Ostatnie dwa tygodnie upływają nam pod znakiem chorób, teraz w dodatku utknęłam w domu z chorą Zosią (grypa). Nic fajnego – tak więc na zasadzie odskoczni postanowiłam się przenieść w strony dość odległe od ibufenów, psikaczek do nosa i kropli do oka. Pomyślałam, że dobrze będzie spisać kilka swoich podróżniczych marzeń, głównie tych bardziej nieoczywistych, towarzyszących mi od mniej lub bardziej odległych czasów. Większość z tych moich wymarzonych podróży w jakiś sposób wiąże się albo z przeczytanymi przeze mnie ksiązkami, albo z obejrzanymi kiedyś filmami, stąd nawiązanie do literatury w tytule tekstu. Prawie wszystkie opisywane przeze mnie pomysły na wyprawy to opcja raczej dla dwojga, niż dla rodziny z czworgiem dzieci, tak więc sorry, drogie córki, ale tym razem zostałybyście w domu. Oczywiście, szans na wybranie się w większość z tych miejsc dużych nie ma, czy to we dwoje, czy w sześcioro, ale kto wie – może kiedy te moje podróżnicze marzenia ujrzą światło dzienne, to będę ciut bliżej ich realizacji?
Na pierwszym miejscu mojej podróżniczej listy marzeń jest szkocka wyspa Isle of Skye, należąca do archipelagu Hebrydów Środkowych. Nie jest to kierunek bardzo popularny w naszym kraju, w dużej mierze chyba dlatego, że znajduje się dość daleko (jak na Europę), a i Szkocja nie kojarzy się powszechnie z przyjemnymi temperaturami, plażami otoczonymi palmami i beztroskim wypoczynkiem. Krajobraz Isle of Skye jest znacznie bardziej dramatyczny: klify, fale rozbijające się o brzeg, mgły i kryjące się za nimi górskie szczyty, rozległe pustkowia, małe jeziorka z przejrzystą wodą. Oczywiście nie dysponuję żadnym zdjęciem Isle of Skye swojego autorstwa, bo tam (jeszcze!) nie byłam, ale te znalezione na Pixabay chyba dobrze oddają klimat wyspy. Zachęcam do samodzielnego poszukania zdjęć Skye w internecie: jest ich mnóstwo i idę o zakład, że spora część z Was, Drodzy Czytelnicy, również zapragnie się tam wybrać po pobieżnym nawet przejrzeniu tych fotografii.


Isle of Skye w moim wyobrażeniu jest krainą trochę mroczną, trochę baśniową trochę nierzeczywistą. Równie dobrze można ją sobie wyobrazić jako scenerię kryminału, jak i bajki o wróżkach. Oprócz pięknych i nieco groźnych scenerii, dość intrygujący (przynajmniej dla mnie) jest też język gaelicki, z którym zetknąć się można właśnie na wyspie. Wystarczy rzut oka na mapę i próba przeczytania lokalnych nazw: Loch Snizort Beag; Achachork; Uigshader; Culnacnoc… Toż wszystkie te nazwy wyglądają jak cytaty z „Władcy pierścieni”, i to w dodatku z języka elfów pomieszanego z mową orków. Nieprzypadkowo zresztą wspominam tu o książkach Tolkiena, bo krajobrazy Isle of Skye spokojnie mogłyby zagrać także w filmowej adaptacji powieści. Dobrze pasuje też klimat „Gry o tron” .
Skoro już wybierałabym się tak daleko – to grzechem byłoby nie zahaczyć o inne rejony Szkocji, które dość intensywnie są eksploatowane filmowo. Jako fanka serii o Jamesie Bondzie z chęcią pojechałabym też zobaczyć plany, w których kręcono „Skyfall”, jeden z moich ulubionych filmów całej serii (dla zainteresowanych tematem załączam link wymieniający kilka miejsc, w których kręcono „Skyfall”: https://www.visitscotland.com/see-do/attractions/tv-film/skyfall/).
Porzucamy już urokliwą Szkocję wraz z Isle of Skye, ale nadal pozostajemy na terenie Wielkiej Brytanii. Tak się bowiem przypadkowo składa, że również w tym kraju znajduje się kolejny region widniejący na mojej liście marzeń. Tym razem wspólnym mianownikiem są książki sióstr Bronte oraz Charlotte Link, a mowa o Yorkshire.
