Narty z dziećmi: relacja z backstage’u

 

Przed tygodniem miałyśmy ze starszymi córkami babski wyjazd na narty. Wrzuciłam na profil bloga powyższe zdjęcie: cztery zadowolone istoty, błyskające goglami i machające kijkami narciarskimi, a w tle śnieg i stok. Idylla, sielanka, mój wymarzony narciarski obrazek, który tak bardzo chciałam urzeczywistnić, kiedy dziewczyny były młodsze. I jest, udało się, w końcu udało się osiągnąć ten stan, kiedy możemy z (prawie) wszystkimi córkami pojechać na narty i pojeździć, każdy w miarę samodzielnie. Jest świetnie!

Kiedy byłam młodsza, zawsze z podziwem spoglądałam na rodziny, które grupowo, nawet w kilka pokoleń, wyjeżdżały na narty. Uważałam i nadal zresztą uważam, że to wspaniała rzecz, tak sobie jeździć w góry, pół dnia na nartach, potem do knajpy, w kolorowych ciuchach, wszyscy roześmiani, trochę zmarznięci i zmęczeni tym miłym zmęczeniem, jakie powoduje kilka godzin jazdy na stoku. Być może ten obraz był dla mnie tak atrakcyjny dlatego, że sama nauczyłam się jeździć na nartach już jako dorosła osoba, sama, metodą prób i błędów. I chyba dlatego zawsze chciałam, aby moje córki nauczyły się jeździć na nartach już jako małe dzieci. Chciałam, żebyśmy byli jak jedna z tych rodzin, które kiedyś podziwiałam.

Ale to, co widzimy na stoku jako ładny obrazek ze śniegiem w tle, to tylko chwila uwieczniona na jednym zdjęciu. Zanim cykniemy sobie taką piękna pamiątkowa fotę, sporo się musi podziać.

Miniony wyjazd był naszym pierwszym w tym sezonie zimowym, więc dzień wcześniej miało miejsce obowiązkowe kompletowanie sprzętu i poszukiwanie ciuchów na narty. Ja i Ania mamy pasujący sprzęt z poprzednich lat, Zuza ma nowe narty i buty, Ala w tym roku zacznie jeździć na dawnym sprzęcie Zuzy. Wprawdzie jej narty mogłyby być odrobinę krótsze, ale… No nic, ma takie, innych nie ma i tyle w temacie. Z ubraniami poszło nam dość sprawnie: znalazłam swoje w miarę szybko, córki również zlokalizowały kurtki i spodnie i szczęśliwie okazało się, że od zeszłego roku jeszcze nie powyrastały ze starych zestawów. Problem pojawił się dopiero przy kompletowaniu rękawiczek: większość par, które udało nam się wygrzebać na strychu, występowała w połowie, nie wiedzieć czemu. Skarpet narciarskich – których kilka par też gdzieś tam mamy – nawet nie próbowałam namierzać. Skończyło się na kupnie jednej nowej pary rękawiczek, a jedną udało się stworzyć przez połączenie dwóch rękawiczek z różnych par, za to mniej więcej w tym samym rozmiarze. Wprawdzie Ala, której została przydzielona czarno-fioletowa para, trochę kręciła nosem, ale szybko jej uświadomiłam, że albo te, albo żadne, bo innych rękawiczek nie ma. Kominiarki pod kaski znalazłam bez trudu, o dziwo wszystkie były schowane w jednym miejscu. Uff, już bałam się, że czekają mnie standardowe poszukiwania, jak w przypadku wyjść na basen i czepków, których nigdy nie ma tyle, ile potrzebujemy, choć wydaje mi się, że co jakiś czas kupujemy nowe i powinno ich być w domu co najmniej 20.

Ostatecznie tym razem nie było najgorzej, prawie wszystko udało się nam namierzyć i stan na sobotę poprzedzającą nasz niedzielny wyjazd był następujący: ciuchy skompletowane, gogle i kaski też, narty i buty spakowane już w aucie przez Ukochanego Męża. Patrząc na wyładowany tym wszystkim samochód pomyślałam, że lubię narty, ale trochę mnie irytuje ilość ubrań, sprzętu i akcesoriów potrzebna do uprawiania tego szlachetnego sportu. I tak jest nieźle, bo sporo rzeczy już zdążyliśmy przez lata zgromadzić, strach pomyśleć, co by było, gdyby wszystko to trzeba było kupić na raz, w jednym sezonie…

W niedzielę rano córki wstały bez większych problemów, podekscytowane pierwszymi nartami w tym roku. Zebrałyśmy się nad podziw szybko, Ukochany Mąż z Zosią pomachali nam na odchodnym i wyruszyłyśmy w stronę niedalekich Harbutowic, gdzie od kilku lat działa całkiem przywoity stok narciarski. Pół godziny jazdy, ruch na drodze zerowy. Z obowiązkowym przystankiem na tankowanie i hot dogi docieramy pod stację narciarską i udaje nam się zaparkować w miarę blisko stoku. Rozpiera mnie duma: jest niedziela, nie ma jeszcze 9 rano, a my już za chwilę będziemy jeździć! Jakaż to poprawa w stosunku do minionych lat, kiedy to zebranie się z domu zajmowało nam całe godziny!

