Na spokojnie

 

Ostatnio przytrafił mi się tydzień luzu. Takiego luzu, jakiego nie miałam od dawna, od nie pamiętam już kiedy. Był to właściwie luz od wszystkiego – no ok, nie był to luz od pracy, ale sama praca na szczęście nie zajmuje mi lwiej części dnia, tak więc nawet biorąc pod uwagę konieczność codziennej wizyty w biurze, w dalszym ciągu luzu pozostawało całkiem sporo. Na tyle dużo, że jakoś tak naturalnie porzuciłam też pisanie, ale myślę, że w wakacje takie zaniechanie można mi wybaczyć.

Czym więc zajmowałam się w ostatnim tygodniu, kiedy nie zajmowałam się tym, czym zazwyczaj? Tych z Was, którzy spodziewają się sensacyjnych zdjęć i relacji rodem z nocnych klubów muszę zasmucić: aż tak ciekawie nie było. Pozbawiona towarzystwa młodszych córek nie rzuciłam się bowiem w wir rozrywek rodem ze sztandarowej pieśni rodziców kidsfree, czyli „Gdy nie ma dzieci” Kultu. Mój luz był taki bardziej na spokojnie. Jeśli miałabym przywoływać tu klimat jakiegoś utworu muzycznego, to bardziej pasuje mi „Cisza, ja i czas” Hey. Z pewnymi modyfikacjami, bo na przykład papierosów nie było.

Los rzuca nam czasem łaskawie takie nieoczekiwane i nieplanowane prezenty, jak na przykład tygodniowy pobyt młodszych dzieci u Babci. Jeszcze miesiąc-dwa temu nie miałam pojęcia, że trafi mi się taki tydzień laby, a tu proszę – zawirowania związane z przeprowadzką naszej niani i zapewnieniem opieki Zosi spowodowały, że w ostatnim tygodniu czerwca młodsze dziewczynki pojechały wypoczywać z moją Mamą. No i dobrze, że ten prezent był nieco niespodziewany, bo nie miałam czasu na jakieś zaawansowane planowanie.

Co więc takiego niecodziennego robiłam? Przede wszystkim – dwa razy byłam w kinie. Jest to znacznie więcej, niż w ciagu całego ostatniego roku, tak więc niebezpiecznie zawyżyłam swoje roczne statystki kinowe w porównaniu z poprzednimi latami. Jeśli uda mi się jeszcze wyskoczyć na jakiś film w te wakacje, to będzie już mega rekord – i zamierzam go pobić. Dobrze, że sezon ogórkowy w kinach na dobre się jeszcze nie zaczął, bo zamiast bajki Disneya czy kolejnego filmu o mumii miałam do dyspozycji całkiem przyzwoite kino w postaci „Ocean’s 8” i „Zimnej wojny”. O „Zimnej wojnie” napisałam trochę na swoim profilu fejsbukowym (klik), a na temat „Ocean’s 8” powiem tyle, że bardzo lubię takie filmy. Nie jest to wprawdzie rzecz tak dobra jak „Ocean’s 11”, ale i tak film zapewnił nam sporo ropzrywki i bardzo miłe popołudnie. Miał też tę zaletę, że mogliśmy się na niego wybrać całą czwórką (Ukochany Mąż, ja + starsze córki). Nie pamiętam, kiedy ostatnio w takim składzie gdzieś razem byliśmy.

Udało mi się spotkać z przyjaciółką ze studiów: takie spotkania to dla mnie rzadkość niemalże tak duża, jak wyjście do kina – a szkoda. W nieodległych planach mam też spotkanie z koleżankami z poprzedniej pracy, pierwsze od wielu, wielu lat – tak więc towarzysko wakacje zaczęły się nadspodziewanie dobrze. Czy tak nie mogłoby być stale? Że człowiek ma czas pójść na spokojnie do kina, spotkać się z ludźmi, a nawet powłóczyć bez celu po mieście, bezproduktywnie tracąc czas. Taki właśnie był ten tydzień. Mogłam sobie pozwolić nawet na coś tak obecnie niepopularnego, jak strata cennego czasu. Przy okazji bezcelowego szwendania się po Krakowie odkryłam, że pewne miejsca, które pamiętam jeszcze dobrze z czasów licealnych czy studenckich, zmieniły się dziś nie do poznania. Uświadomił mi to choćby spacer po zrewitalizowanym Parku Krakowskim. Dziś park nie odstrasza ciemnymi zakamarkami i rozpadającymi się ławkami, jest jakoś przejrzyściej, stare elementy pieknie odnowiono, a to, co nowe, ma lekki klimat retro i pasuje do całości jak ulał. Duży plus dla projektantów za alejki, które są wyłożone powierzchnią przepuszczającą wodę, a nie kostką czy asfaltem. Jest nawet kącik dla czytelników, z krzesłami (fotelami?) i regałem, gdzie można zostawić książki lub prasę do powszechnego użytku. Cuda, panie! A już najbardziej obfotografowanym przeze mnie fragmentem parku był plac zabaw, naprawdę wypasiony i estetycznie bez zarzutu – przyznam, że sama miałam ochote pobujać się w bocianim gnieździe. Tym razem niestety się nie załapałam, ale trzeba by tam wrócić z Alą i Zosią (jako doskonałym pretekstem do skorzystania z tegoz placu).

