Od dawna chodził nam po głowie pomysł na rodzinny wypad, gdzieś w dalsze strony, najchętniej podczas zimowych ferii. Początkowo planowaliśmy wyjechać na 3-4 dni do Hiszpanii czy Portugalii, i nasza podróż miała być czymś w rodzaju citybreaku – z tym, że z czworgiem dzieci. Ale przeszukując godzinami wyszukiwarki lotów powoli mieliśmy dość tego konceptu: bo albo ceny biletów okazywały się za wysokie, albo terminy nie pasowały, albo wychodziło nam, że na miejscu mielibyśmy raptem 2,5 dnia. Aż w końcu Ukochanemu Mężowi mignęła gdzieś oferta lotów na Kanary i pomyśleliśmy: a w sumie, to dlaczego nie? Wszystko pasowało: i cena, i lokalizacja, i temperatury, tylko loty raz na tydzień… W ten oto sposób z pomysłu kilkudniowego wypadu do Malagi czy Lizbony zrobił się tygodniowy wyjazd na Gran Canarię.
Teraz, kiedy to piszę, to wydaje mi się, że wszystko potoczyło się idealnie i bezproblemowo, a przecież tak dobrze to nie było. Zosia zrobiła nam psikusa (mało śmiesznego) i pechowo rozchorowała się w przeddzień wyjazdu. Właściwie do ostatnich godzin przed wylotem zastanawialiśmy się, czy podzielić się na dwie grupy (jadących i zostających), czy jednak jechać w komplecie… Walizki spakowane, prowiant przygotowany i weź tu człowieku decyduj, czy jechać z przeziębionym dzieckiem, czy jednak podzielić naszą ekipę i Zosię zostawić w domu. Gdyby nie te koszmarnie długie 5,5 godziny lotu to nie zastanawiałabym się wcale, a tak – było ryzyko, że długa podróż samolotem Zosi zaszkodzi. Pozostanie w domu pozwoliłoby wprawdzie uniknąć długiego lotu, za to wiązałoby się z tygodniowym kiszeniem się w czterech ścianach, w koszmarnym smogu i mocno minusowych temperaturach na zewnątrz. Ostatecznie to właśnie widmo podkrakowskiego smogu, perspektywa rekonwalescencji wśród palm przy miłych dwudziestu stopniach oraz lekka poprawa stanu zdrowia Zosi zdecydowały, że zapakowaliśmy się wszyscy do auta i pojechaliśmy do Balic. O samym locie nie będę się zbyt długo rozpisywać, dodam tylko, że był najsłabszym elementem składowym naszej wyprawy. Potem było już tylko lepiej. I to znacznie lepiej – w każdym możliwym sensie, także w kontekście zdrowia Zochy.
Gran Canaria przywitała nas przyjemną, ciepłą aurą; mimo że przylecieliśmy w środku nocy i mój telefon wskazywał temperatury bliższe 10 niż 20 stopniom, w rzeczywistości było raczej bliżej dwudziestki. W sam raz na t-shirt. Wprawdzie wiedzieliśmy, że będzie cieplej, ale co innego wyobrażać to sobie, a co innego przenieść się w kilka godzin z rzeczywistości rękawiczek, czapek, puchówek i grubych buciorów do świata podkoszulka. Jest pewien miły szok na wejściu. Szczerze mówiąc, to przez kolejne dni, wychodząc rano przed nasz domek w samej piżamie i patrząc na palmy rosnące obok, przeżywałam to samo surrealistyczne uczucie przebywania w jakimś matriksie czy rzeczywistości równoległej. Palmy, ocean i 25 stopni w plusie. Ach, jak przyjemnie!
Nazajutrz po przyjeżdzie bez żalu zakopaliśmy na dnie walizek długie spodnie i bluzy, i wyciągnęliśmy letnie ciuchy i japonki. Nie, nie rzuciliśmy się na objazdowe zwiedzanie wyspy; nasz wyjazd nie był nastawiony na maksymalnie wykorzystanie tygodnia na Gran Canarii, na odkrywanie wszelkich możliwych atrakcji, na zobaczenie każdego polecanego w przewodnikach miejsca. Częściowo było tak z powodu przeziębionej Zosi, a częściowo dlatego, że nasze rodzinne podróże nigdy tak nie wyglądają. Dawkowaliśmy sobie wyjazdowe atrakcje i w efekcie najwięcej czasu spędziliśmy w okolicach Maspalomas – bo tam właśnie mieszkaliśmy.
