Pamiętacie, jak niedawno wrzuciłam na stronę mojego bloga na FB zdjęcie pięknego błękitnego parawanu w różowe flamingi? Wszyscy się zdrowo uśmialiśmy, w końcu było to zjawisko zabawne: parawan na żwirowej plaży w niemalże bezwietrzny dzień. W regionie Włoch, w których byliśmy – Marche – Polaków spotkaliśmy jak na lekarstwo, i tak się akurat złożyło, że jednymi z tych nielicznych byli rodacy z parawanem. Czy właścicielami parawanu we flamingi byli typowi Grażyna i Janusz, przeniesieni do Włoch z wietrznych plaż gdzieś pomiędzy Świnoujściem a Krynica Morską? Tego nie wiem, ale wiem, że ten jedyny na długiej włoskiej plaży parawan w zestawieniu z ojczystą mową jego właścicieli uruchomił w mojej głowie ciąg określonych obrazów . Klasyka, stereotyp urzeczywistniony, jak zwał tak zwał – w każdym razie było z czego się pośmiać.
Ale spotkała nas też podczas tych wakacji inna sytuacja, która już tak bardzo nie śmieszyła, za to dała do myślenia. Na temat stereotypów właśnie.
Podczas naszych włoskich wakacji któregoś dnia postanowiliśmy się wybrać do Sirolo, małego miasteczka położonego na zboczu Monte Conero. Sirolo słynie z pięknych, widokowych plaż, poukrywanych w zatoczkach u stóp góry, i właśnie jedną z tych plaż postanowiliśmy zobaczyć (konkretnie to tę ze zdjęcia). Trasa prowadząca do plaży nie była łatwa, a przynajmniej nie dla naszej grupy: schodzenie stromym zboczem po wąskiej ścieżce z wózkiem (ja) i dwulatką na rękach (Ukochany Mąż), plus dwie marudzące nastolatki i jedna dziewięciolatka, jeszcze nie marudząca. No, ale jak już się zdecydowaliśmy na oglądanie tej pięknej plaży – to już głupio było zawracać. Kiedy zeszliśmy ze zbocza góry – okazało się, że plaża owszem, ładna, ale znowu niż specjalnego, w dodatku, żeby zejść na sam dół, trzeba by pokonać kolejne kilkadziesiąt metrów po stromych stopniach. Jedyną reakcją na tę propozycję było głośne „NIEEEE”, które wydobyło się jednocześnie z trzech dziewczęcych gardeł wydobyło, więc pooglądaliśmy, poszwędaliśmy się, ja zrobiłam ze 4 foty, i ruszyliśmy z powrotem w górę tą samą trasą. Droga prowadziła wzdłuż ogrodzenia, za którym był camping: jeden z tych wielkich, włoskich campingów, z domkami, basenami, camperami i kupą ludzi. Najgorszy etap naszej wspinaczki kończył się właśnie przy bramie campingu. I to tu Zosia nam zakomunikowała, że trzeba zmienić jej pieluchę na czystą, co po zweryfikowaniu okazało się niestety prawdą. Musieliśmy zrobić mały postój, co marudzące nastolatki przywitały z ulgą i rozsiadły się na ziemi, każda z butelką mineralnej leżącą w zasięgu ręki. Ja zabrałam się za oporządzanie Zochy, na szczęście poszło szybko i sprawnie, i po chwili odpoczynku byliśmy gotowi, by ruszyć dalej. I kiedy się już pozbieraliśmy do dalszej wspinaczki, podeszła do nas pani w stroju z logo campingu, i uśmiechając się zapytała po angielsku, czy jesteśmy świadomi tego, że musimy wszystko po sobie posprzątać, ponieważ jest to teren prywatny. W sumie to wyglądała dość sympatycznie i nawet ton głosu miała dość miły, ale kiedy już treść jej przekazu do nas dotarła, zrobiło się nieprzyjemnie. Ukochany Mąż słusznie zwrócił uwagę na brak logiki w jej wypowiedzi (a gdyby teren nie był prywatny to co, można już rozrzucać śmieci gdzie popadnie?). Ja uświadomiłam uśmiechniętej pani, że jej wypowiedź była zwyczajnie niegrzeczna. Pani nas zdawkowo przeprosiła, szybko wycofała się i odeszła. I w zasadzie na tym całe zdarzenie się skończyło.
Oczywiście byliśmy całym zajściem dość mocno zniesmaczeni, jakby nie patrzeć – ktoś nas właśnie potraktował z buta. Ja się dodatkowo wkurzyłam, bo pomyślałam o tych wszystkich śmieciach, które zbieram w mojej wsi. A tu takie oskarżenia!!! No chamstwo, po prostu zwyczajne chamstwo. Plus tego całego wkurzenia był taki, że bardzo szybko pokonaliśmy pozostałą część drogi pod górę, komentując zdarzenie, i dopiero w samochodzie zastanowiłam się chwilę nad całą sytuacją. Nie chcę generalizować i obsmarowywać Włochów, którzy w moim odczuciu są narodem bardzo przyjaznym zagranicznym turystom. Może być tak, że ta pani reprezentowała znany mi skądinąd typ osoby, która w zasadzie to żyje po to, by zwracać innym uwagę. No wiecie, ktoś taki, kto – jeśli jest choć cień powodu, żeby komuś coś wytknąć – to na pewno tej okazji nie przepuści. Ale mogło być inaczej: pani z campingu widząc nas, dużą i głośną rodzinę, mówiącą w jakimś wschodnioeuropejskim języku, z brudną pieluchą i butelkami po mineralnej, mogła przypomnieć sobie podobne obrazki znane jej z pracy. Mogły jej stanąć przed oczami wszystkie podobne do naszej grupki rodzinne, które widywała na campingu, i które zostawiały po sobie bałagan. Ciekawe, czy było właśnie tak. Jeśli tak – to zakładam, że w jej oczach prezentowaliśmy się przy tym wejściu na camping jako bardzo nieproszeni goście z jakiegoś kraju z Europy Środkowo-Wschodniej. Byliśmy trochę jak parawan, o którym pisałam wcześniej. Tak samo uruchomiliśmy w głowie tejże pani ciąg obrazów campingowych Grażyn i Januszów, za głośnych i nie sprzątających po sobie, których być może spotykała aż za często.
Nie staram się kobity tłumaczyć, i tak żadne moje domysły nie zmienią faktu, że była trochę nadgorliwa i nieuprzejma. Ale tak to jest ze stereotypami: jak nas widzą, tak nas piszą. Jak my innych widzimy, tak ich opisujemy, choć ja w tym konkretnym przypadku poszłam nieco inną drogą i nie napisałam klasycznie tryskającej oburzeniem antyreklamy jakiegoś włoskiego campingu. I dobrze. Po kiego grzyba się złościć? Tak w ogóle to się nam Marche podobało i kto wie, może wybierzemy się jeszcze kiedyś w tę część Włoch? I kto wie, może nawet będziemy mieć swój malutki wkład w zmianę stereotypowego postrzegania rodzin z naszej części Europy u (niektórych) tubylców? Pewnie obejdzie się bez parawanu i może już bez brudnych pieluch jako składowych.