Kalwaria za 5,5 godziny

Chyba jeszcze żadnego tekstu nie pisałam tak długo, jak tego. Już z 10 razy mi się wydawało, że „tak, dziś na pewno go skończę”, a minął ponad tydzień i tekst dalej w rozsypce. Ale dziś nadszedł ten dzień: Ania już po egzaminach, ciuchy zimowe pochowane, tulipany oszczędzone przez nornice w rozkwicie, a przeziębienie Zosi weszło w lżejszą fazę. Generalnie idzie ku lepszemu. Pozostało mi tylko uporać się z własnym katarem i bólem gardła, i wszystko powinno być ok ?.

Wracając do tytułowego tematu – czyli pielgrzymko-wyprawy do Kalwarii Zebrzydowskiej sprzed niespełna dwóch tygodni. Pomysł pojawił się jakoś tak znikąd. A jeśli miał jakieś konkretne podłoże, to nie pamiętam już, co to było. Może chciałam sprawdzić, czy dam radę przejść taki dystans, może po prostu chciałam zobaczyć, jak teraz wygląda Kalwaria (ostatnio byłam tam w szkole podstawowej) i dotrzeć tam w nieco mniej standardowy sposób, może chciałam zająć się przez parę godzin czymś zupełnie oderwanym od mojej codzienności. Może było to wszystko naraz albo jeszcze coś innego – już nie pamiętam. W każdym razie kilka miesięcy temu podczas rozmowy z moją sąsiadką, Elą, spontanicznie podzieliłam się tym pomysłem i Ela nie zastanawiając się długo zadeklarowała chęć akcesu do dwuosobowego zespołu pielgrzymiego. Bez zbędnych ceregieli szybko ustaliłyśmy wstępną datę i godzinę wymarszu. Sprawdziłam w Google’u, ile to jest dokładnie kilometrów, jakie trasy mamy do wyboru i ile czasu może nam zająć przebycie tej drogi: wychodziło na to, że około 5,5 godziny. Hm. Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło mi się iść przez pół dnia bez dłuższej przerwy, ale 28,7 oraz 5,5 to nie są liczby, które jakoś bardzo nas mogły odstraszyć. Od planu przeszłyśmy więc płynnie do realizacji.

Jak postanowiłyśmy, tak zrobiłyśmy. Wyruszyłyśmy 7 kwietnia o 6.30, przy orzeźwiających -5 stopniach na termometrze. Część osób, którym opowiadałam, jak spędziłam to sobotnie przedpołudnie, była zdziwiona: ale serio, poszłyście tak same z siebie? Na nogach? Całą drogę, bez pojeżdżania autem? Moi rozmówcy byli zazwyczaj zwyczajnie zdziwieni takim pomysłem, a część interlokutorów była z kolei przekonana, że i drogę powrotną pokonałyśmy pieszo – tak więc chyba skala naszego „wyczynu” nie jest jakaś powalająca. Zapewne tak właśnie jest, szczerze mówiąc – nawet ja naszej wyprawy nie postrzegam w kategoriach jakiegoś specjalnego wyczynu, w końcu sama znam wiele osób, które mają na swoim koncie naprawdę ekstremalne dokonania (maratony, triatlony, iron many, runmageddony, trekkingi w Himalajach). W tym kontekście piesza pielgrzymko-wyprawa do odległej o niespełna 30 km Kalwarii Zebrzydowskiej nie prezentuje się jakoś specjalnie imponująco. A jednak – paradoksalnie – choć znam sporo osób, które przebiegły maraton, to nie znam nikogo, kto by się wybrał na taką wyprawę jak moja i Eli. Jest więc w tym wszystkim jakiś pierwiastek niecodzienności. Może to właśnie on wywołuje zdziwienie?

