Ostatnio przy okazji publikacji zdjęcia z siatką śmieci wyznałam, że od dwóch miesięcy biegam trzy razy w tygodniu. Kiedy to napisałam, aż sama się zdziwiłam, że już dwa miesiące trwam w tym bieganiu – nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło, a do regularnego biegania podchodziłam już kilkukrotnie. Zawsze było mniej więcej tak: ok, jest sobota, to idę pobiegać, i ani się obejrzałam, a tu była sobota trzy tygodnie później, a ja ponownie wygrzebywałam buty do biegania z szafki. Teraz jakimś cudem z biegacza sporadycznego stałam się biegaczem regularnym.
Z tym moim regularnym bieganiem to faktycznie jakiś cud, bo tak naprawdę – wbrew tytułowi tego wpisu – wcale nie lubię biegać. Nigdy nie lubiłam i teraz nic się w tej kwestii nie zmieniło. Bieg to dla mnie czynność nudna i męcząca, co innego pływanie czy narty, o, to lubię, i to bardzo. Problem polega na tym, że bieganie wygrywa w przedbiegach z każdym innym sportem, jeśli – tak jak ja – nie możemy poświecić zbyt wiele czasu na aktywność fizyczną, a jednak chcemy się trochę poruszać. Żeby biegać nie trzeba nigdzie jechać, zapisywać się, kupować karnetów, wydawać kasy na sprzęt; biegać można w zasadzie wszędzie i o każdej porze dnia lub nocy. A że wkurzało mnie to, że nie mieszczę się w ulubione stare jeansy, a moja kondycja fizyczna jest w fazie zaniku, powoli dojrzałam do tego, żeby się z bieganiem przeprosić. Kiedy już po części pod wpływem Ukochanego Męża-maratończyka podjęłam decyzję: biegam! – zaczęłam się zastanawiać, kiedy i jak mogłabym to bieganie upchnąć w codziennym grafiku. Nie było łatwo. Po południu nie, bo starsze dziewczyny do muzycznej, bo z Zosią na plac zabaw, bo obiad na drugi dzień. Wieczory – odpadają, jestem zbyt zmęczona, żeby dobiec gdzieś dalej niż do Zośki uciekającej na schody (w przeciwieństwie do mojego męża, który biegał nawet po 22). Zostały więc poranki, a raczej świt, ponieważ dość wcześnie zaczynam pracę i po 7 jestem już w Krakowie. Jak widać – wyboru wielkiego nie miałam. Zaczęłam więc 2 razy w tygodniu nastawiać budzik na piątą, a w soboty na szóstą, i jakoś tak leciał tydzień za tygodniem. Wbrew pozorom, wstawać o świcie nie jest bardzo trudno – przynajmniej dla kogoś, kto i tak zazwyczaj wstaje około godziny 6. Kiedy już budzik zadzwonił i mnie obudził, to lepiej wstać i pobiegać, niż pospać te godzinkę dłużej, co samo w sobie nie jest jakąś wielką korzyścią.
Jak dotąd ani razu nie odpuściłam. Kluczem do sukcesu – przynajmniej, jeśli chodzi o moją wytrwałość – okazało się polubienie nie samego biegania, ale czynności i okoliczności bieganiu towarzyszących. Przepraszam, że tytuł dzisiejszego wpisu jest trochę mylący. Samo bieganie nadal jest dla mnie przede wszystkim meczące, a wyczyn w postaci przebiegnięcia maratonu nie do wyobrażenia (jak mój mąż to zrobił??). Nie bardzo mam ochotę uczestniczyć w przeróżnych biegach, kolekcjonować medale, notować swoje rekordy. Nie ekscytuję się modą sportową, nie przeszkadza mi to, że biegam w czapce Ali z wizerunkiem Hello Kitty. Nie bardzo też wiem, o co chodzi z tymi endorfinami, rzekomo wydzielającymi się podczas wysiłku fizycznego. U mnie co najwyżej wydziela się adrenalina, kiedy wbiegam w jakiś nieoświetlony fragment ulicy i wyobraźnia podsuwa mi fragmenty właśnie przeczytanego kryminału.