Ciągnąc dalej wątek miejsko-kulturalny – wybrałam się też na nową wystawę do mojego ulubionego krakowskiego muzeum (MNK, oddział przy Placu Szczepańskim). Kiedy już wystarczająco ponapawałam się klimatem przełomu wieków, twórczości Wyspiańskiego, Axentowicza i Zielonego Balonika – poszłam sobie enty już raz oglądać Szufladę Szymborskiej. Na spokojnie, bez pośpiechu, trochę nawet bez celu, pooglądałam sobie liczne zapalniczki noblistki, jej kolaże, posłuchałam jej głosu, czytającego na nagraniu swoje wiersze. Posiedziałam tam sobie dość długo, nie wiem ile dokładnie, bo nie patrzyłam na zegarek. Inna sprawa, że nikt inny się w Szufladzie nie pojawił, miałam więc warunki wybitnie sprzyjające przyjemnemu nicnierobieniu.

Ale nie samymi kulturalnymi przyjemnościami człowiek żyje – kino kinem, Szymborska Szymborską, ale niektóre okna w moim domu nie przepuszczały już zbyt dobrze światła. Trzeba było jakoś temu zaradzić. Tu akurat musze podkreślić, że lubię sprzątać, czasem jest to dla mnie czynność wręcz odprężająca. Nie będę obłudnie twierdzić, że sprzątanie to najlepsze, co mnie w życiu spotyka, ale jest to robota dla mnie przyjemna (wolę sprzątać niż gotować), a i korzyści widoczne gołym okiem też są.

Oprócz umycia piekarnika innym moim ważnym osiągnięciem z ubiegłego tygodnia było przebiegnięcie dychy. Pierwszy raz w życiu endomondo pokazało mi, że przebiegłam dwucyfrowy dystans. Ukochany Mąż powiedział nawet, że tempo było przywoite – więc chyba wstydu nie było. Od kiedy powróciłam wiosną do regularnego biegania myślałam o tym, żeby rzucić sobie jakieś większe wyzwanie i przebiec coś więcej, niż moje zwyczajowe 5-6 km. Uznałam, że lepszego momentu na taką próbę nie będzie, a i dycha nie wydawała się rzucaniem z motyką na słońce. Na wtorkowy wieczór Ukochany Mąż miał inne plany, więc i tak nigdzie byśmy się razem nie wybrali; okna były już umyte, obiadu ani kolacji oczywiście nie gotowałam, więc nie namyślając się wiele założyłam buty i jazda. W sumie to było całkiem znośnie (ku mojemu zdziwieniu). Przy okazji tego biegu uświadomiłam sobie, że o ile 5 km mogę przebiec tylko podziwiając uroki przyrody oraz rozmyślając i jest ok, nawet mi się nie nudzi – to już na dłuższych dystansach przydaje się jakaś muzyka albo audiobook. Ja tym razem wybrałam kolejne odcinki Radia Książki (rozmowy Michała Nogasia z Marcinem Wichą i Katarzyną Nosowską). I może tu właśnie tkwił klucz do sukcesu, ktoś do mnie gadał, i to ciekawie, więc jakoś tak z automatu przebierałam nogami. Na nastepną dychę zostawiam sobie Filipa Springera.