O ile nigdy nie byłam na „regularnej” pielgrzymce i jakoś mnie w tym kierunku nie ciągnie, to takie pielgrzymowanie w niewielkim gronie spodobało mi się, przynajmniej tak uważam po tej jednej wyprawie. Swego czasu interesowałam się trochę Drogą św. Jakuba, czyli słynną camino de Santiago, prowadzącą do Santiago de Compostela. Czytałam trochę na ten temat, widziałam film „Droga życia” i cały czas planuję lekturę książki „Idź własną drogą” Marka Kamińskiego i Joanny Podsadeckiej, opisującej pokonanie całej Drogi św. Jakuba (jest to ponad 4 tysiące kilometrów). Na razie rzecz jasna nie planuję pójść w jego ślady, nic podobnego, i moje zainteresowanie tematem ma charakter czysto teoretyczny, ale w przyszłości kto wie? Może kiedyś uda mi się przejść choć fragment camino? Choćby polski, bo i w naszym kraju są liczne odcinki tej trasy, zróżnicowane pod względem długości i trudności. Camino de Santiago to swego rodzaju symbol, ale patrząc w ogóle na miejsca kultu religijnego – to są one idealnym celem pieszych wędrówek. Akurat dla mnie – jako osoby wierzącej – wybór Kalwarii jako celu naszej wyprawy nie był przypadkowy. Ale nawet abstrahując od aspektu religijnego, miejsca takie jak sanktuaria, opactwa czy klasztory są też zwyczajnie ciekawe jako miejsca do odwiedzenia, można tam sporo zobaczyć, a przy odrobinie szczęścia – jeszcze dobrze i niedrogo zjeść.

Naszą drogę do Kalwarii można podzielić na dwie niemal równe części. Część pierwsza: znacznie przyjemniejsza, spokojniejsza, bardziej malownicza. Na drogach, którymi szłyśmy, ruch był do tego stopnia niewielki, że kiedy w pewnym momencie zatrąbił na nas jadący z tyłu samochód, dając w ten sposób znak, żebyśmy się nieco przesuneły na bok – obydwie podskoczyłyśmy jak oparzone. Klakson był bowiem ostatnią rzeczą, jaką spodziewałyśmy się usłyszeć na tej wąskiej, rzadko uczęszczanej drodze. Przez pierwsze kilka godzin szło się nam bardzo dobrze, ranek był rześki, my w dobrych humorach, (jeszcze) wypoczęte, więc wydawało nam się, że jak tak ma wyglądać ta wyprawa, to luzik, naprawdę, sama przyjemność! W ogóle nie znałam dróg, którymi szłyśmy, i miejsc, które mijałyśmy. W niektórych mogłabym zamieszkać: cicho, spokojnie, malowniczo i wciąż dość blisko Krakowa.  Na tej trasie mijałyśmy też kilka niedokończonych, opuszczonych domów. Zawsze przyglądam się takim nieskończonym, porzuconym budynkom z mieszaniną niepokoju i smutku. Myślę, że za każdą taką porzuconą budową stoi jakiś ludzki dramat: długi, złe decyzje, rozstania – może nawet te najbardziej ostateczne. Najdobitniejszym przykładem takiej niedokończonej budowy jest dla mnie zamek w Łapalicach na Kaszubach, który miałam okazję jakieś kilkanaście lat temu podziwiać przez dziury w ogrodzeniu. Wielki, betonowy zamek, z wieżyczkami, dziedzińcem i tym wszystkim, co prawdziwy zamek powinien posiadać. Stoi porzucony i niszczeje od wielu już lat. Dom, który mijałyśmy w Krzywaczce, nie był może aż tak majestatyczny jak łapalicki zamek, ale również robił wrażenie. Z pozoru wydawał się być ukończony i nawet zamieszkany: piękny, wielki dom, z elewacją z piaskowej cegły, z wypasionym ogrodzeniem. Przechodząc obok tego ogrodzenia nawet nie pomyślałam, że dom jest niedokończony i stoi pusty. Dopiero gdy się spojrzało na całość od frontu, dom demonstrował swój smutny stan w całej okazałości. Podjazd zdradzał wszystko: wierzby-samosiejki wysokie na półtora metra, trawa i mech rosnące swobodnie na kostce brukowej, brudne okna, deski walające się przed wejściem. Chyba pierwszy raz widziałam dom, który wyglądał na wykończony pod klucz, przynajmniej z zewnątrz, i jakby w ostatniej chwili przed przeprowadzką został zostawiony sam sobie. Ciekawe, od ilu lat tak stoi pusty. Ciekawe, gdzie mieszkają dziś jego właściciele…

Obok pustych, niedokończonych domów mijałyśmy też domy stare, rozpadające się, powoli zarastające roślinnością. Niektóre z nich – choć puste – to wciąż piękne, drewniane budowle z rzeźbionymi balustradami. Gdyby ktoś miał czas i finanse na ich remont, być może mógłby z nich zrobić architektoniczne cacka. Raczej wątpię w urzeczywistnienie takiego scenariusza, choć kto wie?