Maspalomas jako naszą kwaterę główną wybraliśmy z dwóch powodów: pierwszy to klimat, znacznie bardziej południowy niż w innych częściach wyspy; powód drugi to wyjątkowe plaże z pustynnymi wydmami, które kilometrami ciagną się wzdłuż wybrzeża Atlantyku. Ta lokalizacja nas nie zawiodła, choć przyznam, że mieliśmy fuksa trafiając idealnie z wyborem kwatery. Mieszkaliśmy niedaleko latarni morskiej (Faro de Maspalomas), w dzielnicy rezydentów wyspy, zabudowanej niskimi bunaglowami, gdzie nie uświadczysz wielkich hoteli czy wzmożonego ulicznego ruchu. Było tu spokojnie i cicho, same domki i pola golfowe, choć w związku z tym brak też było rozbudowanej infrastruktury turustycznej w postaci knajp, sklepików z pamiątkami, stoisk z dmuchanymi materacami i ręcznikami, budek z lodami. Nie żebym za tym wszystkim tęskniła, ale dobrze byłoby mieć pod ręką jakąś pizzerię czy tapas bar… Nic z tego: lokalni przedsiębiorcy wyraźnie skoncentrowali się wokól potrzeb swej głównej klienteli, którą stanowili emeryci z bogatych krajów europejskich. Pewnie dlatego w naszej okolicy łatwiej było znaleźć gabinet rehabilitacji niż knajpę dla turystów. Było tu znacznie spokojniej niż w „górnym” Maspalomas, które zaludniają turyści tacy jak my, odwiedzający wyspę na tydzień lub dwa. Gdybym nie zobaczyła na własne oczy zatłoczonych ulic hotelowej dzielnicy Maspalomas, nie uwierzyłabym, że to to samo miasto.




No dobra, ale gdzie te tytułowe zakoczenia? Na pierwszy ogień idzie moje największe zaskoczenie: czyli ptaki na wyspie. Przed wyjazdem byłam dość mocno zajęta w pracy i w domu, na to wszystko nałożyła się jeszcze choroba Zosi, tak więc nie bardzo miałam czas poczytać coś więcej na temat Gran Canarii, nie wspominając już o czytaniu o ptakach, jakie tam można obserwować. Tak więc pierwszego dnia po przyjeździe, podczas naszego pierwszego spaceru na plażę przeżyłam niezły szok trafiając na ptasi rezerwat La Charca, ulokowany tuż przy ruchliwym deptaku przy latarni morskiej w Maspalomas. La Charca to płytkie jeziorko ze słodką wodą, częściowo porośnięte szuwarami, z małą wysepką. Oprócz tego, że jest domem dla wielu rzadkich i ciekawych gatunków ptaków, jest też przystankiem na drodze ptasich przelotów podczas wiosennych i jesiennych migracji. Dla mnie La Charca była jedną z większych atrakcji całego pobytu na wyspie: mogłam długo, naprawdę długo stać czy spacerować wzdłuż brzegów jeziorka, podziwiając życie jego mieszkańców, i tylko zniecierpliwoine postękiwania pozostałych członków naszej rodziny odwodziło mnie od przewlekłego czatowania z aparatem przy ogrodzeniu. Ale naprawdę, trudno mi się dziwić: w życiu nie widziałam tylu gatunków rzadkich ptaków na raz; niektóre z nich tylko sporadycznie zalatują do Polski, tak więc obserwacja ich przez kilka dni z rzędu była dużym przeżyciem.

