W sobotę 29 kwietnia, w okolicach południa, znajdowałam się wraz z pozostałymi członkami mojej rodziny w samochodzie. Samochód nasz stał w korku, który ciągnął się przez dobre kilka kilometrów na A4. Nastrój panujący w aucie był średni: Zosia zawodziła „Wyyjść!!! Wyyyyyjść!!” i ani myślała zasnąć, na co wszyscy po cichu liczyliśmy już od jakiejś godziny. Starsze siostry Zosi na zmianę to próbowały ją uciszyć – głównie krzykiem i pogróżkami – to uspokoić, niestety bez widocznych efektów; Ukochany Mąż stwierdził, że jest zmęczony i żebyśmy się zamienili, to się zdrzemnie,podczas kiedy ja poprowadzę, co mnie jeszcze jakoś dodatkowo podenerwowało. Na zewnątrz akurat się rozpadało. W takich chwilach człowiek ma ochotę włączyć przewijanie i znaleźć się we własnym domu, w miłym, cichym i przyjaznym otoczeniu – na przykład kawy i książki zamiast zawodzących dzieci. Fajna majówka! Zresztą jaka majówka, o czym my tu w ogóle mówimy, leje, w aucie grzanie włączone, a w walizkach zimowe czapki zamiast letnich ubrań… Szkoda gadać, już chyba sensowniej byłoby dołączyć z tym wyciem do Zochy.
Na szczęście każdy korek się kiedyś kończy. Nasz skończył się po godzinie. Niewielkim pocieszeniem okazał się fakt, że był to pikuś w porównaniu z korkiem-gigantem z przeciwległego pasa. Tysiące aut sunących na południe Polski, w stronę Tatr, kontra my i nasz mniejszy (ale przecież też wkurzający) korek w stronę Dolnego Śląska. Dziś, kiedy mam za sobą tydzień spędzony w tym regionie to naprawdę się dziwię: jak to możliwe, że w naszą stronę ten korek był taki krótki?
Korek na A4 był jedynym, na jaki trafiliśmy po drodze, i po kilku godzinach jazdy oraz krótkim postoju u rodziny we Wrocławiu (dziękujemy za gościnę i pyszny poczęstunek!) dotarliśmy do celu, czyli do Gruszkowa. O Gruszkowie pewnie bym nigdy nie usłyszała, gdyby nie rozmowa z kolegą z pracy, Wojtkiem, który kilka lat temu razem z rodziną zatrzymał się w tej miejscowości. Jego relacja na tyle mnie zachęciła, że pogrzebałam w internecie i znalazłam bardzo fajne, jak się okazało, lokum (lekko zamglone zdjęcie poniżej). Od miłych właścicieli dostaliśmy do dyspozycji cały parter niedużego kamiennego domku, na oko jakieś 60 m2, do tego ogród z huśtawkami, domkiem, altaną. A na dokładkę – taką oto sympatyczną sąsiadkę tuż pod oknami:
Sam Gruszków to mała wioska położona w Rudawach Janowickich, pomiędzy Kowarami a Karpnikami. Cechy szczególne: niewielu mieszkańców; wąska i kręta droga, na której ciężko się minąć z innym samochodem; żadnego sklepu; strumień płynący środkiem wsi; piękne poniemieckie zabudowania (część z nich przyjmująca już, niestety, formę malowniczych ruin); fajny i pusty plac zabaw; spokój i cisza. Jak dla mnie – super, może poza tą wąska drogą. Przede wszystkim zaś Gruszków okazał się być świetną bazą wypadową: blisko stąd do Kolorowych Jeziorek, w Karkonosze, do Jeleniej Góry, Karpacza, Szklarskiej Poręby, Kowar. Z drugiej strony – można powiedzieć, że Gruszków jest trochę poszkodowany, ponieważ żaden niemiecki wielmoża nie zdecydował się zbudować tam swojego zamku czy pałacu, a tych w okolicy jest w bród, bo właśnie tu, w Kotlinie Jeleniogórskiej, znajduje się Dolina Pałaców i Ogrodów. Weźmy choćby takie Karpniki, oddalone od Gruszkowa zaledwie o kilka kilometrów: ta również niewielka miejscowość może się pochwalić i zamkiem, i pałacem. Wprawdzie Pałac Dębowy zmienił ostatnio właściciela i nie jest możliwe zwiedzenie go (a szkoda, bo na dostępnych zdjęciach wygląda pięknie). Na szczęście zamek w Karpnikach można i nawet trzeba zobaczyć, bo jest piękny: odrestaurowany ze smakiem, bez jakichś przypadkowych staroci poupychanych po kątach; obecnie działa w nim hotel z restauracją. Restauracja prawie onieśmieliła nas swoją elegancją, ponieważ wybraliśmy się na oglądanie zamku w mgliste popołudnie, odziani w ciepłe acz mało wytworne bluzy i wodoodporne buty. Miłe panie kelnerki nie przestraszyły się nawet Zosi w kaloszach i zachęciły nas do wejścia; i świetnie, bo restauracja bardzo przyjemna (choć nietania), a sam zamek uroczy. W restauracji moje spostrzegawcze córki od razu dostrzegły, że kiedy pan z sąsiedniego stolika na chwilę się gdzieś oddalił, jego towarzyszka zaczęła intensywnie oglądać swój pierścionek, robić mu zdjęcia i wysyłać mms-y. Mam nadzieję, że nasza wesoła i liczna grupa nie zniechęciła ich do instytucji małżeństwa.
