Miałam szczery zamiar zagłębić się w arcyciekawy temat ubezpieczeń szkolnych, ale jakoś mi na to przeszła ochota. Za dużo już chyba tej szkoły ostatnio, i w moim życiu, i na blogu, więc sobie chwilowo odpuszczę. Inna sprawa, że zupełnie przypadkowo niedawno wypłynął temat, który jest dla mnie chyba zawsze aktualny i emocjonujący: temat robali.
Mało jest istot czy sytuacji, które wzbudzają u mnie równie wielki strach, jak właśnie robale. Do przyrody nic nie mam, ba, nawet ją kocham i staram się na swój ograniczony sposób z lekka wspierać – ale akurat tych przedstawicieli świata fauny nie cierpię. Wszystkich bez wyjątku. Nie ma dla mnie specjalnej różnicy, czy to, co łazi mi po ręce to mucha, motyl czy pająk, wszystkich tych gatunków zdecydowanie nie lubię. Było tak od zawsze: może to jakaś fobia, a może jestem tylko klasycznym dzieckiem miejskiego blokowiska, które z nieokiełznaną naturą miewało kontakt raczej z rzadka i w efekcie boi się tego, czego nie zna. Pamiętam, że jako dziecko podczas wakacji we Francji zostałam poddana torturze zwiedzania ogrodu motyli. W zamyśle organizatorów wycieczki miała to być wielka atrakcja, ale dla mnie było to pasmo tortur. Byłam jedynym uczestnikiem wycieczki, który na widok tych wszystkich egzotycznych motyli nie wydawał okrzyków zachwytu. Nie wydawałam w ogóle nic, ponieważ cała upocona ze strachu kombinowałam, jak tu uniknąć kontaktu z miziającymi mnie po odkrytych ramionach skrzydełkami. Koszmar. Wiem, że i dziś działają takie ogrody motyli, i wiem, że jeśli chodzi o moje nastawienie, nic się nie zmieniło: nawet wołami by mnie tam nikt nie zaciągnął.
Skoro już cofnęłam się do zamierzchłych czasów mego dzieciństwa, to wspomnę jeszcze jedną traumatyczną w moim odczuciu sytuację. A właściwie dwa zdarzenia, do których doszło w pawilonie z gadami w krakowskim zoo. Zwiedzanie rozpoczęłam od zetknięcia się z wielkimi świerszczami, które stanowiły zapewne trzon menu niektórych mieszkańców pawilonu. Jakby tego było mało, w chwilę potem spod stóp uciekł mi karaluch, który pewnie też mógłby się stać częścią czyjegoś menu, ale miał więcej szczęścia i niestety cieszył się nieskrępowaną wolnością. Tego było już dla mnie zdecydowanie za dużo: przez robale pawilon gadów omijam szerokim łukiem aż do dnia dziesiejszego. Do samych gadów nic nie mam, ale świerszcze i karaluchy to zdecydowanie nie moje klimaty. Nie. Nie, nie, nie. Wszystkim robalom mówię nie. Ładne czy brzydkie, pożyteczne czy szkodniki: wszystko to mimo wszystko są robale. A ich po prostu lepiej unikać.
W kontekście takich doświadczeń przeprowadzka na wieś była dla mnie sporym wyzwaniem. Owszem, w mieście też są różnego rodzaju paskudne stwory, ale mimo wszystko – w mniejszym natężeniu i jakoś nie rzucają się człowiekowi w oczy aż tak bardzo. A na wsi? Niestety, nie jest dobrze. Robale są wszechobecne: w domu, w ogrodzie jest ich pełno i gdzie by się człowiek nie odwrócił – coś stale przebiega, przelatuje, skacze czy pełznie. Weźmy choćby jedne z najpospolitszych, te wielkie komary, wyglądające jak chude latające pająki (fuj): kiedy mieszkałam w mieście, stanowiły dla mnie prawdziwą rzadkość, i każdorazowo wzbudzały we mnie lekką panikę. A na wsi? Są tych komarów tony. W sezonie letnim, kiedy drzwi i okna mamy pootwierane, zlatują się ich całe chmary. Nie miałam więc innego wyjścia, jak przestać panikować na ich widok, inaczej mogłoby się to skończyć nerwicą moją, Męża lub dzieci. W efekcie chyba już podczas naszego pierwszego lata spędzonego na wsi oswoiłam się z ich obecnością na tyle, że przestałam w ogóle reagować, kiedy przelatywały mi tuż przed oczami. Nigdy chyba nie oswoję się natomiast z tym nieprzyjemnym wrażeniem, które pojawia się każdorazowo, gdy poczuję, że coś po mnie łazi. Już sama nie wiem, czy gorzej jest, gdy mogę to coś zobaczyć, czy gdy tego czegoś nie widzę? W zasadzie to obie sytuacje są okropne i zawsze towarzyszy im pisk (uff, to nie pająk) czy wrzask (to pająk!!!) w moim wykonaniu.
