Moje Światowe Dni Młodzieży

Światowe Dni Młodzieży w Krakowie 2016 za nami. Miałam wprawdzie w planach wpis o czymś zupełnie innym, no, ale nie mogę nie napisać o ŚDM… Nie będę tu powtarzać rzeczy w stylu “drogowy armagedon nie miał jednak miejsca” i “było bezpiecznie”, ponieważ to wszystko sama już przeczytałam setki razy podczas tego tygodnia, opiszę za to, jak wyglądały moje Światowe Dni Młodzieży. W dużej mierze widziane i przeżyte z perspektywy “wiochy niezabitej dechami”; z jednym krótkim przystankiem w Krakowie.

Do zeszłego tygodnia hasło “Światowe Dni Młodzieży” kojarzyło mi sie tylko z moimi własnymi Dniami, przeżytymi lat temu 19 w Paryżu. Byłam wtedy faktycznie młodzieżą i razem z moim ówczesnym chłopakiem, a obecnie Ukochanym Mężem, uczestniczyłam w tym wyjątkowym wydarzeniu. Jako że fotografia cyfrowa nie była wówczas tak powszechna jak dziś (czy w ogóle wtedy istniała?), to zamiast setek fotografii po ŚDM 1997 pozostały mi raczej wspomnienia. Pamiętam między innymi, jak nie dopchaliśmy się do Luwru i jak dłuuuugo szliśmy w duchocie na Longchamp, gdzie papież odprawiał główną mszę. Pamiętam wiwaty na cześć Jana Pawła II i to, jak fajnie było wtedy się czuć Polką, Jego rodaczką. Do dziś mam w swoim starym notesie adresy Niemki i Francuzów, których poznałam wtedy w Paryżu – nie pamiętam już ich twarzy, ale pamiętam, jak bardzo się wówczas cieszyłam (i trochę też dziwiłam), że mogę się ze wszystkimi jakoś dogadać w swoim niedoskonałym angielskim i francuskim.

Teraz do starych, paryskich wspomnień dołączyły nowe – lokalne. Na pewno nie zapomnę obrazów z Krakowa – do którego, jako rasowy kierowca ze wsi – trochę bałam się podczas ŚDM jechać. Mąż jednak zignorował moje uwagi co do pozostawienia auta przy Czerwonych Makach i szczęśliwie w ostatnią sobotę, bez identyfikatora i bez korków, udało nam się dotrzeć aż w okolice Ronda Grunwaldzkiego. Ach, jak fajnie było poczuć świąteczną atmosferę miasta choć przez kilka godzin! Zamiast obszernych opisów – wrzucam kilka zdjęć.

W naszym domu znajdowała się jedna z wielu nieoficjalych stref żywieniowych ŚDM 😉

 

Szukuje się wywiad… Plac przed kurią na Franciszkańskiej

 

Nad kurią krążą służby
Pielgrzymi obserwowani przez Światowida (z lewej)

 

Pielgrzymi odpoczywający w grupie…
… i solo

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Po powrocie do domu dopadła mnie następująca refleksja: choć naokoło mówiono i pisano o tłumie multi-kulti, który opanował Kraków, to dla mnie ten tłum pielgrzymów, który w Krakowie widziałam, choć wielobarwny – był jednokulturowy. Czy spotykaliśmy pielgrzymów z Meksyku, USA, Filipin czy różnych afrykańskich państw, których flag w ogóle nie kojarzyłam – to przecież wszystkich nas łączyła przynależność do tej samej kultury chrześcijańskiej. Na co dzień nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale podczas takich masowych wydarzeń jak ŚDM widać, że jesteśmy częścią naprawdę ogromnej całości.

Dwie osoby z tego kolorowego tłumu pielgrzymów mieliśmy przyjemność gościć przez tydzień u nas w domu. Do doświadczeń pielgrzyma dołączyły więc zupełnie nowe – doświadczenia gospodarza/gospodyni dwóch przemiłych Włoszek z Werony, Martiny i Michaeli.

