Klątwa japońskiej maseczki

Jakoś tak się złożyło, że ostatnimi czasy na blogu goszczą poważne rozkminy edukacyjno-socjalne. Nie żeby to było źle, wręcz przeciwnie, ale – tak po prawdzie– moje życie na ogół nie wygląda tak, że się siedzę w fotelu, popijam herbatę i z mądrą miną zastanawiam się nad kontynuacją edukacji muzycznej moich dzieci czy sensem 500+. No nie. Najczęściej jest tak, jak w dzisiejszym tekście.

Rok zaczął się, że tak powiem, z przytupem. Po jakże miłym akcencie podróżniczym, jakim był nasz wyjazd na Kanary, trzeba było zmierzyć się z rzeczywistością, która naparła ze zdwojoną siłą. Zdwojoną, ponieważ do klasycznych punktów programu (praca, szkoły, obowiązki domowe) doszły choroby (dzieci i moje) oraz wyjazdy (Ukochanego Męża). Przyznam po cichu, że z mojego punktu widzenia wyjazd Ukochanego Męża też jest trochę jak choroba, w każdym razie patrząc na dodatkowe komplikacje i logistyczne wyzwania, jakie ze sobą niesie. Pechowo dla mnie nasze zimowe pasmo chorób i wyjazdów ciągnęło się tygodniami, a na samym końcu rozchorowałam się także i ja;po zapaleniu zatok rzutem na taśmę załapałam się jeszcze na przywleczonego przez Alę ze szkoły wirusa rota (lub coś bardzo podobnego). Mam więc szczerą nadzieję, że wyczerpaliśmy już limit chorób na najbliższe pół roku.

Choroby to jedno, ale pojawiły się też nowe problemy czy też, jak się mawia w korporacjach, wyzwania. Do niedawna najgorszym punktem programu, jeśli chodzi o samodzielne ogarnianie spraw domowych podczas nieobecności Ukochanego Męża były wieczorne kursy do szkoły muzycznej. Wybija 19 czy 20, człowiekowi nic się już nie chce, a tu jeszcze trzeba się ubrać, często – pakować do auta Zosię i jechać po Alę lub Zuzę. Nic fajnego. Ale w ostatnim czasie akcent najgorszych momentów przesunął się z wieczora na poranek, a dokładnie: na poranki z Zosią. Szczególnie te poniedziałkowe, kiedy bidulka uświadamia sobie, że oto weekend dobiegł końca, „już jest jutro” i trzeba się ubrać i wyjść do przedszkola.

W przypadku Zosi nie można tylko mówić o płaczu, marudzeniu, opóźnianiu wyjścia z domu, udawaniu bólu brzucha, etc. Wszystkie te elementy są oczywiście męczące dla odbiorcy (rodzica i rodzeństwa), ale i tak najgorsze są perfidne manipulacje, jakim Zosia poddaje otoczenie, by w zamyśle uchylić się od przedszkolnego obowiązku. Czasem potrafi mocno zadziwić swoją przebiegłością, jak w przypadku sytuacji, która miała miejsce kilka tygodni temu. W skrócie: jednym z przedszkolnych zwyczajów Zosi jest zabieranie z domu tzw. przytulaczka (czyli pluszaka), zazwyczaj codziennie innego. Wyjście z domu bez przytulaczka (lub z przytulaczkiem niewłaściwym) może skutkować rykiem i groźbą powrotu w celu dowiezienia konkretnej zabawki. Czasem nawet nie ten powrót jest najgorszy, najgorsze jest znalezienie tej jednej, jedynej zabawki, którą Zosia upatrzyła sobie jako przedszkolnego towarzysza na dany dzień. Przekonaliśmy się o tym niedawno, kiedy Zosia (oczywiście z płaczem) poszukiwania owieczki, która została mianowana przytulakiem na ten właśnie dzień. Wszyscy obecni akurat w domu domownicy przeszukiwali wszystkie zakamarki, przy czym starsze córki mocno krytykowały fanaberie Zośki, narzekając, że przez te jej bzdury pewnie spóźnią się do szkoły. A tu owieczka wpadła jak śliwka w kompot, nikt nie mógł jej namierzyć. Przeszukaliśmy cały dom, owieczki ani śladu. W pewnym momencie Ukochany Mąż błyskotliwie skojarzył mały plecak, upychany przez Zosię pod kanapą, z poszukiwaniami owieczki, i zażądał otwarcia plecaka. Zosia w ryk i dalej plecak upychać. Ostatecznie w miarę łagodnie udało się do plecaka dostać i zgadnijcie, co ukazało się po komisyjnym jego otwarciu. Tadam: zagubiona owieczka! Zosia wiedząc, że bez przytulaka nie ruszymy się z domu, sama schowała owieczkę i nie chciała dopuścić do jej odnalezienia, oczywiście w duchu licząc na to, że bez owieczki po prostu nigdzie nie pójdzie. Przyznam szczerze, że moje córki zadziwiały mnie już różnymi kombinacjami i manipulacjami, ale akcja z owieczką w wykonaniu 3,5-latki bije wszystko na głowę.

