Wraz z nastaniem nowego roku wiele osób podejmuje różne wyzwania i postanowienia; planujemy zacząć oszczędzać, chcemy schudnąć lub czytać więcej książek. W pierwszych dwóch kwestiach się dziś nie wypowiem: może za rok, jeśli sama poczynię jakieś zauważalne postępy. Ale z tym czytaniem to mogę dorzucić swoje trzy grosze. Czytanie jest jedną z tych czynności, które nie są żadnym wyczynem, dopóki nasza rodzina się nie powiększy. W takim przypadku trzeba się trochę nakombinować, żeby poczytać.
Wiele osób się dziwi, że ja w ogóle mam czas na czytanie. A już czytanie kilkudziesięciu książek rocznie w przypadku osoby takiej jak ja, czyli dość mocno zaangażowanej w życie rodzinne, okołorodzinne i zawodowe – to jakiś żart. Kiedyś czytanie książek w ilościach hurtowych nie było dla mnie żadnym wyczynem. Kiedyś, kiedy byłam młodszą i szczuplejszą wersją siebie, czyli jakieś 20-10 lat temu, czytałam bardzo dużo, bo miałam na to czas. A potem pojawiły się dzieci i tym samym w mojej czytelniczej karierze pojawiła się trwająca wiele lat wyrwa. Nie żebym nie czytała wcale, ale czytałam bardzo mało, może kilka książek rocznie. Coś czasem kupiłam, coś pożyczyłam, ale generalnie była to bida z nędzą. Mijały lata, w moim życiu stopniowo pojawiało się coraz więcej zajęć i wolnego czasu było coraz mniej. A już czasu przeznaczanego na lekturę nie było prawie wcale.
Ten stan może trwałby w niezmienionej formie do dziś, gdyby nie czwarta ciąża, którą w połowie spędziłam na L4. Powiem tak: te kilka miesięcy przed narodzinami Zosi to był piękny czas. Podczas gdy starsze córki były w szkole, ja korzystałam z tego wspaniałego daru od losu, jakim było kilka wolnych godzin każdego dnia, kiedy to nie musiałam nigdzie pędzić, niczego pilnie dokończyć. Miałam taki prawdziwy, nieskrępowany obowiązkami czas dla siebie. A że pewna ociężałość cielesna ograniczała nieco fizyczne formy aktywności typu bieganie i tym podobne, niejako naturalną koleją rzeczy powróciłam wtedy do regularnego czytania. Potem urodziła się Zosia i teoretycznie czasu na czytanie zrobiło się jakby mniej, ale chyba nie tak znowu do końca – bo dalej czytałam sporo. Potem wróciłam do pracy i okazało się, że wbrew moim obawom – jakimś cudem dalej mam czas na regularne czytanie książek.
Co warte podkreślenia już na samym początku – to, że wróciłam do regularnego czytania nie oznacza, że zaczęłam przepuszczać setki złotych w księgarniach i w szalonym pędzie zapełniam domowe półki kolejnymi pozycjami. Właściwie to nawet nie mam zwyczaju regularnego kupowania książek. Owszem, są książki, które chcę mieć i te kupuję, ale staram się tu mocno ograniczać. Wbrew pozorom – im mniej książek kupuję, tym więcej czytam. Kupowanie dużej ilości książek jest dla mnie trochę bez sensu: większość mojego księgozbioru przeczytałam tylko raz, wyjątków jest bardzo niewiele (głównie Musierowicz, Sapkowski, Miłoszewski). Książki nie są tanie, więc jeśli chciałabym czekać z przeczytaniem interesującej mnie powieści do momentu, aż ją kupię – pewnie czytałabym znów kilka-kilkanaście książek rocznie (bo tyle właśnie kupuję).
