„Ja kupię Vanish, a ty się odchrzanisz”

Każdy, kto zna Jeżycjadę Małgorzaty Musierowicz z pewnością potwierdzi, że postać Ignacego Borejki specjalizuje się w różnego rodzaju bon motach, łacińskich sentencjach, ripostach i pełnych erudycji komentarzach. Ogólnie rzecz ujmując: Ignacy Borejko to spec od elokwencji. W realnym świecie ze świecą by szukać kogoś, kto przy śniadaniu serwuje cytaty z Horacego w oryginale i z poprawnym akcentowaniem łacińskiej frazy, a w dodatku zawsze, kiedy zaistnieje potrzeba – może zapodać sensowną przemowę na dowolną okazję. Ale nie jest też beznadziejnie: o, choćby w naszej rodzinie jest ktoś, kto przejawia podobne zdolności na polu elokwencji. Jeśli chodzi o łacińskie sentencje, to traktuje je z dużo większą swobodą niż nestor rodu Borejków – i całe szczęście, bo dzięki tej swobodzie w naszej rodzinie w sytuacjach, kiedy na stół wjeżdża wino, niejako automatycznie pojawia się piękny zwrot: „in wineczko weritasik”.

Autorem powyższego powiedzonka, jak też i paru innych, o których za chwilę – jest mój Teść. Z wykształcenia jest polonistą, z zawodu korektorem, więc z racji tego zaplecza edukacyjno-zawodowego dużo uwagi poświęca językowi i kwestiom związanym z kulturą słowa, polszczyzną i błędami językowymi. Sama też się tymi sprawami interesuję, więc dość szybko znaleźliśmy z Teściem – nomen omen – wspólny język i często na te tematy rozmawiamy. I choć nie jestem z tych, którzy mówią „w miesiącu kwietniu”, „w przeciągu roku” czy „cofam się wstecz” – to i tak kilka językowych byków Teść mi wyprostował. Jemu właśnie zawdzięczam odzwyczajanie się od mówienia o „czwórce dzieci” (zamiast o „czworgu), który to zwrot był dla mnie zawsze form a jak najbardziej poprawna, a okazało się, że niesłusznie. Przejdźmy jednak do sedna: Teść to rewelacyjny znawca poprawnej polszczyzny, ale i prawdziwy mistrz różnego rodzaju powiedzonek. Ma naturalny talent to wymyślania przeróżnych wpadających w ucho rymowanek i chwytliwych powiedzonek, których potem wszyscy latami używamy.

Uwielbiam tropić wszelkiego rodzaju językowe smaczki, czemu dałam już kilka razy wyraz na blogu, i wyłapywanie tych smaczków z potoczystej mowy mojego Teścia jest jednym moich ulubionych zajęć. Można powiedzieć, że to swoiste hobby przejęły też ode mnie córki, szczególnie Ania, która nawet notuje co ciekawsze zwroty i fragmenty rozmów. Dzięki soczystej polszczyźnie Dziadka Jurka dziewczyny poznały różne zapomniane i zabawne zwroty, z którymi – gdyby nie Teść – pewnie mogłyby się w ogóle nie spotkać. Te zwroty to na przykład „rzucać się jak wesz na grzebieniu” (Ania dostała półgodzinnego ataku śmiechu, kiedy to porównanie pierwszy raz usłyszała), „znać się na czymś jak wilk na gwiazdach” czy zawołanie: „a niech to świnia powącha!”. Swoją drogą, ciekawe, skąd autorzy tych powiedzonek brali te zwierzęce zestawienia, wilk i gwiazdy?!

Teść potrafi też powiedzieć o kimś, kto wypowiada się niezbyt sensownie, że „chlapie jak woda w łazience”, a mało śmieszny występ kabareciarza podsumuje następująco: „ten to ma dowcip rybaka”. Lapidarny termin „obżarstwo” bywa przez niego często zastępowany nieco bardziej rozbudowanym wyrażeniem „najlepsza droga do bandziocha”. Zamiast mówić, że ktoś chrapie, Teść woli powiedzieć, że „drze prześcieradło”. Naburmuszona osoba (no dobrze, w tym wypadku była to kobieta) w wersji Teścia jest „napurchawczona”. Nie sposób się nie zachwycać, prawda? „Napurchawczona” to dla mnie językowe mistrzostwo świata! Podobnie zresztą jak przeurocze określenie mopa „szmaticzku na paticzku”: zaledwie dwa słowa, a mamy tu i pomysł, i rym, i klimat czeski, i pieszczotliwe zdrobnienie; takim subtelnie nazwanym narzędziem to aż się chce człowiekowi sprzątać! Kreatywność mojego Teścia ujawnia się także w dziedzinie przekleństw – gardzi on pospolitymi wyrazami na „k” czy „ch”. Ale już zakląć używając zwrotu „do jasnej Andżeliki!” – to  całkiem inna sprawa.