Większość moich “obrazków” z tych ŚDM związana jest właśnie z tymi dwiema młodymi dziewczynami. W poniedziałek wieczorem, równo tydzień temu, zastanawialiśmy się, czy w ogóle ktoś do nas przyjedzie, bo wszystko się opóźniało i panował lekki chaos informacyjny. Na szczęście Włosi w końcu dotarli. Przez ten tydzień nasze życie mniej lub bardziej kręciło się wokół naszych gości, tego, co może im smakować na śniadanie (Włosi raczej nie zjedzą parówek i jajek sadzonych, za to sernik na zimno – i owszem) oraz ustalania godzin ich odwożenia i przywożenia. Niby taka zwykła logistyka, ale zostawiająca wiele uroczych śladów: nie zapomnę, jak nasze wymęczone podróżą pielgrzymki szczerze się ucieszyły widząc, że maja do dyspozycji cały pokój (spodziewały się podobno raczej kawałka podłogi ;)). W zeszły wtorek ubawiła mnie sytuacja, którą zaobserowałam rano – moja córka Zuza podaje pojemnik z drugim śniadaniem Martinie mówiąc “prego”, a ona odpowiada – “dziękuję”.  Z kolei w środę powrót Włochów z Krakowa się opóźniał i ani mi, ani Ukochanemu Męzowi strasznie nie chciało sie już po “nasze” Włoszki jechać po północy, ale cóż było robić, trzeba było zwalczyć senność i pojechać… (tzn. Mąż pojechał).

Nie wiem, skąd przyjechali, ale rewelacyjnie grali i śpiewali

Nie zapomnę też na pewno, jak nam było miło, kiedy wczoraj, podczas naszej pożegnalnej kolacji, dziewczyny powiedziały, że o takim posiłku marzyły przez cały miniony tydzień. Wrył mi się też w pamięć obraz z dzisiejszego ranka, kiedy to spora część mieszkańców mojego niewielkiego Sieprawia wyprawiała w drogę powrotną do Werony “swoich” pielgrzymów. Kurczę, pomyślałam, nie jest z nami źle, jeśli taka mała podkrakowska wieś potrafi ugościć prawie 900 osób, a kiedy wszyscy rozstajemy się po tygodniu –  czujemy, jak bardzo zdążyliśmy się z sobą zżyć i jak będziemy za soba tęsknić.

 

Bukiet kwiatów od “naszych” Włoszek 🙂

 

Przed sieprawskim Sanktuarium

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przypomniałam sobie, jak po śmierci Jana Pawła II czy katastrofie smoleńskiej wiele osób mówiło, że my, Polacy potrafimy się wspaniale zjednoczyć, poczuć solidarność i zakopać głęboko wszelkie wojenne topory i toporki. Tyle tylko, że to wspaniałe zjednoczenie ma miejsce wyłącznie w smutnych czy wręcz tragicznych okolicznościach. Otóż nie tylko. Światowe Dni Młodzieży pokazują, że potrafimy się zjednoczyć także i w radosnych sytuacjach. Potrafimy cieszyć się razem z przybyszami z najdalszych zakątków świata, śpiewać z nimi na ulicach, wymieniać flagami, a przede wszystkim – chcemy i potrafimy ugościć ich w naszych domach. Owszem, główne uroczystości miały miejsce tylko w Krakowie i okolicach, ale przecież wcześniej pielgrzymi odwiedzili domy i kościoły w całej Polsce.

Nie wiem jak Wy, Drodzy Czytelnicy, ale ja bardzo cieszę się z tego, że setki tysięcy ludzi z całego świata doświadczyły naszej gościnności, przeżyły w naszym kraju bezpiecznie i radośnie miniony tydzień i ten pozytywny przekaz zabiorą teraz ze sobą w świat. Moim zdaniem naprawdę jest się z czego cieszyć. Nie chcę co chwilę uderzać w wysokie C w tym wpisie, ale mam nadzieję, że ten tydzień pokazał nam wszystkim, że jeszcze nie do końca staliśmy się “starymi kanapowymi”.