Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie 2018. Jak było?

Dokładnie rok temu o tej porze publikowałam wpis o 21 Międzynarodowych Targach Książki w Krakowie. Dziś sytuacja się powtarza, znowu piszę o Targach, ale – i tu prawdziwie zaskoczenie! – treść będzie inna, bo też tegoroczne Targi znacznie się dla mnie różniły w porównaniu z zeszłorocznymi.

Rok temu na Targach liczyło się dla mnie właściwie tylko jedno nazwisko i tylko jedna książka: Zygmunt Miłoszewski i „Jak zawsze”. O tym, jak to oryginalnie (ekhm) rozmawiałam z pisarzem podczas składania przez niego podpisu na świeżuteńkim, numerowanym egzemplarzu powieści, można poczytać tutaj. Wiele więcej po roku z tamtych Targów nie pamiętam, tak szczerze mówiąc. Miłoszewski przyćmił wszystko, szkoda tylko, że z powieścią było już zupełnie inaczej (o czym z kolei można przeczytać tutaj).

W tym roku silnego wabika w postaci możliwości kupienia przedpremierowo najnowszej powieści ulubionego pisarza zabrakło – ale też się wybraliśmy. I to w dodatku dwa razy: w sobotę wszyscy, w szóstkę, a w niedzielę pod wpływem impulsu i targowego niedosytu wybrałam się jeszcze raz, tym razem już tylko z najstarszą córką Anią.

Sobotnia wyprawa całą rodziną budziła we mnie pewne obawy, miałam bowiem w pamięci duchotę i ścisk z zeszłego roku. Ale ponieważ nie było za bardzo innej opcji (każdy chciał jechać, może Zosia najmniej – ale nie miała z kim zostać) – pojechaliśmy. Auto udało nam się zaparkować dopiero pod Plazą: targowe parkingi przy M1 i TVP Kraków około podłudnia w sobotę były zapchane do granic możliwości. Pod Plazą natomiast pustki; podjechaliśmy tramwajem w pobliże hal EXPO i stanęliśmy w długaśnej kolejce do wejścia. Staliśmy już tak na deszczu dłuższą chwilę, kiedy podszedł do nas w pomarańczowej kamizelce i przekierował nas do wejścia dla VIPów. Bynajmniej nie dlatego, że jestem znaną blogerką z podkrakowskiej wsi 😉 – chodziło o wózek Zosi: „Państwo z wózkiem proszę tutaj!”. W tym momencie wózek przydał nam się na Targach po raz pierwszy.

Wózek może i nieco przyspieszył nasze wejście na teren Targów, ale nie sprawił, że zdążyliśmy dotrzeć przed 13:00 na stoisko, przy którym Wojciech Chmielarz podpisywał swoje powieści. Na wstępie fiasko. Jasny gwint. No nic, mówi się trudno. Pewnie jeszcze kiedyś okazja do chwili rozmowy z autorem „Żmijowiska” się  nadarzy.

Za to poszczęściło mi się przy stoisku wydawnictwa W.A.B., gdzie swoje powieści podpisywał Marcin Wroński. Spotkanie z twórcą postaci komisarza Maciejewskiego będe wspominać bardzo miło: kolejka oczekujących na autograf fanów była spora, ale nie ogromna, więc nie było presji napierającego tłumu i  każdy miał chwilę, aby spokojnie porozmawiać z pisarzem, zapytać o kolejny projekt („Pisze się! Ale nie będzie to nic o Maciejewskim”), strzelić fotę. Udało mi się nawet autora lubelskich kryminałów lekko rozbawić, ponieważ na wejściu spotanicznie spytałam, czy skończył już remontować łazienkę. Wszystkiemu winne są media społecznościowe: człowiek obserwuje pisarza na fejsbuku i stąd wie, że ten remontuje łazienkę, i że remont się przedłuża. Potem człowiek siada z tym właśnie pisarzem przy jednym stoliku i jakimś dziwnym zrządzeniem losu od razu przypominają się te umywalki, płytki i rury. Pan Marcin się chyba faktycznie ubawił moim pytaniem, bo zapewnił mnie, że remont już na ukończeniu i że nawet może się nareszcie w domu umyć, choć do końca renowacji łazienki jeszcze nieco brakuje. Tak… nie ma to jak zaskoczyć lubianego autora pogawędką o tematyce sanitarnej – jej ślad można nawet znaleźć w dedykacji.