Przy okazji przekonałam się, że wszystkie opowieści o wiejskich psach, których boją się biegacze, nie są jednak wyssane z palca. Kiedy biegam wczesnym rankiem, przed 6, wszystkie wiejskie psy w naszej okolicy znajdują się jeszcze z dala ode mnie, bezpiecznie odseparowane ogrodzeniami domów swych właścicieli. Ale moje pierwsze w życiu 10km biegłam po 19 i psy najwidoczniej tez zainteresowały się tym niecodziennym wyczynem. Najgorszy był taki jeden czarny, wielkości i postury wyżła. Miał obrożę, zachowywał się w sumie dość przyjaźnie, ale co z tego, skoro z jakichś względów postanowił obdarować mnie swym towarzystwem i biec za/przede mną. Przez ładnych kilkanaście minut bawiłam się z nim w chowanego, to zwalniając, to przyspieszając, to przystając w nadziei, że psiur zawróci do domu. Nie wyglądał na groźnego, ale i tak dość się zestresowałam, próbując oszacować w myślach swoje szanse na wygraną w bezpośrednim starciu z czarnym psem. Kiedy czarny prześladowca, poszczekując, w końcu postanowił się ode mne odczepić i oddalić w nieznane, odetchnęłam głęboko z ulgą.

Podczas takiego tygodnia luzu człowiek uświadamia sobie (z pewnym bólem), jak bardzo tak zwana szara rzeczywistość jest poszatkowana i w jak dużej zależności od zegarka funkcjonujemy na co dzień. Zazwyczaj (czyli w trakcie roku szkolnego) funkcjonuję na zasadzie jasno określonych interwałów: od 7.30 do 13.30 interwał „praca”, a potem już cała masa najróżniejszych krótkich interwałów, organizujących mój czas w jakichś 98%. Czasoprzestrzeni pozostałej do swobodnego zagospodarowania zostaje tyle, co kot napłakał. Sądzę, że nie jestem jakimś specjalnym wyjatkiem: jak wiekszość z nas to, co robię, mogę z grubsza podzielić na rzeczy, które zrobić muszę, które zrobić chcę i które zrobić powinnam (na ogół ze względu na moich najbliższych). W minionym tygodniu znacznie ograniczyłam kategorie „muszę” i „powinnam” (choć oczywiście całkiem ich nie wyeliminowałam), za to poszerzyłam na mocno kategorię „chcę”. Powiem tylko, że chyba nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo mi było potrzebne takie funkcjonowanie na spokojnie, bez gonitwy, bez napięć. Czy to właśnie był osławiony slowlife?

Jedna znajoma, której opowiadałam, że odpoczęłam, że korzystając z tymczasowego uwolnienia od licznych obowiązków zrobiłam rzeczy, na które normalnie brak mi czasu (jak pójście do kina czy umycie okien) zapytała, czy aby nie tęsknię za dziećmi. Cóż, szczerze mówiąc – to nie tęskniłam. Może gdyby dziewczynek nie było dłużej, nie wiem, dwa, trzy, cztery tygodnie – tęskniłabym. Ale ponieważ ostatni taki tydzień bez dzieci przytrafił mi się ładnych kilka lat temu – to skupiłam się na korzystaniu z tak miłych okoliczności, w jakich się znalazłam. Kilka dni rozłąki dla mnie było po prostu „czasem dla siebie” i odpoczynkiem, a dla dzieci – okazją do rozpoczęcia wakacji z Babcią, z którą w ciągu roku szkolnego nie widują się za często. Każdy na tym układzie skorzystał (Babcia też, mam nadzieję…).

Nie tęsniłam za dziećmi, ale też teraz niespecjalnie tęsknię za rzeczywistością bez dzieci. Oczywiście, miło jest od czasu do czasu pozwolić sobie na takie „życie nieswoim życiem” – w sumie to mogłabym tak sobie wypoczywać częściej niz raz na kilka lat. Ale wiem aż za dobrze, że wszystko jest bardzo tymczasowe, widzę to wyraźnie obserwując zachowanie i zwyczaje moich starszych córek. Dziewczyny mają dopiero po kilkanaście lat, a już potrafią całe dnie zorganizować sobie na swój własny sposób. Niby były w ostatnim tygodniu z nami w domu, ale funkcjonowały w dużej mierze samodzielnie: a to wypad do kina, a to spotkanie z koleżanką lub wyjście na rower. Nawet same robiły obiad. Ani się obejrzę, a z Alą i Zosią będzie podobnie. Czas biegnie tak przerażająco szybko, że to, na co teraz narzekam, co mi przeszkadza i od czego tak chętnie się odrywam, zapewne już niedługo przesunie się do kategorii miłych wspomnień z czasów, kiedy dzieci były małe. W każdym razie – cały ostatni tydzień trafił właśnie do tejże kategorii. Szkoda tylko, że nie stanęłam na wysokości kronikarskiego zadania i nie mam lepszego ujęcia niż powyższe, aby ten tydzień udokumentować. Tak więc musi nam wszystkim wystarczyć moje niezbyt udane zdjęcie zrobione tuż po tym, jak czarny pies w końcu pobiegł w dal, zostawiając mnie samą na drodze.