
Różne rzeczy i sytuacje mnie wkurzają w trakcie pandemii. Oczywiście – żeby nie było – doceniam to, co mam, że cała rodzina zdrowa, my z Ukochanym Mężem mamy pracę, nikomu nie dzieje się krzywda. Jestem wdzięczna, ale mimo tej wdzięczności wkurzenie i tak wypływa. Zacznę od irytacji najnowszych: irytuje i męczy mnie chodzenie (że o bieganiu nie wspomnę) w maseczkach; ciśnienie podnoszą mi niekoniecznie jasne i zrozumiałe decyzje rządzących; nauka zdalna dzieci i zamknięte przedszkola też dokładają swoje. Jakby tego wszystkiego było mało – z radia i mediów społecznościowych atakują mnie niezliczone pandemiczne piosenki, z przewijającym się obowiązkowo motywem „zostań w domu”. Naprawdę, czy każdy artysta muzyk na kuli ziemskiej przyjął sobie za punkt honoru stworzenie utworu nawołującego do pozostania w domu, a jednocześnie zachęcającego do optymistycznego patrzenia w przyszłość? Serio, trochę zbyt obfita ta wirusowa twórczość (wiem wiem, to wszystko w szczytnych celach, ale mimo wszystko już trochę męczy). Jedyną jako tako strawną tego rodzaju twórczością jest dla mnie kawałek Stonesów. Może dlatego, że pozbawiony jest pierwiastka rzewności – co jest o tyle interesujące, że nagrali go ludzie będący w grupie podwyższonego ryzyka.
Ale nawet hity w rodzaju „Cienia ostrej mgły” nie działają mi na nerwy tak bardzo, jak te wszystkie wizje, według których życie w czasach pandemii zdaje się być bliżej slow life, hygge i tym podobnych, niż kiedykolwiek przedtem. Te gadki o zwolnieniu tempa życia z powodu wirusa i kwarantanny. O zatrzymaniu się. O skupieniu się na „tu i teraz”. O celebrowaniu czasu spędzanego wspólnie z rodziną, w ilościach, o jakich kilka miesięcy temu mogliśmy sobie tylko pomarzyć. Nie omge sie nie wkurzać, ponieważ te obrazy mają się nijak do korona-rzeczywistości, w jakiej od dwóch miesięcy funkcjonujemy ja i moja rodzina.
Jeśli za jakiś czas, może za kilka lat, pandemia będzie mi się z czymkolwiek kojarzyć, to pewnie będzie to stan tkwienia w permanentnym pośpiechu, bałaganie, poirytowaniu i zmęczeniu. Tak, chyba wymieniłam wszystkie najważniejsze cechy naszej korona-rzeczywistości. Typowy dzień ery pandemii? Jeśli ktoś widział „Dzień Świstaka”, to na pewno wie, co mam na myśli. Jest dokładnie tak, jak w tych wszystkich memach – nie wiadomo, czy to piątek, wtorek czy sierpień. Przy czym – żeby było jasne, o żadnym zatrzymaniu czy nawet zwolnieniu tempa nie ma mowy. No, chyba, że jest weekend – dlatego piątek i weekend w czasach pandemii cenię sobie nawet bardziej niż wcześniej, jako czas wolny od pracy (w domu), nadzorowania zajęć szkolnych dzieci (w domu), gotowania i sprzątania (w domu).
Od dwóch miesięcy spędzamy w domu znaczenie więcej czasu – i wydaje mi się, że stopień zabałaganienia naszego domostwa skoczył w górę o jakieś 700%. W zlewie non stop piętrzą się sterty garów, co jest o tyle dziwne, że mam wrażenie, że zmywarka hula non stop, 24/7. Starsze córki, do których obowiązków należy wyładowywanie zmywarki, ciągle narzekają, że przecież dziś już zmywarkę opróżniały, a tu znowu! Prawdziwe cuda!
Wstajemy teraz o różnych porach, zazwyczaj każdy je śniadanie osobno, więc poranny porządek, w jakim około godziny 8 zostawiam kuchnię, wkrótce odchodzi w niebyt. Po 8 do kuchni ruszają moje trzy starsze córki, dla których śniadanie to główny posiłek dnia. Czasy szybkiego łykania jakichś płatków zalanych mlekiem tuż przed wyjściem do szkoły odeszły w niepamięć. Pierwsze lekcje online ruszają gdzieś około 9 – tak więc w śniadaniowym jadłospisie moich córek królują aktualnie pankejki, omlety w wersjach słonych i słodkich, tosty francuskie, owsianki z różnymi dodatkami, jajecznice. Ostatnio widzialam nawet tortille z warzywami i grillowanym serem halloumi; pomyślałam, że jeśli chodzi o śniadania to zupełnie nie wdały się we mnie, i dobrze (moje śniadanie to od lat kawa + owsianka solo, bez żadnych malin, bananów, czkolady czy cynamonu). Czasem bywa tak, że jedna je omlet, kolejna owsiankę, a trzecia tosty. Jak po tych kulinarnych trudach wygląda kuchnia – wolę nie mówić. Plus tego wszystkiego jest taki, że Zosia je porządne śniadania, i to nie ja jestem ich autorką 😉.
