
Dwa tygodnie temu byłam na zebraniu w szkole moich córek. Podczas spotkania u pięcioklasistów pani wychowawczyni przypomniała o prezentacji dowolnej książki, którą dzieci mają przygotować „na po feriach”. Oprócz uwag dotyczących strony formalnej tej prezentacji i przypomnienia, że mogą się przebrać, przynieść jakiś rekwizyt, wymyślić hasło reklamowe dla książki – pani wspomniała jeszcze jedną ważną rzecz, czyli główny cel edukacyjny tego zadania. Celem tym jest ćwiczenie umiejętności prezentacji, publicznego występowania i wypowiadania się, ćwiczenie panowania nad tremą, która jakże często towarzyszy takim sytuacjom.
Kiedy ja uczyłam się w piątej klasie szkoły podstawowej, podstawa programowa milczała na temat nauczania trudnej sztuki wystąpień publicznych. A szkoda, bo mam wrażenie, że mi akurat takie ćwiczenia w okresie szkolnym dobrze by zrobiły. Szczerze mówiąc – to już w podstawówce zauważyłam, że skupianie na sobie uwagi innych i wypowiadanie się w większej grupie to nie moja bajka. Kiedy sięgnę pamięcią wstecz do czasów lszkolnych to nie przypominam sobie, żebym z własnej woli za często włączała się do klasowych dyskusji, nawet jeśli dotyczyły one tematów, na które chciałam i mogłam się sensownie wypowiedzieć. Zawsze unikałam sytuacji i ról, które w jakimkolwiek stopniu wiązałby się z publicznym występowaniem: nigdy nie chciałam brać udziału w szkolnych akademiach czy innych występach, nigdy nie chciałam być przewodniczącą (klasy czy szkoły), nigdy nie ciągnęło mnie do żadnych konkursów,
Wprawdzie od czasów szkolnych trochę się w kwestii mojego podejścia do tych spraw zmieniło, ale nie na tyle, abym została lwem (czy raczej lwicą) salonową lub fanką publicznych wystąpień. Prosty przykład: kiedy rok temu zostałam wybrana przewodniczącą rady rodziców w szkole moich córek, moją pierwszą myślą było wzbudzające panikę przypuszczenie: a co, jeśli będę musiała zabierać głos i wygłaszać przemowy na jakichś uroczystościach??? O NIE! Widzicie więc, że w moim przypadku stopień lęku przed publicznymi wystąpieniami jest naprawdę spory. Co innego pisanie: tu nie mam i nigdy nie miałam problemów z przekazaniem własnych myśli, tu czuję się swobodnie.
Moje życie i prywatne, i zawodowe tak się jakoś tak od lat się toczy, że umiejętność publicznych wystąpień nigdy nie była mi nigdy specjalnie potrzebna. Jeśli chodzi o wszelkie prywatne okazje do takich wystąpień – w naszej rodzinie jest to działka Ukochanego Męża, który w tej dziedzinie zgromadził talenty wręcz hurtowo, co udowadnia również w swoim życiu zawodowym. Mając takiego Męża zawsze, ilekroć pojawiała się konieczność jakiegoś publicznego wystąpienia w imieniu naszej rodziny – z ulgą zwalałam ten obowiązek na niego.
W zawodowym tez unikałam wystapień publicznych, jak tylko się da. Na placach jednej ręki mogłabym wyliczyć okazje, kiedy prowadziłam szkolenie dla grupki osób, kiedy miałam przekazać jakaś wiedzę, coś zaprezentować. Za każdym razem było to okupione stresem i nigdy nie paliłam się do takich zajęć.