W tym miejscu muszę niestety zmienić pogodny jak dotąd charakter mojej relacji. Nadszedł bowiem moment, którego nie cierpię, to jest moment zakładania koszmarnych butów narciarskich. Już dla mnie samej wciśnięcie stóp (które to stopy nieszczęśliwie zostały obdarzone wysokim podbiciem, skutecznie utrudniającycm manewry przy zakładaniu narciarskich skorup) jest trudne. Zapięcie butów jest trudne i męczące.  A najgorsze jest to, że założeniu swoich butów trzeba jeszcze pomóc założyć i zapiąć trzy pary innych, tak samo plastikowych i opornych trepów. Zuza, która w tym sezonie dostała nowy sprzęt, mocowała się z wciśnięciem stóp w swoje buty najdłużej z nas. Zrobiło się już nerwowo, Ala z Anią zaczęły na nią pokrzykiwać, ja próbowałam uspokoić sytuację (ale też się już zdenerwowałam), Zuza się wkurzała butami i krzyczącymi siostrami. Atmosfera miłego, rodzinnego wyjazdu, która nam dotąd towarzyszyła, chwilowo się ulotniła. Zauważyłam, że ludzie z dwóch samochodów parkujących obok nas, którzy przyjechali mniej więcej w tym samym czasie, już dawno poszli w stronę kas. Ba, w czasie, kiedy my zmagałyśmy się z buciorami, zdążyło koło nas zaparkować kilkanaście nowych aut. Zerknęłam na zegarek – bujałyśmy się na tym parkingu już ponad 30 minut! A niech to… Zebrałam się w sobie i ostatkiem sił w zgrabiałych dłoniach pozaciskałam wszystkie luźne klamry, Zuzce zaleciłam zmianę skarpetek na cieńsze i w ten sposób wreszcie udało się nam zakończyć etap obuwniczy. Z kaskami i nartami poszło szybko, choć oczywiście w trakcie wyciągania nart z samochodu nie udało mi się uniknąć ubrudzenia mojej jasnej kurtki o auto. Trudno, pomyślałam, grunt, że te buty mamy już ubrane.

Jeśli ktoś pokusiłby się o stworzenie gry planszowej w oparciu o typowy scenariusz wyjazdu na narty, w wielu miejscach pojawiłby się symbol dolara amerykańskiego, oznaczający konieczność wysupłania mniejszej lub większej kwoty z portfela. Na przykład: lekcje jazdy na nartach dla dziecka/dzieci z instruktorem: $$/$$$; kupno sprzętu narciarskiego: $$$$; opłata za 3 godziny jazdy dla czterech osób: $$. Zostawiłam więc w kasie odpowiednik $$ w polskich złotych i ruszyłyśmy na wyciąg. Szczęśliwie przed 10 ruch na stoku był jeszcze niewielki, więc od razu udało nam się wsiąść na krzesełko i ruszyłyśmy w górę. Kilka minut jazdy wyciągiem i już, już szykujemy się do zejścia. Od kiedy wiele lat temu uczyłam się jeździć na nartach w Szczawie i zdobywałam dość nieciekawe doświadczenia z tamtejszym wyciągiem, nie jestem fanką tych urządzeń. Choć teraz, po latach, orczyk, krzesełko czy gondola nie jest dla mnie jakimś wyzwaniem, to pewien ładunek niechęci pozostał; w dodatku sytuacja jest inna, kiedy jadę z dziećmi, niż kiedy jestem sama czy z kimś dorosłym. Dzieci czasem lubią coś przy zsiadaniu zakombinować: pojechać nie w tę stronę, co trzeba, zgubić kijki, najechać na cudze narty swoimi. Tym razem przydarzyło nam się pomieszanie kierunków i w efekcie podczas zsiadania ja, Ala i Zuza runęłyśmy jak długie u stóp wyciągu. Konieczne okazało się zatrzymanie całej maszynerii, abyśmy mogły wyczołgać się spod krzesełek. Nasza obwiniająca się o wypadek i zbierająca z ziemi grupka musiała stanowić wdzięczny obiekt dla postronnych obserwatorów, na szczęśnie udało nam się wstać i pozapinać narty w miarę sprawnie. Mozna było jak gdyby nigdy nic się otrzepać ze śniegu i odjechać kilka metrów od miejsca ośmieszającego upadku.