Potem wszyscy ruszają do swoich zajęć. My, starsi, staramy się w miarę zachować porządek, ale w przypadku Zosi te zajęcia to kolejna porcja bałaganu. Wszędzie pełno jest ścinków, poklejonych kartek i kulek plasteliny – efekty uboczne licznych działań mojej najmłodszej córki. Zosia, nie wiedzieć czemu, z wszelkich technik plastycznych najbardziej ukochała sobie wycinanie, klejenie i lepienie z plasteliny. Alternatywą są wykonywane namiętnie i w dużych ilościach mikstury z farb i kosmetyków, więc z dwojga złego wolę już te wycinanki.. Z kolei starsze córki stale szukają jakichś książek i zeszytów, bo zbliżają się lekcje online – niestety, argument pt. „trzymaj wszystko u siebie na biurku, to niczego nie zgubisz” w tym wypadku się nie sprawdza, ponieważ najczęściej 2 z 3 biurek w naszym domu okupujemy my z Ukochanym Mężem. A czasem, cóż, okazuje się, że szczęśliwie odnaleziony zeszyt nosi już ślady niszczycielskiej działalności Zosi.
A przecież na początku było całkiem nieźle. W marcu miałam nawet na tyle sił i chęci, że posprzątałam strych, razem z córkami odnowiłam komodę zalegającą w piwnicy od dwóch lat, a nawet zaplanowałam remont sypialni. Ukochany Mąż posadził żywopłot, zlikwidowaliśmy się nasz pożal się Boże ogródek truskawkowo-poziomkowy, z którego po latach została tylko zarośnięta trawą folia ogrodnicza. Na początku cieszyłam się też bardzo, że codziennie jemy razem obiady – bo zazwyczaj jest to u nas sytuacja weekendowa. Teraz też się cieszę, ale po miesiącu intensywnego gotowania dopadł mnie kryzys. Prawda jest taka, że te rodzinne obiady ktoś musi ugotować, a w naszej rodzinie najczęściej jestem to ja. A że nigdy nie byłam jakąś wielką fanką takiego codziennego gotowania (moje motto: najlepszy obiad to taki, który został z poprzedniego dnia) – patrzę, jak by tu sprytnie scedować obiadowe obowiązki na innych domowników. Sztukę przygotowywania super śniadań dzieci opanowały już do perfekcji, trzymajcie kciuki, żeby podobnie poszło z obiadami! W ramach obiadu mieliśmy już też ognisko (to inicjatywa ukochanego Męża) oraz pizzę, zrobiona od A do Z przez Alę. W kolejnym tygodniu planuję wypromować super-extra-pomysł na obiady w wykonaniu dwóch najstarszych córek: raz w tygodniu każda ugotuje, co tylko będzie chciała, dla całej rodziny.
Na osobny akapit zasługuje nowy, stały element naszego życia rodzinnego, czyli tzw. calle. Lub, co gorsza, videocalle. My mamy swoje calle „pracowe”, a córki – lekcje online. Wiadomo, że taki call to sytuacja jakoś tam stresująca, szczególnie, jeśli nie jesteśmy tylko biernym słuchaczem, coś musimy powiedzieć, a tu nie jesteśmy w stanie do końca kontrolować swojego bezpośrednego otoczenia. Nic dziwnego, że w obliczu licznych calli w naszej rodzinie dość szybko uwidoczniły się wyraźne skłonności izolacyjne. Gdy pora takiego calla się zbliża – zainteresowany domownik szuka miejsca możliwie najbardziej odosobnionego. Wtargnięcia na teren podczas trwania calla są karane piorunującymi spojrzeniami, złowrogim posykiwaniem, groźbą zemsty, a w przypadku szczególnie ciężkich przypadków – rzutem dostępnymi przedmiotami w zakłócającego spokój delikwenta. Największy problem jak zwykle jest z Zosią, która niestety lubi wejść do pokoju z arcyważnym komunikatem: „Masz kola? Masz? A, bo ja idę robić kupę!”. Na szczęścię do perfekcji opanowałam szybkie wciskanie przycisku „mute” w słuchawkach.