Znacznie lepszym pomysłem dla naszego portfela i czytelniczej różnorodności jest korzystanie z biblioteki. Moje czytelnicze nawrócenie zaczęło się właśnie od zapisania się do lokalnej biblioteki. Jest to zwykła wiejska biblioteka, jakich zapewne sporo w naszym kraju. Żadna rewelacja. Pewnie, lepsza byłaby duża biblioteka miejska, z ogromnym księgozbiorem, ale takowej akurat w pobliżu brak, więc staram się maksymalnie wykorzystać to, co mam pod ręką. Wcale nie narzekam: nasza biblioteka, choć mała, jest przyzwoicie zaopatrzona, regularnie pojawiają się też nowości. Cały Wroński, którego dotąd przeczytałam – 6 książek – był wypożyczony. Podobnie jest z twórczością Sławomira Kopera, wszystko wypożyczyłam. Mamy przemiłą panią bibliotekarkę, która doradzi, jeśli trzeba, zaproponuje nowości, a także wysłucha sugestii zakupowych. Do biblioteki zabieram też moje córki, wszystkie mają swoje własne konta. Nawet Zosia potrafi już sama wybrać sobie lektury, ponieważ książki dla najmłodszych ułożone są na niskim podeście. No i odpada kwestia jakiegokolwiek dojazdu – biblioteka jest na miejscu, czynna nawet w sobotę. Oczywiście, pomimo całej sympatii dla mojej obecnej biblioteki z dużą nostalgią wspominam te czasy, kiedy regularnie chodziłam do biblioteki przy MCK w Rynku Głównym czy na Rajskiej. Ech, spędziłam tam wiele miłych chwil przeszukując biblioteczne zasoby…
Żeby zacząć znów czytać więcej niż kilka książek rocznie, w moim przypadku konieczna była zmiana zwyczajów czytelniczych. Dawniej lubiłam się rozsiąść z książką na całe godziny i czytanie było dla mnie czynnością, której poświęcałam kilka godzin w ciągu dnia. Niestety, chwilowo to se ne vrati. Jeśli więc jesteś osobą, która uważa, że zabierać do czytania to się można jedynie mając pod ręką wygodny fotel, kawusię i kilka wolnych godzin, a równocześnie nie zanosi się, że to wszystko zbierzesz do kupy w ciągu najbliższego roku – to cóż, pora na zmianę zwyczajów. Masz wolny kwadrans w ciągu dnia, pomiędzy gotowaniem obiadu a kursem do szkoły muzycznej? Czas na książkę. Idziesz do lekarza i podejrzewasz, że się wysiedzisz pod gabinetem? Czas na książkę. Czekasz, aż dziecko skończy zajęcia sportowe czy plastyczne? To też może być czas na książkę. Kiedy mogę poświęcić na czytanie całe, nieprzerwane 30 minut, to mówię już o luksusie czytelniczym. Godzina czytania przed snem to już naprawdę wypas, nawet jeśli rano trochę bardziej ziewam. Kolejne pół godziny (lub nawet więcej) na czytanie można zyskać, zamieniając prysznic na kąpiel w wannie. Między innymi z powodu nałogowego czytania w wannie nie zostałam fanką elektronicznych czytników; obawiam się, że u mnie nie przetrwałyby długo.
Ale żeby wygospodarować w ciągu dnia nawet te mizerne 15-30 minut na lekturę konieczne były pewne cięcia. Z czytaniem jest bowiem podobnie jak z większością rzeczy, które robimy w życiu: coś odbywa się kosztem czegoś innego, i trzeba było podjąć jakieś decyzje.
