
Zbieram się do napisania tego tekstu już od ładnych paru miesięcy. Wygląda na to, że oto dziś nadszedł ten dzień, kiedy ze szczegółami opiszę, jak to się stało, że przestałam się martwić ocenami moich dzieci. W pierwszej wersji tytuł tekstu brzmiał “Jak przestałam sie przejmować ocenami moich dzieci”, ale w trakcie pisania uświadomiłam sobie, że takie stwierdzenie oczywiście byłoby nieprawdą. Ocenami moich córek nadal się przejmuję, z tym, że już się nimi nie martwię.
Kiedyś było inaczej; kiedyś się martwiłam, i to bardzo. Być może jest to wina/zasługa mojej własnej szkolnej przeszłości. Jeśli miałabym siebie samą jakoś sklasyfikować to powiedziałabym, że było mi zdecydowanie bliżej do prymuski, niż do olewusa. Może nie byłam gwiazdą z przedmiotów ścisłych, ale samozaparcia, determinacji i pamięci wystarczało mi na tyle, żeby ostatecznie „wyjść na swoje” i zdobyć tak zwany pasek na świadectwach w szkole podstawowej. W liceum było już nieco trudniej, ale wciąż trzymałam poziom; może nie ten najwyższy, ale taki całkiem przywoity. Wstydu w każdym razie nie było. Nie pamiętam też, żebym prowadziła z moimi rodzicami jakieś dyscyplinujące rozmowy na temat moich ocen czy sytuacji w szkole – takiego tematu nie było, bo było dobrze.
Kiedy moje dzieci zaczęły naukę w szkole, nawet nie myślałam, że ich szkolna rzeczywistość może w jakiś znaczący sposób odbszczsć od obrazu, który pamiętałam z własnej przeszłości. Oczywistością było dla mnie, że z dziewczynkami będzie (mniej więcej) podobnie. Że będę jedną z tych matek, dla których kwestie edukacyjne to ulubiony temat-rzeka i wieczna okazja do chwalenia się szkolnymi wynikami dzieci. Jak uczą się moje dzieci? No, ba – bajkowo!
Reality check miał miejsce już na samym początku ich drogi edukacyjnej, kiedy Ania, najstarsza córka, była w klasie pierwszej. Nie żeby było jakoś źle, ale mocno zaskoczyła mnie ilość i częstotliwość różnego rodzaju uwag: a to brak zadania, a to brak dzienniczka, a to ćwiczeń, a to stroju na wf, to znów nie ma liczmanów. Tych liczmanów to zresztą szczerze nie cierpiałam, bo ciągle gdzieś się gubiły i co drugi dzień przed wyjściem do szkoły miało u nas w domu miejsce kolektywne szukanie tych plastikowych zapałek. Z czasem miało się okazać, że znikające liczmany czy brak ćwiczeń to był pikuś; pojawiły się zmieniające się i przeładowane podstawy programowe, kilkustronicowe sprawdziany dla dziewięciolatków, odrabianie zadań domowych do 22, długie wkuwanie do jakiegoś sprawdzianu. I oceny, odbiegające od szóstek czy piątek. Czy czwórek. I tak dołączyłam do jakże licznej rzeszy rodziców mających do szkolnictwa mniejsze lub większe, uzasadnione lub nie – ale jednak pretensje.
Dziś głosy niezadowolonych rodziców słychać znacznie głośniej i wyraźniej, niż choćby kilkanaście lat temu, kiedy Ania zaczynała naukę w klasie pierwszej. Pierwszym dużym rodzicielskim zrywem, który pamiętam, były protesty przeciwko reformie wcielającej sześciolatki w szeregi klas pierwszych. Pamiętam broniącą sześciolatków przed szkołą Katarzynę Cichopek i często wówczas wypowiadających się w mediach Karolinę i Tomasza Elbanowskich. Kiedy szum wokół reformy sześciolatków ucichł, na arenę wkroczyli zwolennicy i przeciwnicy likwidacji gimnazjów, krytycy reformy Zalewskiej, coraz liczniejsi przeciwnicy zadawania zadań domowych. Obecnie topowymi tematami są egzaminy ósmoklasistów oraz widmo strajku nauczycieli, o którym od kilku miesięcy jest głośno. Niektórzy twierdzą, że jeśli strajk będzie miał miejsce – to prawdopodobnym terminem jest czas egzaminów gimnazjalnych i kończących podstawówkę. Przy okazji pisania o niezadowoleniu rodziców dzieci w wieku szkolnym warto też wspomnieć o coraz popularniejszym trendzie edukacji domowej; wygląda na to, że rośnie liczba rodziców, którzy chcą na własną rękę organizować swoim dzieciom naukę, działając trochę poza obrębem obowiązującego systemu edukacyjnego.