Oczywiście, jak każdy z nas na ogół raczej dążę do tego, żeby sobie życie ułatwiać, nie utrudniać, i z zasady omijam sytuacje, które niosą ze sobą ryzyko stresu i nerwówki. Ale mam też w sobie trochę przekory i od czasu do czasu domagam się zmiany. Wtedy lubię porwać się na coś w rodzaju wyzwania. Dziedziny, w jakich się sprawdzam, sa bardzo różne: czasem jest to przebiegnięcie 10km, czasem – piesza wyprawa do Szczyrzyca, a jeszcze kiedy indziej – upieczenie tortu, zaparkowanie auta w jakimś megatrudnym miejscu czy posprzątanie strychu w domu. Tak już mam, że raz na jakiś czas lubię zaserwować sobie coś kompletnie odbiegającego od mojej rutynowej codzienności. Jednak na ogół wszystkie te moje „wyzwania” odbywają się w okolicznościach dość kameralnych i w gronie maksymalnie kilku osób. Jeśli porywałam się na przebiegnięcie 10 km, to tylko przypadkowi przechodnie mogli zobaczyć mnie upoconą, zdyszaną, jak wlokłam się pod górę na 8 kilometrze, mając już szczerze wszystkiego dość. Kiedy piekłam pierwszy w życiu tort, to tylko najbliższa rodzina słyszała mnie przeklinającą przy odkryciu niewątpliwego przypalenia biszkoptu. Mało świadków, małe ryzyko zbłaźnienia się i porażki.
Aż nadszedł dzień, w którym postanowiłam rzucić się z motyką na słońce i sprawdzić, czy poradzę sobie z czymś, co dla mnie równa się przebiegnięciu jakiegoś górskiego ultramaratonu: chodzi o wystąpienie publiczne. Sam pomysł pojawił się spontanicznie podczas przypadkowej rozmowy o mental load w pracy. Równie spontanicznie zdeklarowałam się poprowadzić spotkanie na ten temat. Już chwilę potem chciałam sobie pluć w brodę i zastanawiać się, co mnie podkusiło… Ale potem pomyślałam, że w sumie to bardzo dobrze: nie dość, że przybliżę szerszemu gronu ważny i interesujący mnie temat, to jeszcze będę miała szansę sprawdzić się na polu publicznych wystąpień. Przy okazji ucieszyłam się też, że w mojej firmie jest chęć i gotowość do organizacji takiego spotkania – w końcu mental load to nie ROI czy KPI i nie w każdym przedsiębiorstwie trafiłby na listę tematów, o których „warto rozmawiać”.
Zaczęłam, oczywiście, od przygotowania prezentacji – nie wiem, czy wspominałam już o tym wcześniej na blogu, ale robienie prezentacji to dla mnie dziedzina równie odległa, jak wystąpienia publiczne. No, ale skoro powiedziało się A, to trzeba też powiedzieć i P (jak „prezentacja”). Zabrałam się do roboty. Spędziłam pracowicie kilka weekendowych godzin i mimo braku wprawy w obsłudze Power Pointa jakoś zdołałam uporać się z tym zadaniem. Dość zadowolona z efektu końcowego pokazałam prezentację Ukochanemu Mężowi. Spojrzał na nią okiem znawcy i no cóż, poddał całość radykalnym cięciom. Mówcie co chcecie, ale doświadczenie w pisaniu dłuższych tekstów nie przydaje się zbytnio w komponowaniu slajdów. W pierwszej chwili się oburzyłam, że co to za wycinanie mi tekstu, ale ostatecznie uznałam, że wie, co robi i że slajdom dobrze zrobi skondensowanie przekazu.
Z etapem pierwszym poszło w miarę szybko, a mając gotową prezentację poczułam się nieco pewniej. Teraz pozostawało tylko stworzyć coś w rodzaju ramowego planu mojej wypowiedzi jako podręcznej ściągi i poćwiczyć gadkę. Jeśli chodzi o to ostatnie, to podstawą moich przygotowań były tak zwane „ćwiczenia samochodowe” kiedy to przez całą drogę z pracy do domu gadałam do przedniej szyby mojego samochodu ćwicząc to, co chcę powiedzieć. Córki, które oczywiście wiedziały, na co się porwałam, bo gadałam o widmie prezentacji od świąt, namawiały mnie, żebym potraktowała je jako testową publikę i przećwiczyła prezentację na nich. Będzie śmiesznie, dodała Zuza. Śmiesznie? Taaa, jasne! Moim jedynym testowym audytorium została więc przednia szyba.