Kiedy się tak idzie i idzie przez wiele godzin, to zupełnie inaczej postrzega się drogę, szczególnie tę, którą dobrze znamy. Część trasy była dla nas całkiem nowa, ale część – przynajmniej ja – znam już dobrze, tyle tylko, że wcześniej zawsze pokonywałam ją samochodem. Kilka rzeczy na tym dobrze znanym fragmencie drogi do Kalwarii Zebrzydowskiej mocno mnie zaskoczyło. Przde wszystkim: rozmiary miejscowości Izdebnik. Izdebnik, jesli na niego spojrzeć na mapie, jest niezbyt dużą kropką. W rzeczywistości przypomina raczej elipsę, i to z mocno wydłużonymi końcami. Izdebnik jest bowiem długi, nawet bardzo. W zasadzie to mam wrażenie, że między Krzywaczką, gdzie weszłyśmy na drogę nr 52, a samą Kalwarią znajduje się tylko i wyłącznie Izdebnik, rozciągnięty wzdłuż ruchliwej drogi. W tej części szło nam się dość ciężko: szłyśmy gęsiego, bo pobocze było symboliczne i trzeba było uważać, żeby na czas zejść z drogi rozpędzonym tirom. Chwilami w ogóle schodziłyśmy z nasypu drogowego i szłyśmy dołem, wśród różnych chaszczy i choć było to bardziej uciążliwe – to jednak bezpieczniejsze.

W Izdebniku, po obu stronach drogi ulokowały się liczne sklepy meblowe i nieliczne sklepy spożywcze. Mijałyśmy więc przede wszystkim sklepy z meblami, z częściami do mebli, z blatami kuchennymi; okolice Izdebnika i Kalwarii to w końcu polskie zagłębie meblowe. Patrząc na te wielkie hale wyładowane meblami po sufity zastanawiałam się, czy ktoś to wszystko w ogóle kupuje? Bo choć było sobotnie przedpołudnie, to ruch na przysklepowych parkingach był niemalże zerowy. Meble były w przeróżnych stylach i wykończeniach, ale z wyraźną przewagą nowoczesności oraz „ludwików”; nawet przez szybę ten miks wydawał się dość męczący wizualnie. Mijałyśmy też słynny klub muzyczny – piszę „słynny”, bo nawet ja kojarzę, że w Izdebniku funkcjonuje jakiś wielki klub, swego czasu kursowały tam nawet specjalne busy z Krakowa i okolic. Teraz – o dziwo – na podjeździe klubu stało kilkadziesiąt samochodów z wywieszkami z ceną, wygląda więc na to, że klub przeistoczył się w komis samochodowy. Chyba, że jest to opcja 2w1 i wewnątrz nadal można potańczyć; nie wiem, tematu już nie zgłębiałam. Tak czy inaczej –  klub/komis był pewną odmianą na trasie usianej głównie salonami meblowymi.

Największym zaskoczeniem na całej trasie całego naszego przemarszu był dla mnie mimo wszystko Izdebnik: nie miałam pojęcia, że ta miejscowość jest taka długa! Podczas jazdy samochodem w ogóle tego nie czuć, ale już idąc jest zupełnie inaczej. Izdebnik trwa i trwa, i się ciągnie. W pewnym momencie już myślałyśmy, że jesteśmy gdzieś dalej, a tu masz ci los: na zakręcie wyrasta sklep z napisem „Izdebnik” i numerem… no, nie pamiętam jakim, ale na pewno był to jakiś duży numer. Izdebnik dał nam popalić, nie chciał się skończyć i kiedy wreszczcie pojawiła się tablica informująca o tym, że oto wkraczamy w miejscowość Brody, ucieszyłam się niezmiernie. Z Brodów widać już dobrze wzgórze, na kórym stoi klasztor i sanktuarium. Przyznam, że ten widok niezmiernie nas ucieszył: nasz cel w końcu pojawił się w zasięgu wzroku! Od razu zaczęłyśmy iść jakoś tak raźniej, pomimo zmęczenia, choć w sumie do sanktarium było jeszcze ładnych kilka kilometerów.

