Muzyczne pocztówki

Przymusowe zamknięcie, nawet nie do końca dosłowne, w sposób naturalny kieruje większość myśli w stronę czynności obecnie co najmniej niewskazanych – takich jak podróże, wycieczki, zwiedzanie nowych miejsc. Przynajmniej u mnie tak jest. Wiem, że niemożność przemieszczania się to obecnie najmniejsze ze zmartwień, ale co poradzę… Wiosna za pasem, ciągnie człowieka na zewnątrz, w plener, chciałoby się planować jakieś nowe wyjazdy.. No nic – to wszystko musi poczekać. W kwestii wyjazdów chwilowo mamy do do dyspozycji mniej lub bardziej mgliste plany. I wspomnienia.

Słyszałam niedawno w radio kawałek Kombi „Nie ma zysku”, po raz pierwszy od wielu lat. Pamięć spłatała mi figla i ku swemu własnemu zdziwieniu bezbłędnie zanuciłam refren razem z panem wokalistą: „Nie ma zysku, to ci się nie opłaca, nie ma zysku, nie pójdziesz sam pod prąd!”. Po chwili przypomniałam sobie, kiedy i gdzie mogłam ostatnio tę zapomnianą piosenkę usłyszeć, i to wielokrotnie: było to podczas naszego wakacyjnego wyjazdu na Kaszuby i Pomorze, sprzed lat bodajże 14-tu, kiedy jeszcze byliśmy rodziną czteroosobową. Jedną z cech charakterystycznych tamtego wyjazdu był podwójny motyw muzyczny. Podróżowaliśmy samochodem i tłukliśmy na okrągło dwie płyty – Kombi właśnie i jakąś składankę szant. Oczywiście nie dlatego, że tak nam się strasznie ta muzyka podobała, bez przesady, ale aby utrzymać względny spokój w aucie podczas wielu godzin jazdy, dostosowaliśmy swoje muzyczna gusta do preferencji dzieci. Z dwojga złego lepsze jest słuchanie w kółko tej samej muzyki, choćby to nawet były hity Misia i Margolci, niż nieustające wrzaski potomstwa dobiegające z tylnych siedzeń. Dlatego tamten wyjazd sprzed lat zdominowały szanty i Kombi, i to do tego stopnia, że po 14 latach jestem w stanie zaśpiewać „Nie ma zysku” czy „Heave Away Santiano”, choć uwierzcie mi – nie do końca są to moje muzyczne klimaty.

Wyjazd na Kaszuby nie był wyjątkiem jeśli chodzi o obecność wyrazistego leitmotivu muzycznego podczas podróży. Większość naszych dalszych wyjazdów to wyjazdy samochodowe – a to oznacza spędzanie wielu godzin całą rodziną w aucie. Każdy, kto zna tę sytuację z autopsji wie, że nie jest to sytuacja łatwa. Trzeba jakoś się przemęczyć i przetrwać. Jedną z ważniejszych spraw w każdej strategii przetrwania takich podróży jest muzyka. Niby są słuchawki, każdy kto się chce odciąć ze swoim repertuarem teoretycznie ma taką szanę, ale w praktyce to, co „leci” z samochodowych głośników ma kolosalne znaczenie. W naszej rodzinie gusta muzyczne są szerokie, podzielone i często skrajnie od siebie różne. W takiej sytuacji wypracowanie muzycznego kompromisu na czas kilkugodzinnej podróży samochodem bywa wyzwaniem. Zazwyczaj jest tak, że – chcąc zachować względny spokój –  decydujemy się na dyktaturę najmłodszych członków rodziny, co w praktyce oznacza choćby szanty czy Kombi zamiast Arctic Monkeys lub Dire Straits.

W ostatnich czasach mamy – oczywiście – do czynienia z dykataturą Zosi. Musze przyznac, że Zosia ma dośc interesujące upodobania: kiedy rok temu jechaliśmy na majówkę do Międzygórza, na tapecie był akurat Artur Andrus, z „Cynicznymi córami Zurychu” i „Babą na psy” na czele. Nie wiecie, jak to jest przez godzinę słuchać „Baby na psy” w kółko, prawda? Ha, a ja wiem! Nie wiem za to, skąd ten Andrus się pojawił w gronie ulubionych artystów Zosi, ale ostatecznie muszę przyznać, że nie był to taki zły wybór (przynajmniej dla mnie i Ukchanego Męża). Przy okazji wszyscy mieliśmy szansę docenić kunszt tekściarski Andrusa, i z dużą przyjemnoiścią słuchaliśmy i wspomnianych „Cór”, i „Stargardu in the night”, i „Szanty narciarskiej”. A wycie w „Córach” to nawet razem z Ukochanym Mężem przewijaliśmy!