Czytanie kosztem oglądania TV. Jeśli chodzi o mnie, ten kompromis przynosi najlepsze efekty. Przy czym podkreślam, że nie chodzi mi tu o rezygnację z oglądania „M jak Miłość” czy „Rolnik szuka żony”, ale również o wszystkie te Netflixy, cda.pl i tym podobne. Wiele osób pozbywa się telewizora i deklaruje, że telewizji nie ogląda – równocześnie oglądając w internecie znacznie więcej rzeczy, niż ja kiedykolwiek oglądałam w TV. Ja naprawdę drastycznie ograniczyłam „obrazową” rozrywkę na rzecz czytania, nie pogadacie ze mną na temat „Stranger things”, „Dark” czy innego modnego serialu. Tak po prawdzie, to ostatnim obejrzanym przeze mnie serialem był siódmy sezon „Gry o tron” i nie zdziwię się, jeśli kolejnym będzie dopiero sezon ósmy, planowany na rok 2019. Szczęściarzami są ci, którzy nie muszą wybierać pomiędzy dobrym serialem/filmem/programem a książką – ja akurat musiałam coś wybrać; doby niestety nie rozciągnę.
Czytanie książek kosztem czytania prasy. Być może niektórzy uznają to za duży błąd, trudno – prasy nie czytam od dawna prawie wcale. Tak jak napisałam powyżej: czytanie książek w moim przypadku oznacza robienie czegoś kosztem nierobienia czegoś innego. Obok telewizji obcięłam też czas poświęcany na gazety i czasopisma. Przy okazji trochę więcej grosza zostaje w portfelu, bo prasa to rzecz nietania, szczególnie miesięczniki, które kupowałam. Przestałam to robić kiedy zauważyłam, że tygodniami leżą nietknięte, bo w natłoku obowiązków zwyczajnie o nich zapominam. Porzuciłam więc prasę drukowaną i obecnie jeśli już coś czytam, to na ogół w internecie i z rzadka są to tytuły polskie. Zniechęcają mnie praktyki stosowane choćby przez „Gazetę Wyborczą”, która blokuje bezpłatny dostęp do swoich materiałów, ale już nie blokuje reklam, które wyskakują tuż po kliknięciu na link. Przestałam więc w ogóle klikać. Tym, którzy nie boją się czytania w języku obcym polecam np. angielskiego „Guardiana”, który swoje teksty udostępnia bez wymogu posiadania prenumeraty, podobnie jak „Newsweek”. Notabene przetłumaczone na polski teksty „Guardiana” można często znaleźć na polskich portalach. Jeśli już bardzo zatęsknię za błyszczącym papierem i mnogością tematów w jednym miejscu, wybieram się na stoiska z prasą przecenioną pod krakowską Halę Targową. Wtedy mogę się obłowić w lekko tylko zleżałe „Panie”, „Zwierciadła” i „Dobre Wnętrza” za ułamek oryginalnej ceny. Zazwyczaj moja łupiecka wyprawa ma miejsce w okolicach wakacji, kiedy mam większy luz i więcej czasu na gazety.
Czytanie kosztem… sprzątania. Brzmi dziwnie, wiem, ale od kiedy raz na dwa tygodnie ktoś wykonuje za mnie moją część prac domowych – mam więcej czasu na książki. Czasem też na spacer, nicnierobienie, pisanie bloga czy zakupy, ale najczęściej właśnie na książki. Zamiast biegać z mopem w piątkowe popołudnie mogę się wygodnie rozsiąść z książką na kanapie. Jak to się mówi – gorąco polecam. Zresztą, czytać można też kosztem innych rzeczy, zależy, co kto chce poświęcić: gotowanie, pomaganie dzieciom w lekcjach, prasowanie, wyjścia do knajp, do kina… Wszystkie powyższe stosuję od czasu do czasu. Możliwości nie brakuje, trzeba tylko podjąć jakąś decyzję.
Czytanie dzieciom tego, co się nam samym podoba i co nas interesuje. Czytanie dzieciom może być zajęciem nużącym i nieciekawym, jeśli enty raz czytamy tą samą nudnawą opowieść o myszy, która bała się ciemności albo nie chciała myć zębów. Ale może być też sporą frajdą, jeśli czytamy dziecku książkę, której wcześniej nie czytaliśmy, a która nam się podoba i jest wciągająca. Mam tu na myśli zarówno lektury dla dzieci młodszych, jak i starszych, które też lubią, żeby im poczytać (przynajmniej moje dzieci tak mają). To w zasadzie temat na osobny wpis, który pewnie kiedyś napiszę – teraz w skrócie rzucam tylko kilka ulubionych nazwisk-haseł: seria o Basi Zofii Staneckiej, świetny cykl „Bajki i legendy świata” autorstwa Natalii Usenko (choć tu szata graficzna nieco szwankuje, uprzedzam), wszystkie książki Astrid Lindgren i wszystkie książki Adama Wajraka. Można poczytać dziecku, a i sobie przy okazji sprawić czytelniczą przyjemność.
