Kowal, Daj, Kup-Se i wszyscy ci inni wkurzający goście

Niedawno świętowaliśmy Dzień Matki i Dzień Dziecka, może więc na fali obchodów tych świąt postanowiłam uczynić nieco wstydliwe wyznanie. Tak, zdarza mi się celowo wkurzać moje dzieci. Nie jakoś bardzo, tylko troszkę i na ogół przy użyciu metod klasycznych, które zaraz opiszę. Metody te, choć najczęściej w zamyśle miały uczyć i wychowywać, to w praktyce służyły i służą tylko do wkurzania. Stosowane przez całe pokolenia i całe pokolenia wkurzające. Wiem, co mówię, bo większość zebranych tu przeze mnie tekstów znam jeszcze z własnego dzieciństwa, a podejrzewam, że już wówczas te powiedzenia czy „przysłowia” były wiekowe.

Na pierwszy ogień weźmy powiedzonko „Od czego kowal ma kleszcze”. Och, ileż to razy słyszałam je w dzieciństwie od Mamy! Mam nadzieję, że Mama nie będzie miała mi za złe, że ujawnię ten wstydliwy fakt z naszego życia rodzinnego. Powiedzonko o kowalu pojawiało się oczywiście w sytuacjach, kiedy Mama zlecała mi wykonanie jakiejś nieciekawej pracy domowej i w odpowiedzi słyszała mój gorący sprzeciw. Wtedy właśnie padał odwieczny tekst o kowalu, którego szczerze nienawidziłam. W postaci bonusa występował jeszcze werbalny przypis objaśniający, że tak mawiał jej Tata, a mój Dziadek, i że to powiedzenie nie traci nic na aktualności pomimo upływu lat. Hmm, sama nie wiem, jak to jest z tą aktualnością. Dziś patrzę na wszystkie te sytuacje z sentymentem, i przypominam sobie całe tło, które towarzyszyło nieszczęsnemu kowalowi i jego kleszczom. Ileż to razy burcząc pod nosem wyrażałam swoje niezadowolenie z faktu, że przez jakieś głupie przysłowie o kowalu to akurat ja muszę wynieść śmieci czy zmyć naczynia! Może właśnie ze względu na tę przeszłość tekst o kowalu jakoś się nie przyjął w przypadku mnie i moich dzieci, za to przykleiło się do mnie kilka innych tego typu zwrotów.

Przed chwilą spytałam właśnie córki, który z moich stałych tekstów uważają za najbardziej denerwujący, i od razu chórkiem odpowiedziały: „Ten o tym chińskim sprzedawcy jaj”. Tak, przyznaję, to powiedzenie jest dość irytujące nawet i dla mnie, ale jest nim coś takiego, że człowiek nie może się oprzeć, po prostu się poddaje i TO mówi. Pewnie przez ten częstochowski rym, to on tak działa. Podaję krótką instrukcję użycia, na wypadek, gdyby ktoś tego zwrotu nie znał, a jest zainteresowany stosowaniem. Jest to bowiem tekst wprost idealny, kiedy chcemy wytknąć rozmówcy (najczęściej naszemu dziecku) zwrócenie się do nas z mało elegancką formą czasownika „dawać”,  jaką jest tryb rozkazujący „daj”. Otóż odpowiadamy wówczas: „Daj to był chiński sprzedawca jaj”. Ale, ale – breaking news: podczas tak zwanego researchu  dla potrzeb tego wpisu odkryłam, że jest i bardziej rozbudowana wersja tekstu o Daju, której ja akurat dotąd nie znałam. Oto i ona w całej okazałości: „Daj to był chiński sprzedawca jaj, co miał brata Kup-Se”. Coś czuję, że z Kup-Se zaprzyjaźnię się tak samo mocno, jak i z Dajem.

Tuż za chińskim sprzedawcą jaj plasuje się Zaraz. A dokładniej: „Zaraz to taka wielka bakteria”. Frazę tę polecam jako wymowny komentarz do wszystkich tych „Zaraz!” usłyszanych w odpowiedzi na większość próśb i poleceń wydawanych naszym pociechom. Na pewno okazja do użycia Zaraza przytrafi się już w ciągu najbliższych 12 godzin, jeśli tylko wspomnicie o sprzątnięciu pokoju/wyładowaniu zmywarki/rozwieszeniu prania i tym podobnych. Rzecz jasna użycie tekstu o bakterii nie sprawi, że dziecko od razu ochoczo rzuci się do wykonywania prac przez Was zleconych, ale przynajmniej je troszkę poirytujecie tą odzywką i zaniesiecie się złośliwym chichotem. A to już coś. Wiem, bo sprawdziłam wielokrotnie na własnym podwórku. Moje starsze córki wprost uwielbiają „ten żałosny tekst”.

Pokochały również moje retoryczne pytanie „A magiczne słowo?”. Ten wyświechtany zwrot na pewno wszyscy znamy, i nie wątpię, że przynajmniej raz w życiu użyliśmy go, chcąc wymusić na rozmówcy użycie słowa „dziękuję”, „proszę” czy „przepraszam”. Tak, też jest denerwujący, i przyznaję, że zdarzało mi się go stosować w celu poirytowania nie tylko którejś z córek, ale też i Ukochanego Męża (na pewno potwierdzi, jeśli ktoś go o to spyta).

Zdecydowanie najmniej przeze mnie lubianym klasykiem gatunku jest zwrot „Co wolno wojewodzie to nie tobie, mały smrodzie”. Sam przekaz tego przysłowia jest mi w jakimś sensie bliski, ale forma już nie. Smrodowi mówię więc zdecydowane nie, także w sensie dosłownym.

Ten krótki i subiektywny przegląd powiedzeń spod znaku „Dzieci i ryby głosu nie mają” pokazuje, że podkreślanie przewagi dorosłych nad dziećmi przez lata miało się bardzo dobrze w naszej kulturze. Chcecie więcej dowodów? Proszę bardzo, polecam lekturę wierszyków Stanisława Jachowicza, niektórych dość makabrycznych (choćby ten o Julku, który ssał palec… brrrr, finał przyprawia o gęsią skórkę). W większości są to moralizatorskie rymowanki, w których rodzic występuje w pozycji Wszystkowiedzącej Wiedźmy Ple Ple, pouczającej dziecko, które dopiero zaczyna przyswajać proste prawdy życiowe o zaszywaniu dziur i kłujących kwiatkach. A dziś? No, dziś na szczęście jest inaczej. Prędzej opublikujemy w internecie zdjęcie naszego dziecka z hasztagiem #jestembojesteś lub #mojewszystko, niż zastosujemy metody wychowawcze popularyzowane kiedyś przez Jachowicza.

Ja jak zwykle jestem gdzieś tam pośrodku. Nie straszę swoich dzieci krawcem obcinającym palce, ale raz na jakiś czas z przekorą rzucę „żałosny tekst” o Daju. Od dziś na pewno będzie się pojawiał w duecie z Kup-Se.