Myślę, że dostatecznie barwnie nakreśliłam klimat, który często panuje w naszym domu o poranku. Przebieg naszych poranków w dużej mierze uzależniony jest od tego, w jakim nastroju jest Zosia i czy danego dnia będzie stawiać mniejszy czy większy opór wobec wyjścia z domu. W takich chwilach z tęsknotą wspominam błogie czasy, kiedy pracowała u nas Bożena, niania Zosi, i kiedy wyjścia z domu były samą przyjemnością – jeśli tak można powiedzieć o wyjściu do pracy czy szkoły. W każdym razie JA jestem bardzo szczęśliwa, że na ogół wyjeżdżam do pracy zanim to wszystko się rozpęta, ergo – mam mniej męczący początek dnia. Podróże Ukochanego Męża zawsze oznaczają dla mnie dodatkowy, duży balast w postaci zapanowania nad tego rodzaju porankami w domu. Powiem tak: podczas pierwszego z dwóch wyjazdów Ukochanego Męża poranki z Zosią, przy jej bardzo aktywnym wkładzie, były dla mnie podobnie wyczerpujące, jak kilkukilometrowa przebieżka po górzystych rejonach mojej wsi. Nic dziwnego, że przez te akcje z przytulaczkami i przedszkolnym oporem do biegania na razie nawet nie mam siły wracać – muszę choć trochę zregenerować siły.

Minęły dwa tygodnie. Ledwo się pozbierałam po jednym wyjeździe Ukochanego Męża, a tu już nadszedł wyjazd kolejny – tym razem niesłużbowy. Wyjazd nie byle jaki, bo – jako jeden z nielicznych Polaków – mój Mąż zakwalifikował się na jeden z najważniejszych maratonów na świecie: w Tokio. Oczywiście, jest duma z Męża, ale tak szczerze mówiąc to mnie jakoś radość nie rozsadzała z powodu jego wyjazdu…