Nawet jeśli wskutek różnych kombinacji mamy już wygospodarowane kilkadziesiąt minut w ciągu dnia na książkę, nasze czytelnicze problemy jeszcze się nie skończyły. Oprócz braku czasu kolejną dużą przeszkodą, która pojawia się na drodze do czytelniczego spełnienia jest odwieczny dylemat „nie mam co czytać”. Przedłużający się stan braku fajnych książek prowadzi wprost do nieczytania, więc sami rozumiecie – lepiej zapobiegać niż leczyć. Moim sprawdzonym rozwiązaniem tego problemu jest szukanie rekomendacji; żeby nie popaść w rutynę warto robić to na różne sposoby:
- Pytać rodziny, przyjaciół, znajomych co czytają, co polecają, a przy okazji można też pożyczyć to i owo
- Namierzyć tak zwane osoby publiczne, które mają gust czytelniczy zbliżony do naszego i coś mogą nam polecić; w moim przypadku taką polecającą osobą bywa najczęściej Marcin Meller, to dzięki jego fejsbukowym postom zawarłam znajomość z Zygą Maciejewskim. Nie przeszkadza mi fakt, że Meller pracuje w wydawnictwie WAB, które wydaje powieści Wrońskiego – nawet jeśli jest to swego rodzaju reklama, to skuteczna, a i produkt zacny.
- Przeglądać blogi książkowe – tu mam problem, bo lwia część popularnych blogów książkowych (których jest cała masa) prezentuje głównie nowości, i to w dodatku te podsyłane autorom przez różne wydawnictwa. Forma promocji książki dobra jak każda inna, ale jeśli komuś nie zależy na czytaniu samych nowości (jak mi), to warto poszukać blogów piszących również o nie najnowszych pozycjach wydawniczych. Całkiem niedawno odkryłam taki blog, który mi bardzo przypasował: slowreading.pl. Mamy tu mix nowości i klasyki, różne gatunki, dużo pozycji bibliotecznych – czyli to, czego oczekuję od bloga książkowego. O kryminałach i non-fiction pisze autorka bloga marudaczyta.blogspot.com; Yrsę ukradłam właśnie stamtąd, a teksty są napisane bardzo staranną, ładną polszczyzną, co stanowi dla mnie duży atut.
- Moją sprawdzoną metodą na czytelniczą nudę jest odkrywanie nowych gatunków literackich. Nawet jeśli wydaje nam się, że uwielbiamy nad życie non-fiction i nigdy w życiu nie przekonamy się do fantastyki, czasem warto opuścić choć na tydzień naszą strefę komfortu i poznać coś nowego. Można się naprawdę mile zaskoczyć, ja miałam tak np. z fantastyką. I choć nie stałam się gorliwą fanką i znawczynią gatunku, to przeczytałam np. kilka książek o królowej Achai czy „Pieśń lodu i ognia” George’a R.R. Martina. W planach jest Pilipiuk.
- Jeśli chodzi o nowości wydawnicze, polegam na guście Michała Nogasia. Dzięki radiowym audycjom Nogasia w Trójce kilka lat temu dowiedziałam się choćby o świetnej „Stryjeńskiej”, teraz po rekomendacje dotyczące nowości zerkam na fejsbukowy profil Nogaś na stronie. Ale żeby nie być jednostronną, to i Mateusz Matyszkowicz, który zastąpił Nogasia w Trójce jest całkiem do rzeczy – jego poleceniu zawdzięczam choćby znajomość z piękną książką „Nasz las” Bohdana Dyakowskiego. Programów i portali poświęconych książkom jest masa, warto zrobić mały risercz i wybrać swoje ulubione.