Kiedy wszystkie te elementy okołoedukacyjnej układanki z ostatnich lat zbierzemy w jednym miejscu – to cóż, nie wygląda to wszystko jakoś bardzo optymistycznie. Nie inaczej jest, kiedy na szkołę dzieci spojrzy się z perspektywy pojedynczego rodzica. Wprawdzie problemy mają nieco mniejszą skale, ale to nie znaczy, że ich nie ma. Nie dalej jak kilka dni temu rozmawiałam ze znajomą, której córka uczy się w tej samej klasie z jedną z moich córek. Po krótkiej wymianie zdań na temat niedawno zakończonych ferii przeszłyśmy do sedna, czyli rozmowy o ocenach:
– A jak u was z ocenami w ostatnim półroczu? Bo u nas masakra… w porównaniu z poprzednią klasą obniżenie poziomu o ładnych kilka stopni… O pasku w tym roku to możemy najwyżej pomarzyć! – zakończyła wypowiedź z zatroskaną miną.
Pomijając dramatyczne wieści o masakrze i braku paska, tym, co najbardziej rzuciło mi się w uszy podczas tej rozmowy, była liczba mnoga. „U nas masakra”, „możemy pomarzyć o pasku”. Chwileczkę, pomyślałam – jacy „my”? Przecież do szkoły chodzi nasze dziecko, nie my, rodzice; i to nasze dziecko ma takie, a nie inne oceny i takie, a nie inne świadectwo.
To „współuczęszczanie” rodzica do szkoły razem z własnym dzieckiem jest – w mojej ocenie – zjawiskiem coraz powszechniejszym. Odkąd moje córki poszły do szkoły mam wrażenie, że rodzice wciąż bardziej i bardziej z własnej inicjatywy angażują się w różnego rodzaju kwestie szkolne, ale także – coraz bardziej są w te kwestie angażowani przez szkoły. Podkreślam: to zjawisko „współuczęszczania” jest wynikiem zarówno inicjatywy podejmowanej przez szkoły, jak i przez nas samych, rodziców. Nie wiem, co pojawiło się najpierw: czy to najpierw rodzice zaczęli wtrącać w funkcjonowanie szkół przysłowiowe trzy grosze, czy może to szkoły przyzwyczaiły się coraz więcej rzeczy „zwalać” na rodziców. Przykład postawy pierwszej: rodzice chcą być informowani szczegółowo, co znajdzie się na danym sprawdzianie z przedmiotu A. Nie wystarczy im wiedza, że sprawdzian będzie dotyczył rozdziału czwartego; chcą znać charakter pytań (otwarte, zamknięte, etc.), przykładowe zadania, chcą wiedzieć, czy więcej zadań będzie dotyczyło podrozdziałów 1-3, czy może 4-6. Przykład postawy drugiej: szkoła angażuje rodziców w coś, co ja określam jako domowe przedłużenie edukacyjnego nadzoru. Dotyczy to szczególnie klas młodszych, tak mniej więcej do klasy 5 podstawówki; rodzice słyszą na zebraniach i w przesyłanych im informacjach, żeby pilnowali dzieci, sprawdzali zeszyty, dbali o to, żeby dziecko miało wszystkie potrzebne do nauki przyrządy. Z częścią z tych wytycznych oczywiście nie zamierzam polemizować, ale już zalecenia, żeby codziennie coś z dzieckiem powtarzać, czegoś codziennie pilnować, sprawdzać spakowane plecaki (wyłączając pierwszaków) czy pracować nad wyrobieniem u dzieci nawyku codziennego powtarzania materiału/uczenia się każdego przedmiotu… To wydaje mi się jednak ciut zbyt wiele. Sorry, ale nie*.