Prawda jest taka, że kiedy Ukochany Mąż biegł swój maraton po ulicach Tokio, ja brałam udział w innym maratonie czy może raczej tygodniowym biegu przełajowym. „Poranki z Zosią” nadal bywały męczące, w dodatku moje zatoki dość opornie reagowały na leki, a Ala i Zuza akurat właśnie teraz miały grać w dwóch koncertach. Ale i tak nie było najgorzej, powoli, powoli dostrzegałam światełko w tunelu i koniec wszelkich dłuższych wyjazdów, chorób i zimy. Na szczęście czas leciał szybko, wielkimi krokami zbliżał się powrót Ukochanego Męża, zrobiło się nieco słoneczniej. Cieszyłam się, że udało mi się i ten tydzień solo przetrwać względnie bez problemów i bez awarii. Właśnie, a propos awarii – pisałam kiedyś o tym, że zawsze, ale to zawsze kiedy Ukochany Mąż na dłużej wyjeżdza – coś się w domu psuje; do tej pory psuły się nam na przykład drzwi wejściowe, piec, raz zalało piwnicę. Tym razem fatum jakby przycichło, bo podczas pierwszego tegorocznego wyjazdu Męża nic się nie podziało. W dodatku na jeden dzień przyjechali moi Rodzice, dzięki czemu mogłam Zosię oddelegować na domowe wagary i pojechać o sensownej porze do pracy, nie przejmując się poszukiwaniem pluszaka-wybrańca o 7:25. Niestety – po powrocie z pracy okazało się, że moja ulga i radość były nieco przedwczesne. Już podjeżdżając pod dom rzuciło mi się w oczy, że kuchenne okna znajdują się w pozycji uchylnej, czyli – pozycji w naszym domu zakazanej. Teraz, kiedy to piszę, wydaje mi się to śmieszne, co nie zmieniało mało śmiesznego faktu, że okna w pozycji uchylnej oznaczały brak możliwości ich zamknięcia. Od kilku lat mechanizm uchylający okna po otwarciu zacinał się na amen, uniemożliwiając ich zamknięcie. Jakoś tak niespecjalnie nam wychodziło naprawienie tych okien, może dlatego, że w sytuacjach awaryjnych Ukochany Mąż sam umie je zamknąć; wprawdzie trwa to dłuższą chwilę, wymaga trochę kombinowania przy okuciach, ale zawsze się udawało. Oczywiście moi Rodzice nie byli wtajemniczeni w te okienne zakazy, więc kiedy zrobiło się przyjemnie ciepło – po prostu okna pootwierali. Niestety, o ile w dzień na początku marca bywa w miarę ciepło, to wieczorem i w nocy temperatura spada do ok. 3-5 stopni Celsjusza. Wyobraziłam sobie okna otwarte na przestrzał przez kilka dni (czyli do powrotu Ukochanego Męża), skutkujące (znowu) katarami i chorymi zatokami i nie spodobał mi się ten obraz. Zakasaliśmy więc z moim Tatą rękawy i zabraliśmy się za zamykanie. W końcu to tylko uchylone okna, na pewno ich zamknięcie nie może być aż takie trudne! Poszła w ruch stara drabina, śrubokręt, resztki oleju silikonowego znalezione w kuchennej szafce, doszło nawet do odkręcenia klamek. Męczyliśmy się z godzinę – wszystko to na nic, okna ani drgnęły. Nie pomogły też messengerowe instrukcje otrzymane z dalekiej Japonii od Ukochanego Męża – okna nie chciały się zamknąć ani po dobroci, ani na dopych. Cóż było robić – szykując się na wieczorne i nocne chłody poszłam po koce i ręczniki i jak mogłam, tak okna uszczelniłam. Wyglądało to oczywiście średnio, ale grunt, że spełniało swoją izolacyjną funkcję i po domu przestało wiać chłodem. Po tym prowizorycznym uszczelnieniu zabrałam się za poszukiwania specjalistów naprawiających okna – poszło mi z tym lepiej, niż z nieszczęsnym zamykaniem, bo o dziwo udało mi się namierzyć odpowiednią firmę w pobliskich Myślenicach. Zadzwoniłam, panowie zgodzili się przyjechać już następnego dnia i – co wcale nie jest takie oczywiste ani często spotykane – faktycznie następnego dnia o umówionej godzinie się pojawili. Byłam nastawiona na jakieś grubsze wymiany okuć, klamek czy innych okiennych ustrojstw, na jakieś koszmarne wydatki, a tu miła niespodzianka: panowie w niecałą godzinę nie tylko naprawili zepsute oka, ale jeszcze wyregulowali 3 pary drzwi balkonowych! I tak, zupełnie przypadkowo, w kilka godzin zniknął problem, z którym bujaliśmy się ładnych parę lat. Jak się okazało – zupełnie niepotrzebnie. O, jak ja lubię takie niespodzianki! Znacie to uczucie, kiedy coś było zepsute tak długo, że już zdążyliście wyrobić sobie cały wachlarz nowych zwyczajów pozwalających w miarę normalnie funkcjonować z zepsutą rzeczą, pomimo usterki? I oto nagle ta rzecz zostaje naprawiona i dzieje się cud, można sobie np. okno normalnie uchylić, a nie otwierać i przystawiać czymś ciężkim, żeby nie otwarło się na oścież, zwalając przy okazji masę rzeczy z kuchennego blatu. Tak – jest to wielka radość…

Skoro już jesteśmy w klimacie okienno-usterkowym – to nie mogę pominąć akcji z myszoskoczkami. Od niedawna mamy bowiem w domu dwóch nowych mieszkańców, Gacka i Fidżiego (w skrócie Fidża). Gryzonie są z nami od miesiąca i już poczuły się na tyle swobodnie, żeby pewnej nocy wciągnąć kawał zasłony do klatki i zasłonę tę zeżreć.  Niestety, zasłona należała do wycofanej lata temu z IKEA serii – tak więc mając do wyboru pozostawienie pogryzionych strzępów i skrócenie całości o jakieś 20 cm, wybrałam strzępy.