Po tych atrakcjach razem ze starszymi córkami udałyśmy się na poszukiwania Ukochanego Męża i młodszych córek. Ponieważ byli oni w innej hali wystawowej, po drodze zrobiłyśmy sobie mały tour po Targach. A było na co popatrzeć i co komentować. Książki książkami, ale niewątpliwą atrakcją imprezy takiej jak Targi jest możliwość spotkania Jerzego Fedorowicza w drodze do hali Dunaj, posłuchania i podglądania Edyty Jungowskiej czytającej „Dzieci z Bullerbyn”, skomentowania długości kolejki ustawiającej się przed młodym Stuhrem, zdziwienia, że Robert Biedroń jest w rzeczywistości wyższy, niż w telewizji. W niedzielę zrobiłyśmy sobie z Anią podobną wycieczkę, szacując ilość godzin dzielących ostatniego kolejkowicza od upragnionego spotkania z Martyną Wojciechowską, zerkając na tatuaże Katarzyny Puzyńskiej czy mijając się w tłumie z Jackiem Hugo-Baderem. Nasz sobotni tour był po części możliwy dlatego, że torowałyśmy sobie przejście wózkiem. Jeśli więc zawahacie się kiedyś, czy zabrać na podobną imprezę wózek Waszego dziecka – nie zastanawiajajcie się zbyt długo, wózek to podstawa! Utoruje Wam drogę w tłumie, dzięki wózkowi odpadnie Wam szukanie szatni i noszenie siatek/kurtek w rękach, w wózku upchniecie też coś do picia i do jedzenia. Oczywiście – wszystko to pod warunkiem, że w wózku nie rozsiądzie się jego podstawowy użytkownik, czyli dziecko.

Ukochany Mąż z młodszymi córkami odnalazł się przy stoisku wydawnictwa Nowa Era, gdzie rozmawiał z Natalią Usenko i Ewą Poklewską-Koziełło. To właśnie spotkanie z „Natalką Usenką”, jak zdrobniale nazywa pisarkę Zosia, jest chyba tym, które szczególnie mocno wryło mi się w pamięć i które będzie na pewno budzić wiele ciepłych wspomnień po latach. Usenko, autorka świetnych purnonsensowych opowieści i wierszy dla dzieci, jest prywatnie moją ulubioną autorką dziecięcą, które to miejsce zajmuje ex aequo ze swoją mamą, Danutą Wawiłow. W naszym podręcznym „zestawie do czytania” zawsze jest jakaś pozycja autorstwa Natalii Usenko: „Niesmacznik”, „Kopnięte królestwo”, któryś ze zbiorów bajek ludowych innych krajów lub „Bal duchów”. Ta ostatnia książeczka (wydana kilkanaście lat temu przez nieistniejące już Wydawnictwo Wilga) jest jedną z czterech wierszowanych opowiastek o tematyce magicznej, mówiąc najogólniej. W „Balu duchów” czy „Upiornym zamku” pojawiają się duchy, Drakula, Biała Dama, w kolejnej książeczce z tej serii pojawia się wiedźma Dorota, w jeszcze innej – król gnomów. Nieduże te książeczki z charaktetystycznym hologramem na okładce należały do ulubionych pozycji wszystkich moich córek, Ania do dziś potrafi zacytować fragmenty „Balu duchów”. Ja także bardzo je lubię: przede wszystkim za oryginalność, rymy łatwo wpadające w ucho, lekko surrealistyczny klimat i kompletnie nie-dziecięcą tematykę, która stanowi jakże miłą odmianę po tych wszystkich Kiciach Kociach, Mysiach Marysiach i Tupciach Chrupciach, które w nadmiarze powodują u mnie mdłości. Podobny klimat i dowcip jest obecny w świetnej książce dla nieco starszych dzieci, „Opowieściach z Wierzbowej 13”, napisanej wspólnie przez Natalię Usenko i Danutę Wawiłow. Kiedy jakiś czas temu czytałam Ali kilka rozdziałów tej książki, sama miałam niezły ubaw.

Wiem, że obecnie purnonsens w litaraturze dziecięcej jest kojarzony głównie z pewnym sympatycznym królikiem, wykrzykującym „kupa, siku”, ale wszystkim, którzy są spragnieni nieco innych klimatów polecam twórczość Natalii Usenko. Moja ukochana seria o duchach pojawia się czasem na allegro.pl lub w antykwariatach, wznowień niestety chyba nie będzie (Wydawnictwo Wilga nie istnieje i z tego, co dowiedziałam się od pani Natalii – wygasła już licencja na wydawanie tych pozycji). Ale oprócz niej dostępna jest cała masa książek i zbiorów wierszy, bo na szczęście Natalia Usenko pisze dużo.