Nigdy nie byłam wielką fanką powieści siostr Bronte, choć owszem, przeczytałam kiedyś i „Wichrowe Wzgórza”, i „Dziwne losy Jane Eyre”, i „Rozważną i romantyczną”, a nawet „Emmę”. I o ile nigdy specjalnie nie marzyłam o romatycznych schadzkach z niewłaściwymi mężczyznami na osnutych mgłą wrzosowiskach, to już same wrzosowiska z chęcią bym zobaczyła. Podejrzewam, że duży wpływ miały na mnie wszystkie adaptacje książek Emily i Charlotte, które w przeszłości obejrzałam, z „Wichrowymi Wzgórzami” z Ralphem Fiennesem (Heathcliff) oraz Juliette Binoche (Cathy) na czele. Człowiek się napatrzył na te przepiekne pustkowia i coś z tych obrazów najwidoczniej zostało w podświadomości do dziś.


Nie tylko siostry Bronte ukochały tereny Yorkshire na tyle, by uczynić je tłem dla opisywanych przez siebie historii. Sięgnijmy po literaturę współczesną, a konkretnie po powieści jednej z najpopularniejszych niemieckich pisarek, Charlotte Link. Szczerze mówiąc – dopiero po przeczytaniu 2-3 powieści Link zorientowałam się, że jest ona Niemką, jakoś tak automatycznie założyłam, że to Angielka. Na swoje wytłumaczenie dodam, że akcja wszystkich przeczytanych przeze mnie dotąd powieści toczy się w Anglii, właśnie w Yorkshire. Zresztą, ten region Wielkiej Brytanii nie tylko pojawia się w jej powieściach, ale i odgrywa całkiem dużą rolę w przebiegu głównych wątków. Tak jest między innymi w „Oszukanej”, pierwszej powieści Link, która miałam okazję przeczytać: jeden z bohaterów wraz z rodziną zaszywa się na odludziu, czyli w North York Moors, który to fakt ma kluczowe znaczenie dla rozwoju akcji. W “Oszukanej” i w innych swych powieściach Link ukazuje Yorkshire jako nieco tajemniczną, pustawą krainę, której krajobraz tworzą stare farmy, bezkresne wrzosowiska zamglone wzgórza. Ważne miejsce kraina ta zajmuje w mojej ulubionej (jak dotąd) książce Link, w „Domu sióstr”. Yorkshire urasta tu do rangi jednego z głównych bohaterów książki. Tereny te mają na bohaterów powieści niezwykle silny wpływ; dla pozostania w Yorkshire zmieniają oni swe życie, ukochanej ziemi nadając wartość nadrzędną. A ponieważ mam to do siebie, że lubię podejrzeć, gdzie znajdują się bohaterowie czytanych przeze mnie książek, podczas lektury książek Link i równoczesnego googlowania okolic Scarborough, Whitby czy North York Moors i na mnie także podziałał urok tych okolic.
Przy okazji tych podrózy palcem po mapie dowiedziałam się, jak bardzo popularne w Wielkiej Brytanii jest wędrowanie. Dla porównania, kiedy u nas, w Polsce, mówimy o „szlaku” – to prawie automatycznie nasuwa nam się na myśl szlak górski. W Wielkiej Brytanii jest inaczej, sieć pieszych szlaków wędrownych (niekoniecznie górskich) jest bardzo rozbudowana, posiada odpowiednią infrastrukturę turystyczną rozbudowaną wzdłuż poszczególnych tras, a w internecie można znaleźć mnóstwo propozycji zorganizowanych wypraw z dokładnym wyliczeniem, ile dni potrzebujemy na przejście danego szlaku. Z tematem brytyjskich szlaków zaczełam się interesować w zeszłym roku, po przeczytaniu ksiązki Roberta MacFarlane’a „Szlaki” (pisałam o niej tutaj), ale dopiero czytając o Yorkshire zorientowałam się, jak wielu Brytyjczyków spędza czas wolny pwędrując po swym kraju. Mają nawet do dyspozycji sieć szlaków noszących przydomek „narodowy”. Zostały one powołane do życia nie tak dawno, pierwszy z nich powstał w 1965 roku, a dotąd utworzono ich 15. „National trails”, czyli „szlaki narodowe” biegną wzdłuż najciekawszych historycznie i najpiekniejszych krajobrazowo terenów Wielkiej Brytanii. Część z nich można również przebyć na rowerze czy konno, jednak na większości z nich najlepiej odnajdą sie piechurzy. Co tu dużo gadać – wszystkie te szlaki przeszłabym z wielką chęcią… Jeśli będzie mi kiedyś dane się porwać na taką wyprawę – na pierwszy ogień na pewno pójdzie szlak prowadzący wzdłuż Muru Hadriana. Oczywiście wybór nie jest przypadkowy – biorąc (znów) pod uwagę moją sympatię dla serialu „Gra o tron” :).