Niewielka La Charca oferuje obserwatorom ptaków nie lada atrakcje: wczesnym popołudniem można tam podziwiać brodzące warzęchy i stadko czapli białych przycupnięte na wysepce, a o zmierzchu przylatują ślepowrony i z krzykiem przeganiają inne ptaki z brzegów jeziorka. Zresztą ślepowrony to był mój ptasi hit z Gran Canarii: ślepowron to gatunek czapli, mało przypominający subtelnego białego ptaka, z którym czaple najczęściej kojarzymy. Wygląda on trochę jak przygarbiony gawron na zbyt długich nogach, taki trochę mało zgrabny brzydal. Zresztą, mam zdjęcie, to nie będę się bawić w opisy. Spacerujący nad brzegiem rzeczki ślepowron, wyciągający szyję przed siebie w poszukiwaniu dobrego miejsca na polowanie to jest coś (musicie mi wierzyć na słowo). Poza ślepowronami zobaczyliśmy jeszcze kilka innych gatunków czapli, sieweczkę morską, kulika, kokoszkę, żurawia, pliszkę górką i jakieś bekasowate, których nie jestem w stanie dokładnie określić. Jednym słowem: byłam zachwycona.
Rozumiem, że całe to ptasie towarzystko dla osób mniej niż ja zainteresowanych tematem nie jest jakimś wielkim przeżyciem, ale nawet i oni z pewnością zainteresują się papugami. W okolicach La Charca gniazdują bowiem gromady papug, a konkretnie ich dwóch gatunków: aleksandretty i mnichy. Zielone papugi latają całymi stadami, hałasując i wyżerając owoce palm, przy okazji stanowiąc kolorowy kontrapunkt wobec minimalistycznie upierzonych ptaków wodnych.






Co zobaczyliśmy (oprócz ptaków, rzecz jasna)? Dużym przeżyciem była wizyta w Parku Palmitos, reklamowanym jako jedna z większych atrakcji Gran Canarii. Nie jest to atrakcja tania, szczególnie, jeśli jest się sześcioosobową rodziną, ale naprawdę warto było wydać te wszystkie euro na wstęp. Park Palmitos to połączenie ogrodu botanicznego z zoo, delfinarium, akwarium i sokolarnią. Jest też papugarnia – a w zasadzie pokazy papug oraz woliera z różnymi gatunkami tych ptaków, ale akurat ta część parku podobała mi się najmniej.
Park jest ogromny i na wizytę w nim warto przeznaczyć co najmniej pół dnia. Oprócz swobodnego zwiedzania i spacerowania po rozległym, miło zacienionym roślinami terenie mamy możliwość uczestniczenia w pokazach delfinów (dzieci były zachwycone, zresztą starsi też, co tu dużo mówić), pokazach ptaków egzotycznych (była nawet kukabura i latający marabut!), a także oglądanie lotów ptaków drapieżnych. Tu nie mogę nie wspomnieć o jednym z panów sokolników, prowadzącym ptasie pokazy, który swobodnie mieszał hiszpański z angielszczyzną, wskutek czego podając wagę czy wymiary ptaków każdorazowo uczciwie wyznawał, że zwierzęta ważą „roundabout” 3 kg.
Jedną z większych atrakcji parku była możliwość spotkania żyjących na wolności jaszczurek kanaryjskich. Na widok pierwszej z nich zareagowaliśmy podekscytowanym zaskoczeniem (o rety! jaka duża jaszczura tu chodzi!!), po czym dwa kroki dalej okazało się, że jaszczurek wygrzewa się na słońcu cała masa, a przy tym – są na wpół oswojone i dosłownie jadzą nam z ręki. Jedna z nich przymierzała się zresztą do aneksji wózka Zosi; wolę nie myśleć, jak bym zareagowała wsadzając do wózka dziecko i widząc na siedzeniu sporą jaszczurkę zjadająca porzucone przez Zosię resztki ciastek…







Jeśli nie chce nam się jechać do Palmitos – to przyjemną godzinę lub dwie możemy spędzić w miejskim parku botanicznym w Maspalomas (wstęp wolny). Oprócz wielu gatunków palm można tam zobaczyć krzewy bawełny, różne gatunki kaktusów. Czy jeśli dodam, że parku w Maspalomas zobaczyliśmy stadko astraldów falistych, to już będzie za dużo tych ptaków, czy jeszcze zmieszczę się w normie? ? No, ale co ja poradzę, że wszędzie tam były jakieś ciekawe ptaki? Natrzaskałam tym astraldom świetnych zdjęć, bo akurat malowniczo pożywiały się na jakichś czerwonych kwiatach i skakały po drzewach.