Ta dygresja o serii wydawniczej sprzed lat jest mi potrzebna po to, by napisać o szczerym zdziwieniu, a nawet pewnym wzruszeniu autorki, która zobaczyła przed sobą zaczytane książki, od lat niewznawiane, w dodatku przyniesione przez mocno już wyrośnięte czytelniczki. Pani Natalia – która podpisywała swoje książki w duecie ze świetną ilustratorką Ewą Poklewską-Koziełło – jest przemiłą osobą, rozmawiało się z nią świetnie. Wydawała się autentycznie ucieszona wizytą naszej czytelniczej grupki, przesiedziałyśmy tam dobry kwadrans – przy czym jeszcze wcześniej z podobną wizytą wpadł przecież Ukochany Mąż z młodszymi córkami. Siedziało i rozmawiało się tak miło, że w zasadzie to zapomniałam, że jesteśmy na jakiś stoisku na Targach; atmosfera bardziej przypominała miłe spotkanie towarzyskie. A już autografy pani Natalii i pani Ewy to prawdziwe cuda – zamierzam na te przepięknie podpisane książki chuchać i dmuchać, aby w stanie idealnym przetrwały z nami jeszcze wiele, wiele lat.

 

 

Zupełnym przeciwieństwem rozbudowanych dedykacji autorek „Kopniętego królestwa” są autografy Andrzeja Stasiuka. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: o ile Andrzej Stasiuk w sferze autografotwórstwa okazał się wręcz ascetyczny, to w sferze werbalnej było już znacznie ciekawiej. Żeby zdążyć „na Stasiuka”, musiałam w dość szybkim tempie przebić się z innej hali na stoisko Wydawnictwa Czarne. Dotarłam tam, zdyszana, już chyba jako ostatnia osoba spragniona podpisów autora „Osiołkiem”. Bałam się, że pisarz mi zwieje, zanim zdążę zamienić z nim choćby słowo, więc zasapana szybko zajęłam ustawione przed nim krzesło i yuwygrzebałam z torebki „Fado” oraz „Podróż do Babadag”. W pośpiechu zapomniałam dać Ani aparat, na szczęście przytomnie cyknęła fotę swoją komórką.

– A co to? Szwedzka Flaga? – zagaił pisarz patrząc na niebiesko-żóltą chorągiewkę trzymaną przez stojącą obok mnie Anię.

– Flaga? A tak – skumałam, o co cho i pospieszyłam z wyjaśnieniem – Szwecja jest gościem honorowym Targów w tym roku.

– Gościem honorowym to myślałem, że jestem ja – odparł Stasiuk, bardzo sensownie w moim odczuciu zresztą.

Po zwyczajowych ustaleniach („Dla kogo ten autograf? Dla Patrycji? Aha”) zagadnęłam jeszcze pisarza o jego niedawną współpracę z zespołem Haydamaky. Na ich najnowszej płycie Stasiuk pojawia się recytując poezję Mickiewicza. Nie znam całej płyty, ale te kilka utworów, które słyszałam, bardzo mi przypadło do gustu; udział Stasiuka bardzo dobrze tym kawałkom robi, ponieważ pisarz ma piękny, głęboki głos, aż przyjemnie go słuchać (na żywo zresztą też).

– Tak, oni są zaj…iści *! – ożywił się Stasiuk na wzmiankę o Haydamakach – a wie pani, dlaczego to tak dobrze brzmi? Bo oni, k…a*, nie mają tego filtra kulturowego, który my mamy, dla nich Mickiewicz to nie jest taka świętość, jak dla nas… Świetni są!

Trudno tu z Andrzejem Stasiukiem polemizować: są faktycznie świetni.

Rok temu nie udało mi się dostać do Adama Wajraka, ale ponieważ w tym roku na Targach byłam aż dwa razy – swoje w kolejce odstałam i autografy dla dzieci mam. Rozmiary kolejki były wprawdzie zniechęcające, w dodatku patrząc na współkolejkowiczów czułam się osobą lekko nie na miejscu (średnia wieku ok. 10-12 lat, na szczęście byli też opiekunowie). Ale ponieważ „Lolek” to jedna z ulubionych książek Ali, to wychodząc na Targi w niedzielę obiecałam jej, że podpis Adama Wajraka zdobędę. Adam Wajrak wydawał się być autentycznie ucieszony tłumem, jaki oczekiwał na spotkanie z nim, przed rozpoczęciem spotkania wszedł nawet na krzesło i zrobił kolejce zdjęcie, które notabene można zobaczyć na jego profilu fejsbukowym. Ba, widać na nim nawet mnie, taka mała ciemna głowa z tyłu kolejki – to właśnie ja.