Jeśli na samym początku uziemienia w domu łudziłam się, że zyskam jakieś dwie godzinki, które normalnie poświęciłabym na tkwienie w korkach i logistykę rodzinną – to były to wyjątkowo optymistyczne zapatrywania. Ok, może gdybym skusiła się na zasiłek opiekuńczy byłoby inaczej, ale zdecydowałam się nie skusić, z wielu powodów. W efekcie muszę się zdrowo nagimnastykować, żeby połączyć pracę zawodową z opieką nad najmłodszą córką oraz innymi pomniejszymi sprawami. Nasza krucha równowaga dotycząca tego, za jakie domowe obszary odpowiadamy kolejno ja i Ukochany Mąż – legła w gruzach. Przykład pierwszy z brzegu: wcześniej bardzo sobie ceniłam to, że poranki były dla mnie wolne od spraw domowych. Zgoda, wstawałam o 5, ale za to nie musiałam się przejmować całym porannym zamieszaniem. To była sfera podlegająca w całości Ukochanemu Mężowi. Teraz, niestety, się skończyło – oboje zaczynamy pracę między 7 a 8 rano, przy czym w przypadku Męża początek pracy oznacza od razu jakiegoś calla czy innego rodzaju wyłączenie z rzeczywistości domowej.
Ciężko mi się też przyzwyczaić do tego ciągłego przeskakiwania z jednej roli w drugą, bez jakiegokolwiek przejścia: tu zajmuję się negocjowaniem z kandydatem, za sekundę lecę sprawdzić, czemu zoom nie działa, bo Ala zaczyna angielski onlinew pokoju obok, w międzyczasie Zosia domaga się herbaty, a ja wciąz jeszcze nie skończyłam tygodniowego podsumowania projektu, którym się teraz zajmuję.
Nie ma wyjścia, trzeba jakoś wypracować nowy układ, nową równowagę, co jest znacznie trudniejsze niż w czasach przedpandemicznych. Jeśli chodzi o mnie – to pracę nad „nowym ładem” zaczęłam od machnięcia ręką na wiele rzeczy. Drastyczne ograniczanie czasu Zosi spędzanego na oglądaniu bajek? No way. Marzenia o zawodowej produktywności z czasów sprzed pandemii? Hahahah. Ha. Ha. Utopijne plany czystego domu i pustego kosza na prasowanie? Cóż, nie tym razem. Kreatywne gotowanie? Chyba już wyżej pisałam, że mam kryzys na tym polu, dlatego dziś znów była pomidorówka. A jutro będzie jarzynowa i naleśniki.
Równocześnie nie machnęłam ręką na kwestie, które sprawiają, że moje zdrowie psychiczne jest w jako takiej formie: biegam regularnie, przynajmniej 2-3 razy w tygodniu; jeśli nie biegam – chodzimy na długie spacery po okolicznych polach i lesie, gdzie można pozbyć się upierdliwej maseczki, wypatrzeć zająca czy myszołowa, a nawet – przy odrobinie szczęścia – gronostaja. Zrezygnowałam z wczesnego wstawania – po latach pobudek o 5 rano teraz pozwalam sobie na luksus codziennego wysypiania się. W co się da, staram się angażować starsze córki, w ramach ich możliwości – głównie jest to pomoc w opiece nad Zosią, kiedy dziewczyny nie mają akurat lekcji, a my jeszcze zajęci jesteśmy pracą. I jest to pomoc nie do przecenienia.
Ostatnio mam też pod dostatkiem dobrych książek, i to mnie niesłychanie cieszy. Po ponad roku czytelniczej posuchy, kiedy z rzadka trafiałam na coś naprawdę interesującego, teraz mi sypnęło dobrymi tytułami. Oczywiście, cudów nie ma i doby się nie rozciągnie – debiutancki kryminał Jędrzeja Pasierskiego czytałam więc 2 tygodnie. Bynajmniej nie dlatego, że to słaba powieść – po prostu wieczorami padam na twarz po odhaczeniu codziennych punktów życiowego programu. Za to drugą część serii z Niną Warwiłow połknęłam już znacznie szybciej, bo w cztery dni („Roztopy” okazały się lepsze niż „Dom bez klamek”) – kosztem dokończenia tekstu na bloga, plewienia ogródka i prasowania. Teraz zabrałam się za „Wyrwę” Chmielarza – na razie jestem gdzieś w okolicach pięćdziesiątej strony, i jest naprawdę nieźle (zapowiada się rzecz lepsza od zesżłorocznej „Rany”). Podejrzewam, że plewienie znowu poczeka, bo w książkowym zanadrzu jest jeszcze trzeci Pasierski, „Saga o Puszczy Białowieskiej” i „Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca”. A już w czerwcu – nowy Miłoszewski, aaa!
Jutro środa. Zapewne kolejny typowy dzień ery pandemii. Powtórka „Dnia Świstaka” nr 129972. Ale cały czas sobie powtarzam, że dopóki nie wchodzę w etap „Dnia świra”, to jeszcze nie jest najgorzej.
Zdjęcie: źródło