- O dziwo dobrą inspiracją książkową jest Instagram. Pomijam niezliczone profile produkujące zdjęcia typu nieśmiertelny flatlay „książka+koc+kawa”, które zalewają to medium. Ale czasem można trafić na sensowną rekomendację czy recenzję, a i zdjęcia przy okazji niebrzydkie. I tu znów polecam choćby profil slowreading.pl czy anny_dom_kultury.
- Czasem zaglądam na portale typu lubimyczytac.pl czy goodreads.com: podczytuję tam recenzje książek, które wydają mi się interesujące i które planuję przeczytać. Liczę na to, że polski portal zaczerpnie z amerykańskiego pierwowzoru także opcję otrzymywania darmowych książek od pisarzy i wydawnictw; tak to działa w Stanach: https://www.goodreads.com/giveaway
Jeśli chcemy czytać więcej, dobrym sposobem jest nieograniczanie się do ulubionych i dobrze znanych gatunków literackich. Ja czytam (prawie) wszystko. Poezji to jakoś tak nie za zbytnio, ale za to jest i beletrystyka, i fantastyka, non-fiction, książki przyrodnicze, biografie, że o książkach dla dzieci nie wspomnę. Mój bardzo eklektyczny gust literacki sprzyja czytaniu w ogóle, bo nie nudzę się książkami: jeśli chwilowo mam dość kryminałów, przerzucam się na biografie lub reportaże.
Jeśli książka mnie nudzi – zostawiam ją bez żalu. Jak to mówią – tego kwiatu jest pół światu i ta prosta prawda dotyczy również książek. Szkoda tracić czas na nieciekawe książki, szczególnie, jeśli tego czasu za wiele nie mamy.
Nie dla mnie są wyzwania czytelnicze, ale wiem, że działają mobilizująco na rzesze czytelników. Jeśli już miałabym się jakiegoś podjąć – to podeszłabym do sprawy nieco inaczej niż dobrze wszystkim znane „52bookschallenge”. Oto mniej typowe wyzwania, które wpadły mi w oko: Back to the Classics Challenge (z podkategoriami takimi jak powieść XIX-wieczna czy romans klasyczny), Russian Literature Reading Challenge (czytamy literaturę sąsiadów ze Wschodu), Read Harder Challenge (wychodzimy ze swej czytelniczej strefy komfortu i poznajemy nowe gatunki) czy Diverse Reads Book Challenge (w danym miesiącu czytamy książki na określony temat). Pełna lista podpowiedzi do przejrzenia tutaj.
Pamiętam, jak mama Cesi Żak, bohaterki „Szóstej klepki” Małgorzaty Musierowicz, nie mogła oderwać się od czytanego właśnie “Dnia Tryfidów” nawet podczas mycia naczyń. Ułożyła książkę na specjalnie przygotowanej konstrukcji z brudnych talerzy i myła sztućce, długo trzymając je pod strumieniem gorącej wody. Ten przykład – notabene literacki – dobitnie pokazuje, że czytać można w różnych sytuacjach i okolicznościach, choć wyżej wspomnianej metody nie polecam (przede wszystkim ze względu na znaczne zużycie wody). W swoich czytelniczych kombinacjach nie posunęłam się jeszcze tak daleko jak mama Żakowa, ale aby czytać też muszę się nieźle nagimnastykować. Trzeba znaleźć nie tylko ciekawą lekturę, ale też czas na jej przeczytanie. W moim przypadku czytanie to proces złożony, na który składają się różne kombinacje – począwszy od rozległych poszukiwań czytelniczych inspiracji po czytanie w wannie. Kluczowe w tym wszystkim jest słowo „kombinacje”: kto kombinuje, ten czyta.
Zdjęcie: źródło