Może dlatego opieram się tego typu zaleceniom, że sama od lat konsekwentnie realizuję program jak najmniejszej kontroli „szkolnego życia” moich dzieci. Pewnie niektórzy będą oburzeni i uznają to za brak zainteresowania własnym dzieckiem w ogóle, ale nie siedzę i nie odrabiam z dziećmi zadań domowych. Nie loguję się codziennie na dzienniki elektroniczne. Nie sprawdzam, czy wypożyczyły i przeczytały na czas zadaną lekturę. Prawie wcale nie przeglądam zeszytów moich córek. Swego czasu zdziwienie tym ostatnim faktem okazała moja Mama, która zupełnie nie popiera takiego podejścia; rzeczywistośc u nas w domu wygląda tak, że przeglądam zeszyty córek mając ku temu konkretny powód lub też na życzenie samych zainteresowanych. Chętnie słucham ich wypracowań czy opowiadań, jeśli chcą mi je przeczytać. Chętnie oglądam skomplikowane obliczenia, jeśli chcą mi je pokazać. Doceniam ich pracę i wysiłek i potrafię „zagonić” do nauki, kiedy widzę, że faktycznie jest taka potrzeba. Ale nie robię z tego wszystkiego swojego codziennego nawyku.
Za to od początku ich szkolnej drogi starałam się wpoić córkom przekonanie, że to one są odpowiedzialne za wywiązanie się z tego typu obowiązków – nie ja.
Nie wczuwam się w rolę nadwornego kontrolera zadań moich dzieci; nie pytam co chwilę, czy lekcje odrobione, czy materiały na plastykę przygotowane. Owszem, gdy dziewczynki zaczynały naukę w szkole, wszystko to robiłam, pilnowałam, żeby miały wszystkie potrzebne w szkole rzeczy (no, z liczmanami mi czasem nie wychodziło ?). Ale już w okolicach klasy drugiej uwaga, którą poświęcałam na te „szkolne kontrole” odpływała w inne, niezwiązane ze szkołą rejony. Po prostu: mam sporo różnego rodzaju obowiązków i zwyczajnie nie jestem w stanie na dłuższą metę angażować się mocno w sprawy szkolne córek. Oczywiście, nie każdy musi wiedzieć, że pracuję, że mam czworo dzieci, a część z nich równolegle uczy sie też w szkole muzycznej. Nie każdego to musi obchodzić. Ale te wszystkie sfery mojego życia mają niebagatelny wpływ na to, jak dysponuję swoim czasem i w jaki sposób organizuję swój dzień.
Wydaje mi się, że głównym skutkiem ubocznym tej postawy jest właśnie mniejsze przejmowanie się ocenami dzieci. Oczywiście, cieszę się i rozpiera mnie duma, kiedy dziewczyny osiągają sukcesy i one dobrze o tym wiedzą. Kiedy jest gorzej – interweniuję, oferując pomoc. Moje córki nigdy nie rozpaczały z powodu jedynki czy dwójki, nigdy nie ukrywały przede mną złych ocen; wiedziały, że zła ocena to nie tragedia czy wstyd, że to nie powód do płaczu. Zła ocena to zła ocena, którą w miarę możliwości trzeba poprawić.
Myślę, że te dwie rzeczy: zaangażowanie rodzica w sprawy szkolne i „nadzór” na uczącym się dzieckiem – ściśle sie ze sobą łączą. Zaangażowany rodzic, który intensywnie nadzoruje naukę dzieci, w pewien sposób odbiera wyniki nauki dziecka jako swoje własne. Szkolne porażki i sukcesy należą częściwo i do niego. Analogicznie – rodzic mniej zaangażowany w sprawy szkolne i w sposób umiarkowany interesujący się zadaniami domowymi czy sprawdzianami dziecka, nie będzie tak mocno przeżywał przebiegu szkolnej kariery swojej pociechy.