Żeby nie było, że ciągnie mnie tylko w zamglone pustkowia – muszę wspomnieć o pomyśle wyprawy, na którą (wiem to już na pewno) dość trudno będzie mi namówić Ukochanego Męża. Chodzi tu o wyjazd do ukraińskiej delty Dunaju. Od kiedy kilka lat temu dowiedziałam się o wyprawach do “ukraińskiej Wenecji”, czyli wioski Wilkowo/Vylkovo, pomysł ten wraca na tapetę co jakiś czas – choć na razie bez wielkich efektów. Wyprawę do Wilkowa można połączyć ze zwiedzaniem Odessy, szczególnie jeśli jako główny środek transportu wybierzemy nocny pociąg relacji Przemyśl-Odessa (kursujący codziennie, bilet kosztuje mniej niż 35 euro). Do Odessy mam sentyment i z wielką chęcią bym to miasto zwiedziła – chyba głównie ze względu na moje filmoznawcze korzenie i niezapomnianą scenę na schodach odeskich w “Pancerniku Potiomkinie” (która i dziś robi wrażenie). Poza tym – w przypadku tej wyprawy poznawanie nieco zapomnianej części Europy (opisywanej choćby przez Andrzeja Stasiuka) – można by połączyć z wyprawa ornitologiczną, bo delta Dunaju to raj dla ptasiarzy. Fajny i zwarty tekst na temat wyjazdu do Wilkowa i okolic znalazłam na blogu podróżniczym Dwa Ślady. Polecam także obejrzenie zawartego we wpisie filmu: http://www.dwasladyonline.pl/2018/07/09/ukrainska-besarabia/.
Jeśli chodzi o rejony nieco bliższe (choć niekoniecznie łatwiejsze do odwiedzenia), to na w dalszym ciągu chciałabym poeksplorować bardziej mój ukochany Dolny Śląsk (temu regionowi poświęciłam dotąd dwa wpisy: ten i ten). Teraz marzy mi się wyprawa w Kotlinę Kłodzką, a szczególnie w pobliże Międzygórza. Moja sympatia do tej wioski (której nie widziałam na oczy) zaczęła się podobnie, jak w przypadku Szczawna Zdroju: zobaczyłam kilka zdjęć tego miejsca i od razu się zakochałam. Co ciekawe, Międzygórze, mimo niezaprzeczalnego uroku bijącego już z fotografii, nie jest jakoś szczególnie znane i popularne. A szkoda, bo przeczuwam, że jest to miejsce niezwykłe. Przynajmniej jeśli kogoś – jak mnie – pociąga klimat eleganckiego alpejskiego uzdrowiska z przełomu wieków. Poza tym Międzygórze leży całkiem blisko terenów, na których toczy się akcja trylogii husyckiej Sapkowskiego – co dla niektórych (w tym i dla mnie) może stanowić dodatkowy literacki wabik.
Skoro wywołałam już temat Dolnego Śląska, wspomnieć jeszcze muszę o festiwalu Miedzianka Fest, na który przynajmniej raz chciałabym pojechać. Zasadniczo jest to festiwal literacki poświęcony reportażowi, ale program jest zawsze tak bogaty, że wychodzi daleko poza tę reportażową specjalizację. W dodatku odbywa się w niezwykłej scenerii miasteczka, którego już nie ma – czyli Miedzianki, której Filip Springer poświęcił książkę (zreszta świetną). Festiwal odbywa się w ostatni weekend sierpnia. Co będzie w programie w tym roku – jeszcze nie wiadomo, mam tylko nadzieję, że festiwal się odbędzie (pomimo wstrzymania dotacji z ministerstwa), bo ze wszystkich opisanych przeze mnie tu planów podróżniczych wyjazd na Miedzianka Fest jawi się jako jeden z bardziej realistycznych.
I na dziś to by było tyle – moja lista podróży marzeń, tych mniej i bardziej literackich, jest jeszcze długa, ale i tak pisząc tylko o kilku z nich rozpisałam się ponad miarę. Jeśli więc dotarliście aż do tego miejsca – to bardzo mi miło :).
Oczywiście nie obrażę się, jeśli w komentarzach dacie znać, jakie są Wasze podróżnicze marzenia, bez wględu na to, czy mają jakIkolwiek związek z książkami, czy nie. Z chęcią coś nowego dopiszę do mojej listy!
–