Jedyne podróże, których nie cierpię

Generalnie uwielbiam podróże, wyjazdy, wycieczki. To jedna z moich ulubionych form spędzania czasu. Jedynymi podróżami, na które się wcale nie cieszę, ba, których szczerze nie cierpię – są podróże mojego męża. Wrzucam tu celowo do jednego wora wszelkie wyjazdy służbowe (których jest przeważająca większość) i podróże Ukochanego Męża solo, bez reszty rodziny, bo z mojej perspektywy obie te opcje niczym się nie różnią. I w jednym, i w drugim przypadku efekt całej sytuacji jest dla mnie ten sam: samodzielne ogarnianie domowego życia 24h na dobę. Kto tego doświadczył ten wie, że nie ma się z czego cieszyć.

Nasze życie rodzinne jest zorganizowane w taki sposób, że potrzeba minimum dwóch osób dorosłych, żeby odhaczyć wszystkie pozycje w codziennym grafiku: zawieźć/przywieźć dzieci do szkół, iść do pracy, coś ugotować i posprzątać. I jeszcze fajnie jest mieć gdzieś w ciągu dnia tak zwaną chwilę dla siebie: czy to podczas biegania, czytania, kąpania, wszystko jedno kiedy i gdzie – ale żeby ją mieć. Podejrzewam, że większość rodzin na co dzień funkcjonuje podobnie, wykorzystując proste podziały: ja wyprawiam dzieci do szkoły rano, ty je przywozisz; ja robię zakupy, ty sprzątasz; ja idę na zebranie, ty kąpiesz Zosię. Kiedy z tego klarownego podziału obowiązków jedna osoba czasowo wypada, dla pozostałej (w tym akurat wypadku mnie) zostaje harówka i bałagan. To w sumie byłoby jeszcze jakoś do przeżycia, ale dziwnym trafem zawsze, kiedy Ukochany Mąż wraz ze spakowaną na kilka dni (lub, co gorsza, na dłużej) walizką znika z pola widzenia, w polu tym pojawia się Upierdliwy Problem. Może przybierać najróżniejsze postacie, ale te najbardziej dokuczliwe to:

  • nagła choroba któregoś dziecka; i dlaczego prawie zawsze jest to grypa żołądkowa?
  • wywóz śmieci recyclingowych, o czym przekonujesz się, ładując dzieci do auta o 7:50 i zerkając na podjazd sąsiadów; oczywiście nie masz już czasu i nie chce ci się wywlekać kontenera zielonych, niebieskich i żółtych worków z garażu; po krótkim namyśle (gdzie upchniecie worki z kolejnego miesiąca?) złorzecząc zasuwasz z worami przed bramę
  • awaria prądu spowodowana nagłymi opadami śniegu w październiku, w efekcie czego przez 2 dni musisz podgrzewać zupę w kominku lub u sąsiadki, która ma kuchenkę gazową
  • awaria zamku w drzwiach wejściowych, kiedy to połowa klucza zostaje Ci w dłoni i uniemożliwia powrót do domu przez drzwi; ratuje cię pilot do bramy garażowej (tego samego dnia) i pan ślusarz (po 2 dniach)
  • kumulacja zebrań w szkole podstawowej, gimnazjum i szkole muzycznej; wychodzisz na rodzica niezainteresowanego własnymi dziećmi, bo nie idziesz na żadne z zebrań
  • egzaminy lub – co gorsza – konkursy w szkole muzycznej, wiążące się z wyjazdem do miejscowości takich jak Trzciana, Gdów czy Limanowa; musisz wszędzie ciągnąć ze sobą balast w postaci Zosi, którą średnio cieszy spędzenie połowy dnia w samochodzie
  • zalanie piwnicy wodą z niezakręconego węża ogrodowego, czego efektem jest awaria prądu i ogólny syf; tylko niewielkim pocieszeniem jest fakt, że to nie ty jesteś odpowiedzialna za niezakręcenie węża. Co niestety nie ma wpływu na to, że to ty musisz wodę z piwnicy jakoś usunąć

W tym miejscu zaskoczę wszystkich tych spośród Drogich Czytelników, którzy spodziewają się, że pociągnę ten tekst dalej w kierunku afirmacji kobiecej siły i umiejętności radzenia sobie solo z wszelkimi problemami w awaryjnych sytuacjach. Owszem, nie przeczę, posiadamy takie zdolności i potrafimy z nich czasem skorzystać, ale kto by tam chciał o tym czytać. Napiszę o czymś znacznie ciekawszym, a mianowicie o sytuacji odwrotnej do przedstawionej powyżej: o moich podróżach solo, które lubię niemalże tak bardzo, jak bardzo nie cierpię podróży Ukochanego Męża. Ostatnimi czasy wprawdzie jest u mnie z wyjazdami bez rodziny krucho, ale bywało, że moi pracodawcy wysyłali mnie raz na jakiś czas do stolicy czy Emiratów Arabskich, a i z rzadka pojechałam gdzieś bez rodziny całkiem prywatnie. I co tu dużo gadać – każdy taki wyjazd, nawet najkrótszy, był miłą odskocznią od codzienności. A także świetną odtrutką na zmagania z Upierdliwymi Problemami.

Nigdy nie miałam z tytułu samotnego wyjazdu wyrzutów sumienia, że oto zostawiam rodzinę a wybieram pracę, że nie będzie mnie na pierwszych urodzinach Zuzi (bo zdarzyło się i tak) oraz że mój mąż sobie beze mnie nie poradzi. Wręcz przeciwnie – z radością witam każdą możliwość zjedzenia posiłku nieprzygotowanego przeze mnie czy spędzenia na lekturze w wannie nielimitowanej ilości czasu, bo wiem, że tego typu odpoczynek od obowiązków domowych jest mi niezbędny do codziennych zmagań z rzeczywistością. Tak się akurat składa, że tego typu sytuacje są jak na razie możliwe najczęściej wtedy, kiedy wyjeżdżam gdzieś sama – służbowo czy też nie.

W naszym przypadku najczęściej zdarzało się dotąd tak, że Ukochany Mąż wyjeżdżał znacznie częściej, za to na krótszy czas, natomiast ja rzadziej – ale na kilka tygodni. Owszem, były to wyjazdy związane z pracą i to ona zajmowała gros mojego czasu, ale wieczory i weekendy upływały pod znakiem odpoczynku i rozrywki. Choć w zasadzie do odpoczynku wystarczał mi już sam fakt przeżycia kilku tygodni bez gotowania, sprzątania, bez bycia budzoną w środku nocy wyciem i bez rozstrzygania, kto komu zeżarł żelki.

W moim prywatnym rankingu wyjazdów na pierwszym miejscu znajdą się zawsze nasze wspólne rodzinne wyjazdy, a już wyjazdy tylko z Ukochanym Mężem są poza wszelkimi rankingami jako rzadkość nad rzadkościami – przynajmniej do czasu, kiedy Zosia trochę nie podrośnie. Czas spędzony solo jest dla mnie również ważny i kiedy już się taka możliwość pojawia – nic, tylko się cieszyć. Trafia się okazja wyjazdu do przyjaciółki w pojedynkę lub konferencja, na którą wysyła cię firma? Super, jedź i nie zamartwiaj się tym, że współmałżonek właśnie miota się między kuchnią a pokojem zasmarkanych dzieci z ibuprofenem. Ani się obejrzysz, a zamienicie się miejscami.