„Kobieto, jak ty z tym wszystkim dajesz radę?!”

Słyszę to pytanie często: w końcu należę do rzadkiego gatunku matek czterech córek, które pracują, prowadzą dom i blog, i jeszcze w całym tym szaleństwie znajdują czas na parę innych rzeczy oprócz podstawowych czynności.

Najczęściej pytaniu temu towarzyszy sympatia i życzliwe zdziwienie; czasem – współczujące załamanie rąk; innym razem – komentarz o tym, że ktoś inny to w sumie ma jeszcze gorzej, bo wozi dzieci do szkoły muzycznej oddalonej o 50 km, a ja mam tylko 5 km; czasem, bardzo rzadko, da się wyczuć zazdrość – bo czworo dzieci i dużo spraw na głowie oznacza dla kogoś innego stan upragniony. Cała paleta reakcji. Ale niezależnie od charakteru tych reakcji, częstotliwość, z jaką to pytanie pada, sprawia, że jako jego adresatka – łatwo mogę poczuć się kimś w rodzaju Superwoman i stale przebywać na planecie “brawo ja”. Czy słusznie?

No nie wiem… Mimo że moje poczucie własnej wartości jest całkiem sporych rozmiarów, nie zamierzam przechadzać się po wsi w glorii moich wyimaginowanych czy rzeczywistych osiągnięć i zaradności. Raczej chcę tu kilka tematów odczarować i sprowadzić na ziemię z piedestału wyjątkowości.

Przede wszystkim: nie jestem w „tym wszystkim” sama. To nie jest tak, że „daję sobie radę” sama,  podczas gdy dzieci tylko brudzą i marudzą, a Mąż czasem gdzieś tam z doskoku pomoże, ale tylko wówczas, jeśli mu wyraźnie paluchem pokażę, że o tu, tu konkretnie trzeba pomóc. Wiem, jak to może wyglądać na zewnątrz z perspektywy bloga i niektórych moich wpisów na FB: o rany, jakaż dzielna kobieta z tej Patrycji, sama robi schody i maluje ściany.

Czy naprawdę taka ze mnie bohaterka? Znam wiele osób znacznie bardziej zasługujących na to miano. Ze mną życie obchodzi się jak dotąd bardzo łagodnie, tej opinii się trzymam od lat i nie ma na nią wpływu moje zmęczenie codziennością i obowiązkami. To, że tu, na blogu, częściej piszę o sobie i swoim wkładzie w nasze życie rodzinne, opisuję, jak robię to czy tamto, nie znaczy, że jestem zdana tylko na siebie. Owszem, dużo spraw ogarniam sama, ale Ukochany Mąż ma dokładnie tak samo, z tym, że ogarnia inne fragmenty naszej domowej układanki.  O ile na blogu to ja jestem często na pierwszym planie (w końcu to mój blog :)), o tyle w życiu jesteśmy w „tym wszystkim” razem, na równych prawach i z równymi obowiązkami. Pod tym względem jesteśmy podobni: oboje się jakoś zbytnio z sobą nie cackamy i jak jest robota do zrobienia – to ją robimy.

Poza tym – nie tylko my dwoje w naszej rodzinie mamy obowiązki. Nasze starsze córki systematycznie powiększają wachlarz spraw, którymi potrafią się już całkiem nieźle zająć: od kilku lat same sprzątają swoje pokoje, zazwyczaj to one obsługują zmywarkę, często rozwieszają i zbierają pranie, odkurzają, myją łazienkę, gotują już całkiem jadalne rzeczy. Nie zawsze robią to wszystko z chęcią, nie przeczę, ale robią! Inna sprawa, że często wolę np. posprzątać sama, podczas kiedy one zajmują się Zosią – cóż, czas, kiedy polubię zabawę playmobilami chyba nigdy już nie nadejdzie.

W awaryjnych sytuacjach zawsze mogę także liczyć na moich Rodziców i Teściów. Kiedy jestem w pracy, Zosią opiekuje się świetna niania. Naprawdę – nie siedzę w tym sama.

Po drugie: uważam, że rola genów i wychowania w tym, że jestem, jaka jestem – jest nie do przecenienia. Oczywiście mam tu na myśli moje dobre i złe strony, ale że tekst raczej jest o tych lepszych, to na nich się dziś skupię. Wiem, że jestem typem dość twardym psychicznie, który nie załamuje się łatwo i dużo rzeczy jest w stanie wziąć na swoje barki bez marudzenia. Mam akurat tak i niewielka w tym moja zasługa – za to duża mojego zaplecza z genów i wychowania. Moi Rodzice na pewno nie należą do nadwrażliwców, którzy za długo trzymają swe pociechy za rękę z nieodłącznym „Uważaj!” na ustach. Powiedziałabym nawet, że jak dla mnie, to czasem cechował ich nieco zbyt duży luz (czy pozwoliłabym mojej osiemnastoletniej córce pracować w Warsie? hmmm… sama nie wiem…), ale ostateczny efekt jest w sumie niezły. Traktowali też mądrze moje życiowe porażki, jak wtedy, kiedy nie dostałam się na wymarzoną iberystykę i buczałam całymi dniami, podłamana i przekonana, że jestem totalnym matołem i nieudacznikiem. Rodzice nie dołączyli do mnie w moim przygnębieniu, nie wkurzali się, że schrzaniłam egzaminy, tylko rozejrzeli się za planem B i podsunęli informacje o filmoznawstwie.