Podróżując Kotlinie Jeleniogórskiej co chwilę trafiamy na zamek lub pałac, w przeszłości należący do hrabiego lub grafa von-coś-tam. My zobaczyliśmy zamki i pałace w Karpnikach, Łomnicy, Pakoszowie i Bukowcu; na mnie i tak największe wrażenie zrobiła nie żadna z tych budowli, lecz przypałacowy park w Bukowcu. Tak po prawdzie to sam pałac wygląda przy otaczającym go parku jak jego ubogi krewny. Nie jest to bowiem jakiś tam zwykły ogród, który obejdziemy w pół godziny, i może kolejne pół spędzimy nad ogrodowym stawem. Tu inwestorzy (hrabiostwo von Reden) i projektanci (głównie Walter z Bukowca) poszli na całość: na wielu pięknie zagospodarowanych hektarach znajdziemy kilka stawów, Wieżę Widokową, malownicze ruiny zamku Kessela, Herbaciarnię, specjalnie projektowane osie widokowe podkreślające walory otoczenia parku (np. Śnieżki), Krąg Druidów, Opactwo wraz z Ponurą Kapliczką… słowem – mamy jak na dłoni wszystkie ogrodnicze must haves epoki romantyzmu. Oczywiście wszystkie te ruiny i świątynie dumania w czasie, kiedy powstawały, musiały wyglądać nieco zbyt nowo, ale dziś, po upływie ponad dwustu lat – są już odpowiednio przyniszczone i wyglądają bardzo autentycznie. Do tego dodajmy różne ciekawostki przyrodnicze: lipy sadzone w wiązkach, łabędzie i perkozy gniazdujące na stawach, żaby, i robi się naprawdę interesująco. Sama podekscytowałam się, kiedy w trzcinach wypatrzyłam gniazdo perkoza, a Zuza znalazła w Opactwie pliszkę górską. Pojechaliśmy do Bukowca z zamiarem odbycia przyjemnego, niedługiego spacerku i udania się do kolejnego zamku, ale spędziliśmy tam ponad 6 godzin, a i tak nie zajrzeliśmy do wszystkich zakamarków tego uroczego miejsca. Chodzenia jest sporo, szczególnie, jeśli spaceruje się z 20-miesięcznym upartym dzieckiem, które z wózka korzysta tylko podczas snu. Ale nawet wtedy naprawdę warto, chętnie odwiedziłabym Bukowiec ponownie.
Kilka słów (i zdjęć) o Kolorowych Jeziorkach, które tak bardzo chciałam zobaczyć. Kolorowe Jeziorka są nie tylko piękne same w sobie, są także pięknie położone, i zwiedzając cały teren tego parku krajobrazowego poruszamy się po niewielkich wzniesieniach, usytuowanych w lesie. Las i skały, same jeziorka, brak tłumów (nawet podczas długiego weekendu), do tego jeszcze stare sztolnie zamieszkałe przez nietoperze – wszystko to sprawia, że uroda tego miejsca jest jak dla mnie bezdyskusyjna i aż się dziwię, że jeziorka nie są bardziej znane w innych regionach Polski. Choć może to i lepiej, w sumie to wolałabym, żeby ten park nie został zadeptany przez miliony turystów jak nieszczęsne krokusy w Dolinie Chochołowskiej. Z uwag praktycznych: do jeziorka błękitnego raczej ciężko dotrzeć z dzieckiem śpiącym w wózku typu parasolka, w ogóle z wózkiem jest tam nielekko, bo cały teren jest pagórkowaty. Nieco wkurzały mnie dojeżdżające do parkingu położonego najbliżej jeziorek samochody: droga tam prowadząca jest dość wąska, pieszych korzysta z niej sporo, i chyba dla wszystkich byłoby lepiej i bezpieczniej, gdyby auta parkowano tylko na dalszych parkingach (jest ich w sumie 5).