Pora na kilka słów podsumowania. Przede wszystkim: czy było po co się pchać w te tłumy z dziećmi? Czy to był w ogóle dobry pomysł, żeby zabierać dzieci na kilka godzin chodzenia po zatłoczonych halach? Cóż, nie będę ukrywać – momentami było ciężko; ścisk i długie kolejki oczekujących na autograf czytelników mogą skutecznie do Targów zniechęcić. Wcale mnie nie dziwi, że dorośli nie mają ochoty na takie doznania – a co dopiero dzieci lub dorośli z dziećmi! Na dzieci, szczególnie te młodsze, trzeba bardzo uważać i stale mieć je na oku. Z powodu Zosi w sobotę naszą wizytę na Targach ograniczyliśmy do minimum (w niedzielę nie musiałam się już ograniczać, hehe). Na szczęście na Targach i tłum, i kolejki są, jakby to określić… jakieś takie przyjazne. Jest niemalże miło. Nie zdarzyło mi się, żebym widziała jakąś złość, zniecierpliwienie, złorzeczenie innym, nie było żadnego przepychania się – nic z tych rzeczy. Dla dzieci było sporo atrakcji na wielu stoiskach, było też kilka wydzielonych stref, gdzie dzieci mogły trochę swobodniej się pobawić, porysować, posłuchać bajek. Na jednym stoisku rozdawano krówki, na innym zakładki do książek, na jeszcze innym można było przybić w świeżo zakupionej książce pieczątkę z wybranym wzorem exlibrisu.

W moim odczuciu od zeszłego roku Targi zmieniły się na korzyść: dobrze oznakowano dojazd na bezpłatne parkingi (inna sprawa, że były przepełnione), co dla zwiedzających spoza Krakowa było z pewnością pomocne, zorganizowano bezpłatne busy oraz bezpłatny tramwaj, sprawniej przebiegała sprzedaż wejściówek, na większości stoisk można było już płacić kartą. Były też udogodnienia dla rodzin: rodziny z małymi dziećmi mogły wejść na teren Targów bez kolejki, była też zniżka na bilet wstępu z Kartą Dużej Rodziny – przy czym wystarczyło pokazać jedną z kart, a nie cały ich plik. Obsługa była bardzo miła i w razie pytań – pomocna. Z minusów – takich, które chyba ciężko zlikwidować – pozostały kolejki do szatni, kolejki do pisarzy rezydujących przy poszczególnych stoiskach, które utrudniały przejście pozostałym zwiedzającym, no i przyciężka chwilami atmosfera.

Na Targi warto przyjść przygotowanym: ja w obydwa targowe dni miałam ze sobą Niezwykle Istotną Kartkę, na której przezornie spisałam, kiedy interesujący mnie pisarz pojawia się na danym stoisku. W moim odczuciu taka ściąga na Targach jest konieczna: zaoszczędzi nam miotania się, popłochu i nerwów. Stoisk i autorów jest tu naprawdę ogrom, przy czym niektórzy są „dostępni” przez bardzo krótki czas (niestety, do tych zaliczał się Wojciech Chmielarz), a co gorsza – często trzeba dokonać niełatwych wyborów, gdy godziny różnych spotkań autorskich się pokrywają.

Targowe zakupy? Niezbyt obfite: dla dorosłych „Jak przestałem kochać design” Marcina Wichy, dla dzieci min. grę Kapitana Nauka oraz „Ja i moja siostra Klara” Dimitra Inkiowa, dla dorosłych i nastolatek – „Pasztety, do boju!” Clementine Beauvais (podobo hit). Targi – wbrew nazwie – nie są dla mnie przede wszystkim miejscem książkowych zakupów. Znacznie ważniejsze niż cenowe deale są wspomnienia, które zostaną po spotkaniach z ulubionymi pisarzami. To jest tak naprawdę to, po co chodzę na Targi i po co ciągnę tam jeszcze swoje dzieci: spotkania i rozmowy z pisarzami potrafią być naprawdę bardzo emocjonującym przeżyciem, czasem zabawnym, czasem zaskakującym, ale zawsze zostającym w pamięci na długo. Można narzekać na tłumy, duchotę, na brak klimatu spotkania literackiego z kameralnej kawiarniu czy klubu. Ale kiedy trafi się taka gratka jak spotkanie z Natalią Usenko, rozmowa z Marcinem Wrońskim czy Andrzejem Stasiukiem – to cała reszta przestaje mieć aż takie znaczenie. I w efekcie człowiek zaczyna odliczać dni do następnej edycji ?.

*wykropkowałam, w końcu bloga czytają dzieci (choćby moje własne).

Wojciech Chmielarz: tym razem nie zdążyłam na spotkanie autorskie, pozostało mi tylko zrobienie zdjęcia pisarzowi podczas panelu dyskusyjnego..

Moje ulubione wydawnictwa z literaturą dla dzieci: Zakamarki i Dwie Siostry:

Kolejka chętnych na spotkanie z Martyną Wojciechowską miała chyba z kilometr. Ja tylko obserwowałam sobie z boku:

Jedno z najładniejszych targowych stoisk: Tatrzański Park Narodowy

Ale kilka innych miejsc też było ciekawych:

 

Na koniec: cichy bohater targowego drugiego planu, czyli wózek, w otoczeniu moich córek 🙂