W końcu nadeszła TA środa. Pomna wcześniejszych zapowiedzi, że w firmie na takich spotkaniach frekwencja jakoś bardzo nie dopisuje (kilkanaście osób w porywach do dwudziestu), pocieszałam się myślą, iż nawet 20 osób to jeszcze nie jest najgorzej, to jeszcze nie tłum. Chwilę przed godziną zero wszyscy zaczęli się schodzić do sali i nagle z rosnącym przerażeniem stwierdziłam, że ludzi schodzi się tak dużo, że w naszej sali zabrakło krzeseł przy stole i razem z koleżanką musiałyśmy skombinować dodatkowe.
Po chwili krzesła zostały przyniesione, wszyscy się rozsiedli i nie pozostawało mi już nic innego, jak zacząć. Ludzie z podobną do mojej awersją wobec wystąpień publicznych reagują różnie w sytuacjach, w których muszą coś powiedzieć czy zaprezentować: niektórzy się czerwienią, innym robi się gorąco, jeszcze innym trzęsą się ręce. Ja z kolei mam problemy z głosem: w przeszłości, gdy musiałam coś publicznie powiedzieć, zdarzało mi się zająknąć, stracić wątek i robić w związku z tym przydługie pauzy lub wręcz przeciwnie – mówić za szybko, byle tylko jak najszybciej powiedzieć, co trzeba i sprawę zakończyć. Kiedy zaczęłam moją prezentację o mental load od razu dopadły mnie wszystkie wyżej wymienione objawy stresu. Zaczęłam mówić i wydawało mi się, że zaraz zabraknie mi oddechu, że muszę zrobić sobie jakąś przerwę, napić się wody czy coś, ale kto pije wodę zaraz na początku wystąpienia… Trwałam w tym dziwnym stanie dłuższą chwilę, starając się jakoś zamaskować wszystkie te objawy, aż ktoś z sali się odezwał i zadał pytanie. Ta chwilka przerwy wystarczyła, abym złapała oddech i uspokoiła się trochę. Ucieszyło mnie już samo pytanie – odebrałam je jako znak, że ludzie faktycznie mnie słuchają i że interesuje ich to, co mówię. Odpowiedziałam już swoim „normalnym” głosem, zaczęłam spokojnie oddychać, przestałam marzyć o szklance wody i ucieczce za drzwi, a ciąg dalszy prezentacji w jakiś cudowny sposób ułożył mi się w głowie, dając poczucie przygotowania i pewność tego, co chcę powiedzieć. Może zabrzmi to jak fragment scenariusza amerykańskiego optymistycznego filmu, ale wszystko potoczyło się znacznie lepiej, niż sobie wyobrażałam. Była ożywiona dyskusja, dzielenie się swoimi doświadczeniami, obawami. Ominęły mnie „czarne dziury”, kiedy nie wiadomo, co powiedzieć i człowiek się gubi. Pośmialiśmy się i ponarzekaliśmy – tak, nie popełniam tu błędu gramatycznego, bo chociaż wydawać by się mogło, że spotkanie na temat metal load zainteresuje tylko kobiety, przyszło też kilku panów, którzy zresztą mieli bardzo aktywny wkład w dyskusję.
Spotkanie rozkręciło się do tego stopnia, że zamiast planowanej godziny trwało dwie. Mi podobało się bardzo, cieszyłam się jak dziecko, kiedy ludzie zabierali głos, komentowali, opowiadali, jak poszczególne kwestie są zorganizowane w ich rodzinach. Całe to spotkanie, nawet z tą tremą i stresem, dało mi ogrom radości i satysfakcji, aż sama się dziwiłam, jak wiele. Co zadziałało w moim przypadku? Było tych rzeczy kilka. Po pierwsze, słuchało mnie grono ludzi nastawionych pozytywnie, część z nich znam dobrze od lat i wiem, że trzymali za mnie kciuki. Na szczęście na sali nie trafił się nikt, kto by zadawał kłopotliwe pytania, zbijał mnie z tematu czy tym podobne. A nawet jesli ktoś miał takie plany, to zapewne zrezygnował z ich realizacji po tym, jak zobaczył moją niepewną minę na początku wystąpienia ?.