Nie muszę chyba dodawać, że entuazjazmu wobec wycia Andrusa nie podzielały starsze córki. Ale nie to było w sumie najgorsze podczas tej konkretnej wyprawy, jak się okazało. Oprócz Andrusa, Zosia ukochała też jedną z Bajek-Grajek, a mianowicie tę o kijach-samobijach. Nasza najstarsza córka, Ania, dostawała spazmów, kiedy po raz kolejny była katowana fragmentem o Janku, który wyrósł na kawał chłopa, a wszystko to dzięki spożywaniu rzepy i kaszy.  

Oczywiście nie pozostawiamy muzycznych gustów naszych dzieci samych sobie, o nie. Edukujemy, jak tylko się da, głównie po to, żeby za jakiś czas nie przeżywać muzycznych katuszy w domu i w samochodzie. Na przykład Zenkowi mówimy dziękuję, jakby ktoś pytał. W efekcie Zosia oprócz Andrusa i Bajek-Grajek bardzo długo darzyła mocnym uczuciem płytę Mitchów i Wodeckiego. Ten wybór wszyscy akceptowaliśmy w pełni i „1976: A Space Odyssey” towarzyszła nam na niejednym wyjeździe.

Te muzyczne wpływy nie mają w naszej rodzinie charakteru jednokierunkowego, czyli od starszych do młodszych – w drugą stronę też odbywa się ożywiony ruch. I choć nie wszystkie wybory muzyczne moich córek są dla mnie strawne (zgadnijcie, czy dostaję szału słysząc po raz enty „Myszojelenia”…), to ogólnie nie jest źle. Co więcej – jest chyba całkiem dobrze, skoro niektóre muzyczne zajawki moich dzieci przechodzą i na mnie. W obecnej sytuacji trochę niezręcznie jest używać terminologii medycznej, ale mogę powiedzieć, że w ostatnich latach moje córki zaraziły mnie Taco Hemingwayem.

Jeszcze zanim Taco wystapił na Narodowym i stał się modny, w naszym samochodzie gościły kawałki z „Trojkąta warszawskiego” czy „Umowy o dzieło”, dzięki starszym córkom. Początkowo nie byłam jakąś wielką amatorką tej muzyki, w dodatku, kiedy pojawił się giga hit w postaci „Tamagotchi”, to Taco i Quebo dosłownie wylewali się z każdego głośnika i mi się zwyczajnie przejedli. Ale kiedy w wakacje zesżłego roku ukazała się ostatnia płyta Taco Hemingwaya, „Pocztówka z WWA, lato ‘19”, to przyznam, że sama zrobiłam sobie specjalną playlistę i przez całe tygodnie katowałam „Antysmogową maskę” i „Kabriolety”. A kiedy pojawiły się wieści o koncercie Taco w Krakowie, starsze córki nawet nie bardzo musiały nas namawiać na kupno biletów, bo my z Mężem też chcieliśmy iść na ten koncert. Sam proces kupowania biletów (potrzebowaliśmy czterech, a sprzedawano po 2 sztuki na osobę) był dość emocjonujący:  czatowałam o ustalonej godzinie z przygotowanym telefonem i laptopem, gotowa do walki o bilety, a także nieco już zaprawiona w tego typu bojach po sukcesie z koncertem Shawna Mendesa (poczytacie na ten temat tutaj) i fiasku z koncertem Dawida Podsiadło (o tym chyba raczej nie napiszę).

No i kilka tygodni temu, tuż przed koronawirusowym zamrożeniem wszystkiego poszliśmy sobie rodzinnie na koncert Taco. Oczywiście córki uczestniczyły w koncercie w swoim gronie, my w swoim, i muszę przyznać, że fajne to było doświadczenie i wszyscy bawilismy się świetnie. Mimo że większość współkoncertowiczów mogłaby być moimi dziećmi (a część nawet nimi była!), to jakoś mnie to specjalnie nie krępowało, pośpiewałam sobie, poskakałam.. Ba, znałam nawet nowy kawałek Taco i Schaftera „Bigos” na tyle dobrze, że mogłam się drzeć – a z pewnym zdziwieniem zauważyłam, że spora część sali zamilkła przy tym utworze.

