Czas wakacyjnych wyjazdów jest dla mnie automatycznie powiązany z innym czasem – czasem wielkiego pakowania, dokupywania, domykania, sprawdzania, załatwiania (na ostatnią chwilę). Jednym słowem – straszny bałagan, i nawet perspektywa wyjazdu nie jest w stanie przyćmić wizji syfu, z jakim przychodzi mi się zmierzyć w związku z naszymi podróżami. W tym roku dodatkowo po raz pierwszy mieliśmy wyjechać na wakacje jako rodzina sześcioosobowa, a wśród różnych nieforemnych tobołów trzeba było upchnąć i wózek Zosi. Dlatego też na kilka tygodni przed wyjazdem stanęliśmy z Ukochanym Mężem przed następującym dylematem: czy zmieścimy się do auta bez bagażnika dachowego (którego przecież nie mamy), czy nie?
Gwoli ścisłości: głównie to ja stałam przed tym dylematem. Mąż prezentował postawę wyluzowaną:
– E tam, pewnie, że się zapakujemy, o, popatrz, ile można upchnąć pod siedzeniami, jeszcze nam miejsce zostanie! – wskazał na puste jeszcze wnętrze naszego Mitsubishi.
Pełna wątpliwości zabrałam się do zmagań z przedwyjazdowym syfem. Niestety, nie mam jakiegoś specjalnego patentu na skuteczne pakowanie. Przez “skuteczne” rozumiem tu brak sytuacji, kiedy będąc jakieś 500 km od domu uświadamiam sobie, że ręczniki plażowe/ książki/paszporty/leki przeciwhistaminowe starszych córek leżą sobie dalej ułożone w zgrabny stosik na komodzie obok lustra. To, że podobnej sytuacji udaje mi się skutecznie unikać od lat, zawdzięczam chyba tylko temu, że od dawna już jeździmy na wakacje w podobnym systemie: wynajmujemy wyposażony domek lub mieszkanie na 2 tygodnie i docieramy na miejsce autem. Nie robię przed wyjazdem niczego w stylu “listy rzeczy na wyjazd”, bo mam już dość dobrze utrwalony zestaw potrzebnych nam rzeczy. Spis ubrań zrobiłam tylko dla młodszych córek, które spakowały się same – najlepsza była Ala, która swoją walizeczkę miała elegancko przygotowaną już na tydzień przed wyjazdem (pedantka po dziadku).
Ale wróćmy do mojego dylematu. Zmieścimy się czy nie? Hm, zobaczmy, może nie będzie tak źle, w końcu to mieszkanie ma pralkę więc ciuchów bierzemy mało: Mąż i starsze dziewczyny się spakowali, ja ogarnęłam siebie, Zośkę i tzw. resztę (w tym np. poszewki + prześcieradła, parasole plażowe i “żywnościowy zestaw startowy”). I własnie ta reszta zaczęła mnie przerażać. Zaczęło jej być jakoś dużo. A przecież nie jestem typem osoby, która wyjeżdżając na 2 tygodnie wiezie ze sobą pół domu oraz apteki, tonę zabawek oraz zapasy żarcia! Jasny gwint, trzeba było jednak zainwestować w ten bagażnik…
Na kilkanaście godzin przed wyjazdem Zosia, nieświadoma rosnącego napięcia swej matki, raczkowała sobie spokojnie wokół rosnącej góry różnych znoszonych przeze mnie do kuchni przedmiotów:
Kolejne ujęcie mojego składowiska, z elegancką walizeczką Ali na drugim planie, i mniej eleganckimi siatami na pierwszym, wyglądało tak:
Kiedy około 2 nad ranem byliśmy już gotowi do wyjazdu, przestrzeń bagażowa Mitsubishi była wykorzystana bardziej niż maksymalnie. Wisienką na torcie była widoczna na zdjęciu siata z Biedronki z chrupkami kukurydzianymi dla Zośki, które później pomogły nam przetrwać ostatnie trudne godziny podróży:
Musiałam więc przyznać rację Ukochanemu Mężowi: da się w szóstkę wyjechać na dwutygodniowe wakacje bez bagażnika dachowego, za to z wózkiem, pościelą i zapasem pieluch. Nikt z nas nie jechał też pogięty i powciskany pomiędzy torby, a w drodze powrotnej znalazło się nawet miejsce dla kilku litrów włoskich win i oliwy.
Ale jeśli myślicie, Drodzy Czytelnicy, że ja albo Mąż chcemy niniejszym przyznać sobie zaszczytny tytuł mistrzów wakacyjnego pakowania, to się grubo mylicie. Z prawdziwym mistrzem stanęłam bowiem oko w oko w drodze powrotnej w Włoch, na jakimś parkingu w Austrii. Był on – sądząc po rejestracji – Czechem i podróżował z żoną i dorosłym (chyba) synem, autem typu Peugeot Partner czy Citroen Berlingo. Szczęśliwym trafem zaparkowaliśmy tuż koło mistrza, i podczas kiedy gromada naszych córek wytarabaniła się spomiędzy siat i toreb, Mistrz z rodziną spokojnie coś tam sobie kończyli układać w aucie przed odjazdem. Zerknęłam odruchowo na zagarniających swoje wody i kanapki sąsiadów, i wtedy oczom mym ukazało się wnętrze ich otwartego bagażnika. Ahhhhhh co to był z widok! W niczym nie przypominał dobrze mi znanych z autostrad Europy widoków dopakowanych na maksa aut, z obowiązkowym kocem czy kapeluszem na wierzchu. Bagażnik Peugeota/Citroena był od góry do dołu zapełniony identycznymi czarnymi plastikowymi skrzynkami, takimi, w jakich czasem w sklepach leżą owoce czy warzywa. Skrzynki były równiutko poukładane w 3-4 rzędach, razem było ich ze 30, albo i więcej. W nich leżał sobie porządnie poukładany wakacyjny dobytek mistrzów: w jednej czarnej skrzynce spodnie, w innej bielizna. w kolejnej poduszki, w następnej prowiant na drogę. Wszystko doskonale widoczne i poukładane w przewiewnych i tanich pojemnikach. I co Wy na to? Wiadomo, plastikowe skrzynki to nie walizki z logo Louis Vuitton, ale przyznam, że patent jak dla mnie bardzo oryginalny, choć nie sądzę, żeby kiedykolwiek chciało mi się układać w samochodzie konstrukcje ze skrzynek. Żałuję tylko, że warunki spotkania nie sprzyjały fotograficznemu uwiecznieniu tego mistrzostwa. Wprawdzie byłam dość ośmielona po tym, jak robiłam zdjęcia ludziom na ulicach Ferrary i naszego lido (temat pojawi się w kolejnym poście), ale co innego cyknąć fotę z daleka przejeżdżającemu rowerzyście, a co innego fotografować bagażnik sąsiedniego auta na parkingu.
No nic, mam nadzieję, że Czesi dotarli bezpiecznie do domu i wypakowali zawartość swoich czarnych skrzynek.