Po drugie – temat, o którym mówiłam, mnie samą żywo interesuje i obchodzi. Mental load to coś, czym sama jestem zainteresowana, czego sama doświadczam i o czym chcę mówić (na blogu pisałam o tym tutaj). Tu nie potrzebuję wymyślać jakichś skomplikowanych historii dla podparcia moich tez, mogę sięgać po własne doświadczenie i przemyślenia. Samo życie!
Po trzecie – jakimś cudem nie spanikowałam na samym początku i jakimś cudem przypominałam sobie we właściwych momentach to, co zaplanowałam powiedzieć. Bardzo przydały się moje „ćwiczenia samochodowe”. Pomogły naprawdę, i to bardzo. w ogóle nie czułam potrzeby korzystania z kartek, notatek i ściąg.
Teraz mam wrażenie, że o mental load mogłabym mówić nie przez godzinę, ale przez dwie, trzy, i że chętnie powtórzyłabym to doświadczenie (jeśli ktoś szuka osoby mającej gotową prezentację na ten temat i chcącej ją poprowadzić – to ja! ?). Nazajutrz po spotkaniu kilka osób powiedziało mi, lejąc miód na me serce, że było naprawdę fajnie i ciekawie, szczerze i na luzie. I że prawie nie było widać, że się na początku stresowałam ?. W tym konkretnym przypadku terapia leczenia awersji czymś w rodzaju terapii szokowej (choć zaznaczę, że mimo wszystko w wersji light) podziałała. Zrobiłam to w dużej mierze dla siebie, na swoje własne życzenie i z chęci sprawdzenia się w zupełnie nowej sytuacji, sprawdzenia, czy dam radę. Dałam. A po części zrobiłam to też dla moich córek, szczególnie tych starszych – żeby pokazać im, że czasem warto się przełamać i w efekcie zrobić coś, co początkowo wydaje nam się niemożliwe. Może i miały bekę z moich samochodowych gadek, ale też bardzo przejmowały się moim wystąpieniem, trzymały kciuki i były szczerze zainteresowane tym, jak mi poszło, kiedy już wszystko relacjonowałam w domu. Średnio nadaję się do roli lajf kołcza czy mówcy motywacyjnego, ale przekaz dzisiejszego tekstu jest taki, że na własnej skórze sprawdziłam, że można, że nie jest tak strasznie, że się da. Wyszłam ze swojej strefy komfortu, w której sobie cicho latami siedziałam. I to wyjście dało mi sporo satysfakcji.
Perspektywa publicznego wystąpienia mnie już nie przerazi – wiem to na pewno, ale wiem też, że nikt nigdy nie zmusi mnie np. do wzięcia do ręki pająka. Nawet małego. Z pewnych stref komfortu nie wychodzi się nigdy.
PS. Przypadkowo tak się złożyło, że ten tekst jest pierwszym, który publikuję pod nową nazwą i po lekkim liftingu graficznym mojej strony. Na nowej domenie mam też ceryfikat ssl, tak więc wchodząc na mampisane.pl zobaczycie kłódkę przy adresie www. Większość tych zmian to dla mnie również jest dla mnie swego rodzaju wyjście ze strefy komfortu, wszak przez kilka ostatnich lat zdążyłam się i siebie, i Was, Drodzy Czytelnicy, przyzwyczaić do starej nazwy… Ale ostatecznie podjęłam decyzję o zmianie. Jest niepewność, jak te wszystkie zmiany przyjmiecie, jest podekscytowanie, jest też zmęczenie po nocnym dostosowywaniu czcionek…
Na koniec mam do Was wielką prośbę – koniecznie dajcie znać, jak Wam się podoba nowa odsłona mojego bloga! Patrycja 🙂