Z domu wyniosłam też mój obraz macierzyństwa i rodziny. Dziś powszechne jest przekonanie, że rodzina to przede wszystkim ogrom pracy. Macierzyństwo jest postrzegane jako tytaniczna i w dodatku syzyfowa praca, że się tak oprę na mitologii. Praca niedoceniana i obciążona ogromną odpowiedzialnością, w końcu wychowujemy człowieka! Wygląda dość zniechęcająco, i w tym kontekście nie dziwi mnie, że wielu osobom zwyczajnie się nie chce pakować w dodatkowe wydatki, obowiązki i odpowiedzialność za drugiego człowieka. Moi Rodzice, którzy wychowali troje dzieci w czasach komuny, nigdy jakoś nie akcentowali tego, że rodzina jest jedną wielką niekończącą się harówką. Za to dawali nam odczuć, że lubią z nami, dziećmi, spędzać czas, pograć w karty, zjeść “elegancką kolacyjkę” składającą się dajmy na to z bigosu, iść na zakupy czy obejrzeć “Twin Peaks” (zamykałam oczy przy co straszniejszych scenach).

Nie przeczę, że rodzina oznacza masę obowiązków i pracy, ale już mając rodzinę i te wszystkie dodatkowe obowiązki – nie ma co się za długo na tym akurat punkcie zatrzymywać i go analizować na dziesiątą stronę. O ile nie wykminimy jakichś konkretnych zmian na lepsze, jedynym efektem takich analiz może pozostać zagrzebanie się w przygnębieniu, smutku i pretensjach do świata.

Na koniec punkt trzeci, czyli pewna cecha znacznie ułatwiająca życie. Przynajmniej mi. Coś, co w dużej mierze mogę nazwać moją wypracowaną taktyką działania, ale co pewnie też w jakimś stopniu wyniosłam z domu rodzinnego.  Wytłumaczę, o co mi chodzi na przykładzie tortów. Otóż przez większą część mojego życia trwałam w przekonaniu, że własnoręczne upieczenie tortu jest jakimś wyczynem tylko dla wtajemniczonych, czymś, na co porywają się tylko najodważniejsi z odważnych. Rewelacyjne torty piecze moja Teściowa, i kiedy kilka lat temu zobaczyłam jej przepis, to ubijanie jajek na parze, studzenie biszkoptów na szklankach i inne sztuczki – automatycznie uznałam, że to ponad moje siły. No way. Tortów piec nie będę. Aż pewnego razu zdążyłam odpowiednio wcześnie tortu zamówić, i upiekłam biszkopt, a potem zrobiłam krem. Wprawdzie nie według skomplikowanego przepisu Teściowej, ale też był to tort, może nie jakiś super, taki całkiem całkiem. Wszyscy goście zjedli, nawet dzieci. A ja przekonałam się, że dam radę zrobić niezły tort sama, że nie jest to nic aż tak strasznie trudnego i czasochłonnego.

To przekonanie, że dam radę coś zrobić w połączeniu z brakiem dążenia do efektu idealnego – przydaje mi się codziennie. Prosta to filozofia: biorę się do roboty i równocześnie nie katuję się dążeniem do perfekcji. Dla mnie istotne jest to, że robię dużo różnych rzeczy – wprawdzie z efektami rzadko ocierającymi się o doskonałość – ale je robię. Trochę poczytam sobie, trochę Zosi, zrobię obiad, pogadam z Ukochanym Mężem przy wieczornym piwku, a rano trochę pobiegam.

O właśnie, skoro już mowa o bieganiu: biegam już od kilku miesięcy, ale nie mam planów typu maraton czy konkretne osiągi, te 5-6 km pokonane 3 razy w tygodniu już jest dla mnie ok, a poza tym angażuje mnie czasowo w takim stopniu, w jakim mi to pasuje. Pewnie gdybym wzięła się za bieganie na poważnie, jak większość znanych mi biegaczy, musiałabym zrezygnować z innych rzeczy – czytania, chodzenia z dziećmi na spacery czy pieczenia ciast. Trzeba byłoby jakość znaleźć czas na treningi, okroić inne sfery życia. Na schody na skarpie już by tego czasu nie starczyło. A ja lubię robić te wszystkie rzeczy, lubię moje DYI: wprawdzie schody się coraz bardziej pochylają i lifting ich nie ominie, ale od półtora roku po nich wszyscy chodzimy, i nie ślęczałam nad nimi kilku tygodni, tylko kilka godzin. Remont pokoju Ali też trwa dłużej i przebiega inaczej, niż zakładałam: kupiłam źle wymieszaną farbę i wyszedł jakiś koszmarek, tu zachlapałam podłogę i nie mogę doczyścić. Niestety nie za bardzo jest się na razie czym pochwalić na blogu – cóż, czasem bywa i tak, ale jakoś z tego powodu nie rozpaczam. Nie wyznaję przekonania, że jak już się za coś zabierać, to trzeba zrobić to perfekcyjnie, inaczej nie ma sensu. Dla mnie sens ma opcja „wystarczająco dobrze”.

Może moje torty, remonty i schody nie wygrają żadnych konkursów i nie zrobią spektakularnej kariery w mediach społecznościowych – ale do codziennego życia i dobrego samopoczucia, takiego bez fajerwerków euforii, wystarczają. Dają radę. Podobnie jak i ja sama: daję radę z całkiem sporym wsparciem rodziny, genów, wychowania i kompletnym brakiem ambicji bycia “naj”.