Niby wiedziałam to już wcześniej, ale ten tekst jeszcze mocniej mi uświadomił, że moje muzyczne preferencje są dość szerokie i zróżnicowane. Potrafię zachwycić się i ścieżką dźwiękową z filmu dla dzieci, i popularnym przebojem, i alternatywnym kawałkiem, ale też słucham przebojów dla oldbojów (z wyjatkiem Pink Floyd), a nawet zdarza się muzyka poważna. W czasach nastoletnich maniakalnie słuchałam Led Zeppelin in The Doors, i dlatego teraz bardzo mnie cieszy mnie, kiedy moja prawie dorosła córka z własnej i nieprzymuszonej woli wrzuca „Riders on the storm” na swoje playlisty.

A skoro już o playlistach mowa… Nową erę w naszym samochodowym graniu rozpoczęły rok temu poranne podróże z moją najstarszą córką, Anią. Ania jako licealistka zaczęła ze mną dojeżdżać rano do Krakowa i w związku z tym musiałam nieco zmodyfikować moje poranne samochodowe zwyczaje. Generalnie rano lubię słuchać radia – zazwyczaj jest to Trójka, bo też trójkowe poranki pozostają obecnie jednym z niewielu strawnych programów tej stacji. Ania z kolei nad radio (jakiekolwiek) przedkłada swoje muzyczne wybory, upakowane na licznych playlistach, w które od czasu posiadania przez nas wszystkich rodzinnego Spotify’a obfituje jej telefon. Od dłuższego czasu trwa więc u nas walka o muzyczny prymat w samochodzie, czasem jest to walka w sensie dosłownym i dochodzi nawet do łagodnych rękoczynów – oczywiście wszystko z zachowaniem zasad bezpieczenstwa. No, ale kiedy na przykład w radiu leci Kołaczkowska i jej „Urywki z kalendarza” z panią Heleną w roli głównej, a Ania koniecznie chce mnie katować „Afryką” Toto – to nie mogę tak po prostu odpuścić…  Między innymi z takich właśnie powodów Ania zrobiła „Bezpieczną playlistę”, na której umieściła te kawałki, których ja najprawdopodobniej nie będę chciała wyłączyć.  Ostatnio na szczęście udało nam się znaleźć delikatne porozumienie w postaci nagrań live z koncertu Taco, choć w zasadzie powinnam te nagrania nazwać coverami utwórów Taco w wykonaniu moich córek. Dobrze, że mój telefon aż tak dobrze nie nagrywa dźwięku, bo w przeciwnym razie mogłabym niektórych zszokować swoim wykonaniem „6-ciu zer”…

Każdemu z nas jest teraz ciężko, każdy z nas boryka się z niepewnością, strachem o zdrowie swoje i bliskich, o jutro. Wszystkim żyje się trudniej niż jeszcze przed tygodniem. Ten ciężar łatwo może przytłoczyć, dlatego żeby nie ześwirować – postanowiłam nie czytać non stop newsów o pandemii i mimo wszystko staram się widzieć jakiekolwiek plusy tej strasznej sytuacji. W moim przypadku są to na przykład co najmniej 2 godziny dziennie zaoszczędzone na logistyce. Ten czas – w miarę możliwości – przeznaczam na jakieś sensowne aktywności, na przykład na regularne bieganie. Na codzienne spacery z dziećmi po naszej okolicy, która na szczęście obfituje w puste pola i łąki. Na pisanie. Na końcu listy „rzeczy do zrobienia” są jeszcze tak nieatrakcyjne pozycje jak sprzątanie strychu i piwnicy. A gdzieś tam w tle grają muzyczne pocztówki, pozwalające choć trochę wrócić myślami do miłych wspomnień.

Dziś rano biegałam (sama) i w słuchawkach grały mi piosenki, których słuchaliśmy razem podczas zeszłorocznych wakacji. Nie jest to jakaś wielka innowacja, ale słuchanie muzyki, z którą wiążą się przyjemne wspomnienia troszkę pomaga. Efekt uboczny jest jeden: choć nie spodziewałam się, że jest to możliwe – to okazało się, że tęsknię za codziennymi dojazdami do szkoły i pracy, a nawet za “Bezpieczną playlistą” słuchaną w aucie o 6 rano. Ciekawe, kiedy zacznę tęsknić za korkami.

PS. Zdjęcie wybrane trochę losowo z obecnie dostępnych w mojej blogowej bibliotece, ponieważ nowych chwilowo dodać nie mogę z powodów znanych tylko specom od WordPressa.