Z kolei fanów i fanki selfie na pewno ucieszy możliwość obfotografowania się na tle wielkich palm i sukulentów – a w każdym razie moje starsze córki tak zrobiły.




Ile kosztuje taki wyjazd (i dlaczego tak dużo)? Szczerze mówiąc – to zanim wpadliśmy na pomysł wyjazdu w szóstkę na Kanary nie myślałam, że coś takiego jest w ogóle w naszym zasięgu. Kanary kojarzyły mi się z koszmarnie drogim wypoczynkiem dla burżujów. A jak było w naszym przypadku? Czy taki wyjazd, jak nasz, to duży koszt? I tak, i nie. My zorganizowaliśmy cały wyjazd sami, polecieliśmy Ryanairem i znaleźliśmy nocleg na Booking.com. Nic specjalnie odkrywczego czy skomplikowanego, jak widać. Z ciekawości porównałam koszty naszego wyjazdu z ofertą jednego z biur podróży: tygodniowy pobyt w Maspalomas w lutym w hotelu (podobne do naszego domki, w podobnej okolicy) to koszt około 3500 złotych za osobę. Powiedzmy, że Zosia miałaby nawet darmowy pobyt – przy pięciu osobach taki tygodniowy wyjazd z biurem to byłby koszt ok. 17500 zł.
Na szczęście – nasz tydzień na Gran Canarii nawet się nie zbliżył do takiej kwoty. Loty kosztowały nas 3000 zł (z dodatkowo płatnym bagażem i wszystkimi innymi opłatami), ale dla grupy mniejszej niż nasza spokojnie można było znaleźć bilet lotniczy już za 200-300 zł. Ceny tygodniowego wynajmu apartamentów w styczniu/lutym zaczynają się od 1500-2000 zł (mówię o naszej rodzinnej grupie) – o dziwo, taki wyjazd wcale nie musi oznaczać finansowej ruiny. Oczywiście Gran Canaria nie jest tania – ale nie musi też być strasznie droga.
Zaskoczeniem była też pogoda: spodziewaliśmy się chłodnego lata czy cieplejszej wiosny, a było prawdziwe upalne lato. Zamiast 20 stopni, o których czytałam w internetowych opracowanich, mieliśmy codziennie ok 24-27 stopni. Lato w środku zimy. Opaliliśmy się. Kąpaliśmy się w Atlantyku. W STYCZNIU! Czego można chcieć więcej? Podobno mieliśmy sporo szczęścia, ponieważ właścicielka domku, w którym się zatrzymaliśmy wspomniała, że tegoroczna zima (zima! jaka zima??) na Kanarach jest wyjątkowo łagodna. Z tą łagodnością to sama nie wiem… przez trzy-cztery dni po powrocie do domu wsmarowywałam w swoje spalone plecy i dekolt straszne ilości balsamów do ciała. Tak więc pewne minusy wyjazd jednak miał.







Wybraliśmy się też na jednodniową wycieczkę do stolicy wyspy, Las Palmas. Przyniosła ona kolejne zaskoczenia: po pierwsze, pomimo relatywnie niewielkiej odległości od Maspalomas, pogoda na północy wyspy jest zupełnie inna. Podczas gdy rano „u nas” był upał, świeciło słońce, a chmur był jak na lekarstwo, w Las Palmas było jakieś 5 stopni chłodniej, całe niebo było zasnute chmurami, wiało i padało. Wrażenie takie, jakbyśmy zmienili kontynent, a nie przejechali 30 km.