Irytacja z powodu pogryzionych zasłon została jednak przysłonięta przez radość z powrotu Ukochanego Męża, który cało i zdrowo dotarł do domu po japońskich wojażach. Oprócz imponującego medalu z maratonu przywiózł różne ciekawe prezenty, szczególnie japońskie słodycze były dość oryginalne (czekoladki Kit Kat o smaku sake, liofilizowane truskawki w polewach o różnych smakach – biała i ciemna czekolada, matcha). Najciekawsze były jednak prezenty kosmetyczne: wszystkie miały przepiękne opakowania i wyglądały dość zagadkowo, tak więc ochoczo zabrałyśmy się ze starszymi córkami za przeglądanie zawartości tych uroczych pudełeczek. „Przeglądanie” jest tu właściwym określeniem, ponieważ w niektórych przypadkach ciężko było się zorientować, do czego dany specyfik służy, a z opisów angielskich na opakowaniach widniało tylko „made in Japan”. Mnie szczególnie zaintrygowały małe kapsułki, które po rozpuszczeniu ich zawartości w kilku kroplach wody stawały się peelingiem – a przynajmniej tak twierdziła Ania, która namierzyła ten kosmetyk w czeluściach internetu. Średnio to było zero waste, ale ostatecznie był to prezent, w dodatku będący niezłej jakości peelingiem enzymatycznym (podobno). Cóż mi szkodziło sprawdzić? W końcu po tygodniu solowego użerania się z dziećmi należała mi się odrobina luksusu z japońską maseczką na twarzy, nawet, jeśli ta maseczka nie jest wcale zero waste. Rozpuściłam zawartość kapsułki w kilku kroplach wody, jak nakazywała internetowa instrukcja, i nałożyłam papkę na twarz. Hm. Jakoś mało tego wyszło, wodniste trochę, odniosłam wrażenie, że zaraz po aplikacji się ulotniło. Ania wspomniała, żeby peeling zmyć po 2-3 minutach, ale ja się trochę zapomniałam, zajęłam czymś innym i zmyłam może po 10. Początkowo wydawało się, że te kilka minut różnicy nie robi, jednak następnego dnia rano, po przebudzeniu, poczułam, że skóra na twarzy jest jakoś tak dziwnie ściągnięta… Patrzę do lustra – coś jest nie tak, tu czerwone plamy, tam skóra się łuszczy, jakby mi ktoś twarz wyszorował pumeksem. Dodałam dwa do dwóch i wyszło mi, że to zgubne skutki wczorajszego przedłużonego spotkania z peelingiem. Makijażem się tego nie dało za bardzo zamaskować, efekt wizualny fatalny, ale na szczęście był weekend, więc mogłam się przez cały dzień kurować łagodzącymi maseczkami i kremami w dużych ilościach. I tak jeszcze przez kilka kolejnych dni – na zdjęciu jestem w trakcie jednej z ostatnich sesji regeneracyjnych. Po 5-6 dniach z twarzy poznikały mi czerwonawe plamy i ulotniło się uczucie wysuszenia skóry na wiór. Zmian wielkich na plus nie widzę. A na kapsułki z peelingiem nawet boję się patrzeć. Wniosek z tego wszystkiego wyciągnęłam jeden – japońskie instrukcje obsługi należy traktować tak samo rygorystycznie, jak japońskie rozkłady jazdy: tu nie ma, że minuta w tą czy tamtą nie robi różnicy. Robi, i to wyraźną.

A gdzie ta klątwa? Cóż, muszę przyznać, że nigdzie – po prostu klątwa z niewytłumaczalnych powodów pasowała mi do tytułu dzisiejszego tekstu i postanowiłam ją zostawić. Zupełnie nie mam pojęcia, czemu. Myślę, że w przypadku tekstu mniej poważnego mogę sobie pozwolić na taką małą fanaberię, prawda?