OK, wszystkie jesteśmy całe i zdrowe? No to jedziemy! O ile Ania z Zuzą śmigneły dość szybko na dół, w przypadku Ali z jej tylko troszkę za dużymi nartami pojawił się problem. Konieczna okazała się mała powtórka z jazdy pługiem, a i tak moja biedna Alusia na za dużych nartach co chwilę albo siadała na śniegu, albo wywracała się – na szczęście w sposób dobrze kontrolowany. Już po kwadransie podchodzenia do Ali i pomagania jej w podnoszeniu się z ziemi byłam zmachana jak po całym dniu jazdy po jakimś stromym stoku. Kilka sekund jazdy, upadek, podchodzenie do Ali, wstawanie, ustawianie nart bokiem do stoku, przekonywanie jej, żeby się nie poddawała, i znów kilka sekund jazdy w dół. Było to straszne i w połowie stoku byłam zdecydowana postąpić jak nieidealna matka i wysłać złą i buczącą Alę do knajpy na resztę dnia. W końcu sama miałam szczerze dość tego podchodzenia i stawiania jej na nogi, a tu jeszcze trzeba ja było zachęcić dziecko do podjęcia kolejnej próby zmagania z opornymi nartami… Ale Ala jest naprawdę twardą sztuką i pomimo płaczu, ciągłego odpinania się nart i śniegu w rękawiczkach nie poddała się i pod koniec pierwszego zjazdu radziła sobie z nowymi nartami już całkiem dobrze. Choć chwilę wcześniej była bliska rzucenia tym wszystkim w kąt, zawzięła się i po nieszczególnym pierwszym zjeździe zdecydowała, że zjedzie jeszcze raz i zobaczy. Starsze dziewczyny zdążyły w tym czasie zjechać już 2 albo i 3 razy i czekały na nas przy wyciągu. Byłam z Ali dumna jak nie wiem co – nie odpuściła, kolejny raz zjechała już bez ani jednego upadku, bez żadnego marudzenia i z każdym kolejnym zjazdem radziła sobie coraz lepiej.

I tak na przyjemnej jeździe mijały nam kolejne minuty i godziny. Mniej więcej z tego okresu pochodzi załączone zdjęcie. Po jakimś czasie zrobiłyśmy sobie krótka przerwę na wizytę w knajpie na stoku ($$) i posilenie się narciarską klasyka w postaci frytek i szarlotki. Ok 13 kończył nam się karnet i trzeba było powoli zbierać się do domu, zresztą na stoku zrobiło się dość tłoczno i komfort jazdy znacznie spadł. W kolejce do wyciągu pojawiły się już zwyczajowe przepychanki i jeżdżenie innym po nartach, nic nowego, o czym warto by się dłużej rozpisywać.

Za to chwilę rozpiszę się o naszym ostatnim wjeździe na górę, który piękną klamrą spiął nasz niedzielny wypad na narty. Znów dała o sobie znać klątwa wyciągu i ostatni wjazd na górę zakończyłyśmy jakże efektownym upadkiem przy zsiadaniu. Tym razem zaliczyłyśmy glebę wszystkie cztery, i to na tyle skutecznie, że w ogóle nie mogłyśmy pozbierać siebie i sprzętu. Pojawił się pan z obsługi, który pomógł nam wstać, podczas gdy my darłyśmy się na Zuzę, rzekomą sprawczynię całego zamieszania, której przy zsiadaniu skrzyżowały się narty i upadając, pociągnęła nas za sobą.

Po takim finale z dużą ulgą zeszłyśmy ze stoku, w milczeniu dotarłyśmy do samochodu i w miarę szybko zmieniłyśmy buty i spakowałyśmy sprzęt. Usiadłam na fotelu kierowcy i oprócz tego słynnego zmęczenia „po nartach” poczułam też ulgę, że w ciągu najbliższych trzydziestu minut na pewno nie wywalę się przy zsiadaniu z wyciągu, nikogo nie będę musiała zbierać ze stoku i nie wydam ani grosza więcej. Cóż, tym razem nie do końca byłyśmy jak jedna z tych podziwianych przeze mnie narciarskich rodzin. Ale następnym razem na pewno będzie lepiej, w końcu urlop tuż tuż, w wraz z nim – kolejne wyjazdy na narty!