Po opuszczeniu porośniętej palmami strefy turystycznej nasz autobus wyjechał na autostradę, wzdłuż której widoki roztaczały się już zdecydowanie inne. Na Gran Canarii uprawia się banany i przejazd autostradą do stolicy uzmysłowił mi, jak te uprawy wyglądają w praktyce. Wyobrażałam sobie wiecznie zielone plantacje bananowe, coś na kształt naszych sadów – w drodze do stolicy przekonałam się, że rzeczywistość jest nieco inna. Banany uprawia się pod zadaszeniami z folii czy jakiegoś tworzywa foliopodobnego. Takich plantacji jest naprawdę dużo, jedne są mniejsze, inne naprawdę wielkie. Nieco upiorne wrażenie sprawiają opuszczone plantacje, z resztkami folii porwanej przez wiatr. Całość wygląda dość przygnębiająco, a nawet strasznie. Trudno uwierzyć, że jesteśmy zaledwie kilka kilometrów od zadbanych pól golfowych i parków palmowych ze stadami zielonych papug.

Do Las Palmas nie zwabiła nas ani tamtejsza katedra, ani park Santa Catalina, ani nawet Dom Kolumba – tylko akwarium Poema del Mar. Tu – wyjątkowo – nie było żadnych ptaków. Podejrzewam, że są na świecie lepsze i ciekawsze akwaria (sama byłam w kilku, które mi się bardziej podobały), ale nasze córki jak dotąd nie były w żadnym i im Poema del Mar podobało się bardzo. Podobnie jak Palmitos Park – akwarium również nie jest atrakcją tanią, ale jeśli chcemy poczuć klimat przebywania wśród mieszkańców morskich głębin, to zdecydowanie warto się wybrać. W akwarium zobaczymy przeróżne gatunki ryb (w tym mureny, wielkie płaszczki i całkiem spore rekiny), koniki morskie, kraby, meduzy, a także żółwie morskie i – dla odmiany – kameleony. Część trasy dla zwiedzających prowadzi po drewnianych mostkach, wokół których zaarażanżowano dość naturalnie wyglądające akwaria z rybami, jest też sporo roślinności. Druga część trasy to spacer w podziemiach, w przyciemnionym świetle i wzdłuż wielkich tafli szyb, za którymi toczy się podmorskie życie. W tle cały czas sączy się nastrojowa muzyka, którą ja akurat bym już sobie darowała, no, ale rozumiem, że to element przemyślanej całości. W Poema Del Mar są obowiązkowe w tego typu placówkach elementy jak wielgachne centralne akwarium z nurkami czyszczącymi wnętrze, szklane tunele, gdzie nad głową przepływa nam rekin oraz mniejsze tunele dla dzieci, gdzie od biedy i dorosły na czworakach się zmieści. W porównaniu z Parkiem Palmitos akwarium wypada w mojej ocenie znacznie bladziej, dlatego jeśli mamy do wybory jedną z tych atrakcji, postawiłabym zdecydowanie na park.




Mimo wszystko – pewnym zaskoczeniem była też dla mnie społeczność zamieszkującą wyspę. Wspomniałam już, że mieszkaliśmy w dzielnicy, w której żyją głównie emeryci z bogatszej części Europy. Nie zadawałam sobie jednak sprawy z tego, że żyje ich na wyspie tak wielu. Drugą co do wielkości grupą żyjącą w Maspalomas jest barwna społeczność LGBT. Barwna w sensie dosłownym, bo tęczę w tym mieście widać niemalże na każdym kroku. Chyba spodziewałam się większej reprezentacji grup typowo turystycznych; nie wiem, czy to kwestia pory roku, być może, bo takich “typowych” turystów w czasie, kiedy na wyspie byliśmy (styczeń 2019) było relatywnie mało. Spacerując z czworgiem dzieci na plaży w tłumie emerytów i par męsko-męskich czuliśmy się momentami trochę nie na miejscu.
Wiem, że na Gran Canarii jest jeszcze cała masa miejsc, w które warto pojechać, cała masa atrakcji, które warto zobaczyć. Cóż – zobaczyliśmy tylko niewielką część tego bogactwa. Ale ale – mimo iż nasz wyjazd był w znacznej mierze zorganizowany przez przeziębienie Zosi (pierwsze dwa dni upłynęły nam na spokojnych spacerach po okolicy), to i tak mam wrażenie, że zobaczyliśmy bardzo dużo i przede wszystkim – bardzo odpoczęliśmy. Pierwszy raz zafundowaliśmy sobie lato w środku zimy – i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś to powtórzymy.