Teść ma też wyjątkowy talent do tworzenia niezwykle chwytliwych zawołań, które przyczepiają się do człowieka wyjątkowo mocno i tkwią gdzieś w podświadomości przez długi czas, zmuszając do ich używania. Rok temu, tuż przed moim powrotem do pracy, zdezerterowała nam niania i zanim znaleźliśmy nową – Teściowie nam pomagali i przez półtora miesiąca zajmowali się Zosią.  Dziadek Jurek dość szybko nawiązał z najmłodszą wnuczką mocną nić porozumienia. Byli naprawdę w niezłej komitywie, na co zapewne wpłynął fakt, że Teść cierpliwie znosił różne fanaberie Zosi, które mi wychodziły już uszami (np. ciągłe wchodzenie i schodzenie po schodach). Przez te półtora miesiąca wspólnego mieszkania jeśli Zosia szła na spacer – to najchętniej z Dziadkiem; kolejne wejście na schody – tylko z Dziadkiem; zejście ze schodów – podobnie. Dopiero kiedy Teściowie wrócili do siebie zorientowaliśmy się, że bezwiednie przejęliśmy od Dziadka Jurka dwie rymowanki, które nieodłącznie towarzyszyły jego spacerom z Zosią w domu i poza nim:  „Zocha Zocha dziadka kocha” i „pomalutku krasnoludku”.

Zazdroszczę Teściowi językowego refleksu, którego mi zazwyczaj brakuje i najlepsze riposty przychodzą mi do głowy poniewczasie: Francuzi bardzo ładnie nazywają ten brak refleksu l’esprit d’escalier. A Teść ma inaczej i l’esprit d’escalier jest zjawiskiem mu obcym. Dzięki temu w słownych sporach potrafi odpowiedzieć na uwagi ze strony, dajmy na to, Teściowej, w sposób szybki, błyskotliwy i w zasadzie zamykający dyskusję. Tu zacytuję fragmenty rozmów, zasłyszane i zanotowane podczas tegorocznych wakacji przez Anię:

– Jurek nie zna savoir vivre’u.

– Jurek zna wszystko.

 

– Jurek, ty to jesteś taki sztuczny czasami.

– Sztuczny to ty miałaś kompocik na obiad.

 

Moją ulubioną ripostą autorstwa Teścia jest tytułowy tekst o Vanishu. Każdy, kto choć trochę zna mojego Teścia wie, że nie cierpi on reklam telewizyjnych. A już najbardziej go irytuje, kiedy te same reklamy pojawiają się w niewielkich odstępach czasu – tak właśnie było z reklamami odplamiacza Vanish, które co chwilę atakowały człowieka z telewizora. W którymś momencie Teść nie wytrzymał i podjął dyskurs z nachalnością tych reklam; wtedy właśnie padło kultowe w naszej rodzinie zdanie: „Ja kupię Vanish, a ty się odchrzanisz”.

Skoro już mowa o reklamach – to tak głośno myśląc uważam, że gdyby kariera zawodowa mojego Teścia przypadła na czasy gospodarki wolnorynkowej, to na pewno zostałby rozchwytywanym copywriterem. Ma do tego smykałkę. I założę się, że wtedy jego błyskotliwe powiedzonka i hasła trafiłyby do powszechnego obiegu, a za czas jakiś Jerzy Bralczyk opisałby ich genezę w kolejnym wydaniu „500 polskich zdań”. Tak czy inaczej – w naszym rodzinnym leksykonie tekst o Vanishu czy “jasna Andżelika” mają już mocno ugruntowane pozycje liderów.

Na koniec chciałabym jeszcze wyjaśnić, że pomysł na ten wpis pojawił się pod wpływem dwóch silnych impulsów: pierwszym z nich był pobyt Ani nad morzem z Teściami, podczas którego moja najstarsza córka zbierała i notowała co ciekawsze językowe perełki. Po jej powrocie bezczelnie zawłaszczyłam część notatek, bo przyznajcie, szkoda by było, gdyby „napurchawczona” nie ujrzała światła dziennego. Kolejnym bodźcem był zakończony kilka dni temu Festiwal Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie. Pomimo wzbudzania zabawnych skojarzeń z wierszem Brzechwy festiwal ten to poważna impreza kulturalna, mająca za cel rozważania o komunikacji międzyludzkiej i jej obecną kondycją, a także kształtem oraz w zmianami w i formach jej prowadzenia. Pomyślałam sobie, że dobrze byłoby napisać kilka słów o kimś, kto nadaje swojej komunikacji z bliźnimi wiele cech indywidualnych, a mówiąc, nie skupia się wyłącznie na tym, żeby było „szybko i do celu”. W czasach wszechobecnego pośpiechu i przekazu w coraz większym stopniu obrazowego – to duża rzadkość. A szkoda.