Dopóki szłyśmy, nie czułyśmy jakoś specjalnie zmęczenia, bólu nóg, pleców, natomiast po krótkiej przerwie przy wspomnianym już sklepie spożywczym, gdzie na chwile przysiadłyśmy  – wstać było już ciężko. Nieco mobilizująco podziałały na nas komentarze dwóch panów, spożywających piwo na zwalonym pniu w pewnej odległości od sklepu. Panowie najwyraźniej chcieli nawiązać jakiś kontakt, pokrzykując w naszą stronę: „E, fajne dziewczyny!”.  Już nie chciało nam się tłumaczyć, że pasowałoby raczej te „fajne dziewczny” zamienić na „wielodzietne matki w średnim wieku”, w dodatku na pielgrzymce, jakby na to nie patrzeć. Ale jak już wspomniałam – te okrzyki jakoś nas tam zmobilizowały do zebrania resztek sił i ruszyłyśmy w drogę nieco bardziej dziarsko niż jeszcze przed kilkoma minutami, kiedy to narzekałyśmy na bolące kolana i rwanie w krzyżu.

A sama Kalwaria Zebrzydowska? O ile otoczenie sanktuarium i seminarium prezentuje się pięknie – to samo miasteczko nie powala urodą. Wchodząc na klasztorne wzgórze i zostawiając za sobą centrum współczesnej Kalwarii, zdecydowanie przenosimy się w inny, ładniejszy świat. Dodam tylko, że samo podejście pod górę jest dość strome i po 5,5-godzinnym marszu wcale nie stanowiło miłego zakończenia. Mówiąc szczerze, miałyśmy już dość, ale ponieważ byłyśmy już tak blisko celu, to ta pocieszająca świadomość kazała nam nie zwalniać kroku. Zresztą, właśnie dzięki temu położeniu sanktuarium z przyległościami może pięknie górować na okolicą i być dobrze widoczne nawet z daleka.

Już po wejściu na górę przyjemnie zaskoczyły nas pustki, brak tysiąca autokarów, spokój i cisza tego miejsca. Zupełnie inaczej zapamiętałam Kalwarię sprzed lat: tłok, odpust, kolejki, ścisk, irytacja i zmęczenie. Teraz było zupełnie inaczej, choć element zmęczenia również był wyraźnie obecny, nie da się ukryć. Na szczęście wszędzie było pusto: pusty dziedziniec przed sanktuarium, pusty kościół, pustawo na ławeczkach otaczających teren klasztoru. Początkowo miałyśmy w planie pochodzić jeszcze po kalwaryjskich dróżkach, ale jakoś zapomniałyśmy, że ta trasa oznaczałaby kolejne kilka godzin chodzenia, a tego już wolałyśmy sobie oszczędzić. Pomodliłyśmy się więc tylko w kościele (nie pytajcie, jak się wstaje z klęczek po przebyciu pieszo prawie 29 km…) i w akompaniamencie burczenia w brzuchu poszłyśmy na obiad. Tu kolejne miłe zaskoczenie, czyli wypasiony dom pielgrzyma. Z przeszłości nie pamiętam niczego takiego, może po prostu takiego domu jeszcze wówczas nie było. Zaaplikowałyśmy sobie z Elą solidny 3-daniowy posiłek, którym pewnie uzupełniłyśmy zapas kalorii na najbliższy tydzień. Ceny są bardzo przystępne (2-daniowy obiad + deser to koszt około 22-26 zł), jedzenie bardzo dobre. Wprawdzie pani serwująca dania się pomyliła i zamiast schaboszczaka dostałam filet z kurczaka w panierce, ale byłam tak głodna, że dopiero w połowie obiadu zorientowałam się, że coś z tym kotletem jest nie tak, jak powinno być. Ostatecznie liczy się smak – a kotlet był dobry. Świetna była za to surówka z tartej marchewki – została najwyraźniej zrobiona na miejscu, była pyszna i świeża, w niczym nie przypominała tego dosładzanego gotowego syfu, który często podają w różnych jadłodajniach i knajpach. Ukochany Mąż, który przyjechał wraz z dwoma młodszymi córkami nas zgarnąć, też zaserwował sobie kawę z kremówką i jego również zdziwiły kalwaryjskie ceny.