Czyli wiemy już, że nie martwię się ocenami dzieci, bo nie nadzoruję intensywnie ich nauki oraz nie jestem przesadnie zaangażowana w kwestie szkolne. Kolejnym czynnikiem, który miał i ma wpływ na moją postawę jest postrzeganie ocen w naszym systemie edukacyjnym. W moim odczuciu w szkole oceny znacznie częściej bywają traktowane jako element straszenia czy wbudzania obaw, niż jako forma docenienia. Skąd to przekonanie? Wielokrotnie słyszałam opinie, że trzeba dzieci oceniać surowo, bo przecież na kolejnych etapach edukacji to nikt się z nimi nie będzie cackał. Wiem, że piątkę z aktywności można dostać za 5 plusów, ale jedynkę to już za trzy minusy. Słuchałam argumentacji, że dziecko ma gorszą ocenę w tym roku, żeby w przyszłym się w sobie jakoś w sobie zebrać i dostać lepszą. Nie wiem, może to tylko nasz przypadek i tylko my tak mamy, ale wydaje mi się, że z ocenami w szkole to jest trochę tak, jakby dodać łyżkę miodu do beczki dziegciu (parafrazując znane przysłowie). Podobnie bywa czasami na zebraniach szkolnych: rodzic przychodzi, słyszy na wstępie dwa zdania na temat tego, że klasa jest dobra, że inni nauczyciele chwalą dzieci, po czym następuje ponadgodzinne „właściwe” zebranie poświęcone temu, co jak najszybciej należy zmienić, bo tak jak jest teraz – to się przecież nie da.
Należę do jednej z grup na Facebooku zrzeszającej rodziców nastolatków. Od dłuższego czasu najgorętszym tematem, jeśli chodzi o szkołę, są tegoroczne egzaminy ósmoklasistów i późniejsza rekrutacja do szkół średnich. Myślę, że nie przesadzę opisując rodzicielskie nastroje jako mocno spanikowane. Wszyscy roztaczają okropne wizje przeładowanych klas w liceach, „przymusowej” rekrutacji do nowo tworzonych szkół branżowych, nauki na trzy zmiany, bałaganie przy równoległej rekrutacji dwóch roczników. Prawie wszyscy rodzice zamartwiają się ocenami swoich dzieci i zastanawiają się, co zrobić, aby dzieci zmowtywować do większej pracy i sprawić, żeby te oceny były lepsze.
Pewnie, też się tym wszystkim martwię, też nieraz się zastanawiałam, jak to będzie, szczególnie, kiedy patrzę na przemęczoną Zuzę, ślęczącą nad zadaniami o 23. Ale – z drugiej strony – trochę zahartowałam się już przy zeszłorocznych egzaminach Ani. Też wszyscy straszyli, że mało klas, że masa dzieci nigdzie się nie dostanie, że egzamin będzie megatrudny, żeby udowodnić, że w gimnazjach był niski poziom nauczania… A w sumie było dobrze. Wprawdzie progi punktowe w szkołach skoczyły w górę w porównaniu z latami poprzednimi, ale ostatecznie były powody do zadowolenia z efektów. Wiem, że zamartwianie się ocenami, mnożenie czarnych scenariuszy, straszenie dzieci (i rodziców) przynosi niewiele korzyści.
Piszę ten tekst i mam wrażenie, że miejscami może wydawać się nieco mętny, nie jest to bowiem prosta i zwięzła wyliczanka typu ABCD. Jest to (raczej rozwlekły) opis moich spostrzeżeń, doświadczeń i wniosków, które pojawiały się na przestrzeni wielu lat, w różnych sytuacjach i okolicznościach. Na bazie tych wszystkich składników ukształtował się mój stosunek do ocen moich córek. Jeśli miałabym się pokusić o jakieś krótkie podsumowanie tematu z pozycji szeregowego rodzica, to lekarstwami na ciągłe zmiany, na wyzwania, jakie gotują nam kolejne reformy i przekształcenia, na tę masę pracy, którą ucząc się wykonują nasze dzieci (a która i nas samych często przytłacza) wydaje się być albo wybór edukacji domowej, albo zdystansowanie się do tego, co jest. Ok, można jeszcze wybrać trzecią drogę, drogę aktywnego działania w skali kraju w imię wprowadzania w życie własnych przekoń. Z tym, że jest to droga dla nielicznych, dlatego nie traktuję jej jako realnej opcji dla siebie samej. A że na edukację domową porywać się ani nie chcę, ani nie planuję (po tym tekście chyba jest jasne, dlaczego) – dlatego wybieram dystans. Jak to lapidarnie ujęto w jakimś starym memie: dystans, k…, dystans, bo inaczej wszyscy umrzemy.
*Dodam, że nie traktuję wszystkich tego typu zaleceń jednakowo. Mają różną wagę i uzasadnienie.
Zdjęcie: źródło