Choć pogoda nas podczas śląskiego tygodnia jakoś specjalnie nie rozpieszczała, to i tak było nieźle, trafił nam się jeden naprawdę brzydki i deszczowy dzień. Sporą jego część spędziliśmy w Termach Cieplickich. Wstęp dla całej naszej grupy (2h) to koszt około 80 złotych. Nie jestem jakąś wytrawną bywalczynią basenów termalnych, więc ciężko mi jeleniogórskie termy porównywać z innymi, napiszę więc tylko, że moje córki były zachwycone. OK, z wyjątkiem Zosi, która dopiero po godzinie przekonała się do zjeżdżalni i fontann-fok w brodziku. Ale było fajnie, wszystko nowe, bez tłumów, które pojawiły się dopiero, kiedy wychodziliśmy (ok. 11.30). Pewnym novum była dla mnie zjeżdżalnia-cebula, która zainteresowała mnie swoją nietypową formą, choć nie na tyle, żeby z niej skorzystać: w tym czymś delikwent po zjechaniu dość krótką rurą wpada, kręcąc się, do czegoś w rodzaju dużej miski z dziurą, pod którą jest basen. Nie widziałam takiego ustrojstwa wcześniej, moje starsze córki zjechały tą cebulą parę razy i się im podobało, Ukochany Mąż też się skusił, mnie jednak dręczyła wizja mnie wylatującej z tej rury głową w dół, i wpadającej bez żadnego kręcenia się w misce bezpośrednio do dziury na dnie. Jakoś mnie to skutecznie odstraszyło i ostatecznie zadowoliłam się kilkoma innymi zjeżdżalniami, w tym tymi na zewnątrz (przy temperaturze powietrza 9 stopni; na szczęście nie było dużych kolejek i dało się wytrzymać).
Byliśmy jeszcze w Karpaczu, ale sam Karpacz jakoś specjalnie mnie nie zachwycił. Za to kościółek Wang położony w górnej części miasta już tak. Jest piękny, a jego urok specyficznie podkreśla szkaradny hotel Gołębiewski i tory (chyba) saneczkarskie, znajdujące się w bezpośrednim sąsiedztwie świątyni. Na miejscu dowiedziałam się, że drewniany budynek pochodzący z Norwegii i powstały bez użycia ani jednego gwoździa, do Karpacza sprowadziła ta sama hrabina von Reden, która mieszkała w Bukowcu. Jej mąż dla odmiany sprowadził w rejony Górnego Śląska nowoczesne górnictwo. Musieli tworzyć ciekawą parę… Ale wracając do samego kościółka: świadomość, że mamy przed sobą budowlę pochodzącą z XII wieku, budzi respekt. Forma oszczędna, ani śladu popularnego w Polsce baroku, tylko trochę rzeźbień na portalach (lwy początkowo wzięłam za koty). Na niewielkim cmentarzu przylegającym do kościoła pochowany jest Tadeusz Różewicz.
W ostatni dzień naszego długiego śląskiego weekendu postanowiliśmy zaszaleć i udać się do Pragi. Z Gruszkowa do stolicy Czech jest dokładnie 180 km, jechaliśmy ok. 3 godzin. Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć skocznię narciarską w Harrachovie, jest naprawdę upiornie wysoka. Ja dodatkowo wypatrzyłam na czeskich łąkach kilka czajek – piękne ptaki, nie miałam okazji ich wcześniej zobaczyć, a podobno ich populacja w naszych stronach się zmniejsza, więc tym bardziej się ucieszyłam.. A Praga – co tu będę dużo pisać, pięknie, drogo i tłumy ludzi. Aha, i jak wybierzecie się tam autem, to koniecznie zwróćcie uwagę, czy aby nie parkujecie na parkingach obrysowanych niebieską linią. Za taki wyczyn należy się blokada koła i „pokutu” w wysokości 500 koron.
Oczywiście mieliśmy plany zobaczenia jeszcze wielu innych atrakcji, jakie oferuje ten region: Zamku Książ w Wałbrzychu, Kościołów Pokoju w Jaworze i Świdnicy, zamku Chojnik, domu Hauptmanna w Jeleniej Górze, wodospadów w Szklarskiej Porębie, że nie wspomnę o jakiejś górskiej wycieczce w Karkonoszach… Cóż, niestety nasz dolnośląski urlop trwał tylko tydzień, choć może to i dobrze, bo na pewno tam wrócimy. Pozostaje tylko ustalić, kiedy: urlop w czerwcu już zaplanowany gdzie indziej, a na kolejny długi weekend majowy marzy mi się Białowieża.
Właśnie sobie uświadomiłam, że jeszcze nigdy nie nawrzucałam tylu zdjęć do żadnego tekstu na blogu, i nigdy nie użyłam tyle razy przymiotnika “piękny”. No, ale kiedy się pisze o Dolnym Śląsku to chyba nie można mówić w takiej sytuacji o nadużyciach.