Wnioski? W sumie ciężko tu pisać o jakichś konkretnych wnioskach, ale podsumowując czysto praktyczną stronę wyprawy – to myślę, że 30-35 km to dziś maksymalny dystans, który dam radę przejść – nomen omen – tak z marszu, bez żadnego specjalnego przygotowania. Na pewno lepiej jest iść we dwie osoby niż solo, ale już większa grupa chwilami może mieć problem idąc wzdłuż szczególnie ruchliwej trasy (oczywiście nie mówię tu o grupie zorganizowanej, to zupełnie inna sprawa). Taka wyprawa to bardzo skuteczne oderwanie od wszelkich problemów i rozkmin życia codziennego. Człowiek idzie kilka godzin i myśli tylko o tym, żeby nie pogubić drogi, wyjąć kamień z buta i nie wleźć w pokrzywy. Jeśli ktoś pragnie poćwiczyć modne teraz skupianie się na „tu i teraz” – to polecam, na pewno będzie się skupiać tylko na tym. Jeśli ktoś chce odpocząć od codzienności robiąc coś trochę nietypowego, ale znowu nie aż tak bardzo – to też polecam. Trasa do Kalwarii miała i miejsca urokliwe, i męczące – ale hej, czy ktoś powiedział, że ma to być przyjemny spacerek? Przecież w pielgrzymowaniu chodzi też i o to, żeby były jakieś niewygody i trudy, żeby się trochę zmęczyć, odczuć wysiłek dotarcia do wyznaczonego miejsca. W naszym przypadku i tak było nieźle: szłyśmy przecież w piekny dzień, przy świetnej pogodzie, zatrzymywałyśmy się w miarę potrzeb i nie narzuciłyśmy sobie jakoś specjalnie morderczego tempa, bo przecież był to żaden wyścig ani bicie rekordu. Swoją drogą… kiedy teraz oglądam zdjęcia zrobione zaledwie kilkanaście dni temu, zadziwia mnie, jakie wszystko było jeszcze mało zielone – teraz jest już zupełnie inaczej!

Wprawdzie nieco wyżej piszę, że ucieszyłysmy się z Ela, widząc nasz cel w zasięgu wzroku. ale tak naprawdę w takiej wyprawie najfajniesza jest właśnie sama droga. Cel jest oczywiście ważny i dobrze jest do niego dojść, ale idzie się w sumie dla przebycia drogi. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Bałam się, że po przebyciu tych wszystkich kilometrów będę ledwo chodzić, że będzie jeszcze gorzej niz po pierwszej tabacie, kiedy to całe dwa dni ledwo powłóczyłam nogami, a zakwasy dawały popalić jak nigdy wcześniej. Jednak tym razem było znacznie lepiej – w zasadzie to tylko rano chodziłam jak paralityk, już po kilkunastu minutach i pierwszym rozchodzeniu dało się poruszać w miarę normalnie i w tempie szybszym niż żółwie. Na szczęście obyło się bez żadnych kontuzji, odcisków, bąbli – widać dobrze zrobiłam, decydując się na założenie trochę za dużych butów do biegania, bo spisały się podczas tych 28,7 km na medal.

Całość nastroiła mnie na tyle optymistycznie co do podobnych pieszych tras, że jeszcze tego samego dnia, po powrocie do domu sprawdziłam, gdzie by tu jeszcze można iść. W podobnej odległości od mojego domu jest na przykład Szczyrzyc, Staniątki, nieco bliżej są podkrakowskie Tyniec i Mogiła. Szczególnie Mogiła mogłaby stanowić mocny końcowy akcent całego cyklu takich pielgrzymko-wypraw – kto wie, czy jednak nie za mocny. A w ogóle – po co taki fajny cykl kończyć?