Jak widać – trudno nazwać mnie fanką samego sportu, jak i fanką wstawania po ciemku, ale bardzo polubiłam tak zwane piękne okoliczności przyrody, towarzyszące bieganiu o świcie. Po 5 rano ptaki dają taki koncert, jakiego nie usłyszymy później w ciągu dnia. Prawie nie ma ruchu samochodowego i innych hałasów, śpiewu ptaków nic więc nie zagłusza. W lutym było jeszcze dość cicho, ale już w marcu… Pamiętam, jak się zdziwiłam za pierwszym razem, kiedy wyszłam z cichego, uśpionego domu, a tu od razu za progiem przywitał mnie prawdziwy koncert. Fajne doświadczenie.
Oczywiście wszystko to pod warunkiem, że nie biegamy w słuchawkach. Ja właśnie tak robię, co ma też tę zaletę, że jestem w stanie usłyszeć sarnę czy zająca, zanim wyskoczy z krzaków tuż przede mną, powodując jeszcze większy przypływ adrenaliny, niż wspomnienia ostatniej książki Yrsy Sigurdardottir. Spotkało mnie to dotąd dwa razy więc wiem, o czym mówię. Nie jest to jakieś wydumane zmartwienie, tylko poranna rzeczywistość w mojej wsi: po ulicach biegają sarny, zające, czasem trafią się kuropatwy, a na polach wydzierają się bażanty. Niby biegnę po ulicach, ale jest trochę jak w lesie. Na szczęście sarny zazwyczaj spokojnie przyglądają mi się z daleka, na chwilę tylko odrywając się od konsumpcji. O, mniej więcej tak wtedy wyglądają; zdjęcie zrobiłam w marcu, dlatego tonacja jest mocno szaro-bura, choć ogólnie jest to widok dla oczu całkiem miły:
No i kolejna ważna dla mnie sprawa, będąca bezpośrednim skutkiem biegania: moja „umowa śmieciowa”. Od kiedy biegam, jakoś lepiej dostrzegam to, co leży w przydrożnych rowach i ile tego syfu jest. Jakiś czas temu postanowiłam, zawierając ze sobą niepisaną umowę, że będę po kawałku sprzątać ulicę Królewską w mojej wsi. Kiedy biegnę nią rano, namierzam konkretne miejsce, a godzinę później w drodze do pracy zatrzymuję się na kilka minut i zbieram śmieci. Nie narzuciłam sobie żadnego tempa, nie za każdym razem się zatrzymuję i sprzątam, ale już z dziesięć siatek śmieci udało mi się pozbierać. Szacuję, że jeszcze – niestety – długo będę sprzątać tę jedną ulicę. Ale przynajmniej jest to jakiś konkret, mój mały wkład w ochronę środowiska.
Nawet jeśli wciąż nie darzę biegania cieplejszymi uczuciami, to te kilka tygodniowo przebiegniętych godzin ma już teraz wymierne korzyści. Nic specjalnie odkrywczego: kilka kilogramów mniej, bez użerania się z dietami i wyrzeczeniami. Pojawił się też ślad kondycji fizycznej: w biurze wchodzę na szóste piętro bez zadyszki, co przed paroma miesiącami było nie do pomyślenia. I niejako przy okazji – ubyło trochę śmieci na Królewskiej. Gdyby tak bardzo nie wkurzał mnie ten głupawy okrzyk z reklamy “Brawo ja!”, na pewno bym go w tym momencie zacytowała.
Mam jednak ważniejsze rzeczy na głowie niż klepanie siebie samej po ramieniu w uznaniu dla wytrwałości i zasług. Na przykład – wybór odpowiedniego zdjęcia do tego wpisu. Zazwyczaj nie biegam z aparatem czy komórką, zdjęć z biegania mam więc jak na lekarstwo. Kiedy konsultowałam dzisiaj z Zuzą, które zdjęcie ostatecznie wybrać (wybór to raptem 2 selfie), to, na które patrzycie, Drodzy Czytelnicy, Zuza mi życzliwie odradzała:
-Nie, lepiej daj tamto, mamo, na tym wyglądasz na jakąś taką zaspaną…