę. Niestety, nie jestem w stanie zapewnić jej takiej swobody, jaką cieszył się młody Gerald, ani wzbić się na taki poziom niewzruszonej akceptacji wobec zainteresowań dziecka, jaki prezentowała matka pisarza; pewnych swoich ograniczeń nie jestem w stanie zmienić – no trudno.
- Gerald Durrell, “Moje ptaki, zwierzaki i krewni”, Warszawa 1976, str. 43-44