Moje względne oswojenie się z komarami-latającymi pająkami to tylko wyjątek potwierdzający moją odwieczną regułę: robaki są ohydne i najlepiej trzymać się od nich z daleka. Jakimś cudem udało mi się tym panicznym strachem przed wielonogami nie zarazić moich córek. Jak tego dokonałam – nie mam pojęcia, ale dziś nie dość, że dziewczyny robali się nie boją, to wobec większości latających i biegających stworzonek żywią coś w rodzaju sympatii. Przejawy tej sympatii w wykonaniu Zuzy i Ali są nie tylko urocze, ale i praktyczne, o czym za chwilę. Włochate gąsienice są przez nie nazywane czule „włochaczami” i głaskane. Te szczególnie “milutkie” czasem otrzymują nawet coś w rodzaju wygodnego domku w jakimś pudełku czy pojemniku, ze świeżą zieleniną, kwiatkami i innymi udogodnieniami. Po krótkim pobycie w takim spa są oczywiście wypuszczane na wolność. Wielkie ćmy z owłosionymi odwłokami, przed którymi ja zamykam się w łazience, są dla nich „słodkie”. Możecie wierzyć lub nie – ale kiedy widzę, że coś wielkiego i czarnego miota się wokół lampy, wzywam na pomoc Zuzę. Zuza sprawnie i szybko łapie w ręce ćmę, przed którą ja się chowam, i ją eksmituje. Moja dwunastoletnia córka robi coś, czego ja w życiu bym nie zrobiła, i każdą taką akcją niezmiennie budzi mój podziw. Sama już nie wiem, ile robali tym samym uratowała przed niechybną śmiercią, czy to z moich, czy z cudzych rąk. Gdyby nie Zuza, wszystkie ćmy wlatujące do naszego domu niechybnie skończyłyby żywot rozgniecione książką czy gazetą. Podobnie smutny los spotkałby z pewnością pszczoły dryfujące w kałużach, morzu czy jeziorze – gdyby nie interwencja Zuzy lub Ali. Moje dziewczyny nie zostawią na środku chodnika żuka czy trzmiela, który zapewne zostałby wkrótce rozdeptany przez przechodniów: szybko organizują akcję ratunkową z wykorzystaniem liści czy patyków i delikwent trafia na trawnik, gdzie ma okazję dożyć bardziej zaawansowanego owadziego wieku.
Jedynymi stworami, których i ja, i moje córki boimy się chyba tak samo mocno, są pająki. Pająków nawet Zuza nie darzy specjalną sympatią. No, ale pająki mają w sobie coś strasznego i nie ma się co dziwić, że tak często zostają bohaterami horrorów. Sama mogłabym niejeden taki filmik ze swoim udziałem nakręcić – na przykład “Sobotni horror w piwnicy” czy “Czwartkowy horror przy szafce w kuchni”. Wielkie domowe pająki są na czele mojej listy przerażających stworzeń, i choć z czasem przestałam wrzeszczeć na ich widok – nadal czuję lekki dreszcz, kiedy się na nie nieoczekiwanie natykam. Jeszcze większe przerażenie wzbudził we mnie tygrzyk paskowany (na zdjęciu poniżej), który jakiś miesiąc temu został przeze mnie przyłapany na niecnych planach lokatorskich. Nie wiedzieć czemu, postanowił zamieszkać w naszym domu: znalazł/a mało odwiedzany kąt, skonstruował/a coś na kształt lejka (jakiś rodzaj pajęczego żłobka?), zrobił/a sieć i wyglądał/a na całkiem już zadomowionego, kiedy trzęsącą się ręką robiłam zdjęcie. Eksmisji pająka dokonał Ukochany Mąż, jakoś nikt inny się do tego nie kwapił.
Przerażające, straszne i nieco oswojone: robale. Nigdy nie przestanę się ich brzydzić i bać, choć z drugiej strony – ich świat czasami bywa interesujący. Dzieje się tak jednak tylko wtedy, kiedy jest na zdjęciach, a nie – dajmy na to – na mojej nodze.