Nasz trzeci śląski tydzień: Międzygórze i okolice

To już mój trzeci tekst poświęcony majowym wyjazdom na Dolny Śląsk (poprzednie do przeczytania tutaj i tutaj). Wiem, to już powoli staje się nudne, te majowe wyjazdy na Dolny Śląsk… ale co ja poradzę, że ten region naszego kraju jest tak zachwycający?

Tym razem wybraliśmy się w Kotlinę Kłodzką. Prognozy pogody nie były zbyt zachęcające, zresztą, w dalszym ciągu doświadczamy czegoś, co da się określić tylko jako „wyjątkowo zimny maj” – więc auto napakowaliśmy min. książkami i ciepłymi ubraniami. A także – nieco nietypowo – skrzypcami. Ten ostatni przedmiot okazał się być podwójnie problematyczny: Zuza musiała (acz niechętnie) zabrać skrzypce, ponieważ przygotowywała się do egzaminów i konkursów; jakby tego było mało, skrzypce – z braku lepszego miejsca – pojechały z nami do Międzygórza na kolanach starszych córek. Które oczywiście nie były z powodu tego „balastu” zadowolone. Tak oto, zapakowani pod sufit, ruszyliśmy w drogę.

Od kiedy Zosia osiągnęła przełomowy w jej przypadku wiek dwóch lat i przestała się drzeć w aucie, podróże dalsze niż do pobliskiej Biedronki już mnie nie przerażają. Co więcej – nawet je lubię. My z Ukochanym Mężem możemy sobie w spokoju pogadać, starsze dziewczyny trochę gadają, trochę słuchają swojej muzyki, trochę się kłócą; Zosia zachowuje względny spokój, o ile zapewnimy jej coś niezdrowego do jedzenia i ulubioną muzykę. Tym razem numerem jeden na playliście naszej najmłodszej córki był utwór Artura Andrusa „Baba na psy” i to przy jego dźwiękach upłynęła nam spora część podróży do Międzygórza. Powiem tak – bywało gorzej, choć „Baby na psy” długo jeszcze nie będę w stanie strawić.

Na szczęście uroki Międzygórza miały kojący wpływ na moją zszarganą „Babą na psy” psychikę. Międzygórze było naszą bazą wypadową podczas tegorocznej majówki i o ile z punktu widzenia logistyki nie był to może wybór idealny (wioska ta jest wciśnięta w Masyw Śnieżnika i bynajmniej nie znajduje się w centrum Kotliny Kłodzkiej), to pod każdym innym względem był to strzał w dziesiątkę. Ta niewielka wioska wpadła mi w oko już jakiś czas temu, oczywiście podczas grzebania w internecie. Pisałam nawet o niej niedawno, kiedy wyłuszczałam Wam moje podróżnicze marzenia. Ha, i proszę, nie minęło nawet pół roku, a już jedno z nich zdążyłam spełnić!

Bajeczna architektura i Wodospad Wilczki to najbardziej znane atuty Międzygórza, ale oczywiście – nie jedyne. Sudecka wioska, w której na stałe mieszka niewiele ponad 500 osób, może się jeszcze poszczycić wieloma innymi atrakcjami: w pobliżu Międzygórza znajduje się piękne sanktuarium p.w. Marii Śnieżnej na Górze Iglicznej, nadający masywowi nazwę szczyt Śnieżnik z klimatycznym schroniskiem, dwa kościoły (jeden murowany, drugi drewniany), nieco dziwaczny Ogród Bajek oraz zapora wodna. Całkiem sporo jak na tak niewielką miejscowość, prawda? No, ale Międzygórze jest przecież nazywane Perłą Sudetów i muszę powiedzieć, że nie ma w tym określeniu żadnej przesady.

Obecny kształt Międzygórza zawdzięczamy wyjątkowej kobiecie, żyjącej w XIX wieku księżniczce niderlandzkiej Mariannie Orańskiej. Pełne imię Marianny to Wilhelmina Fryderyka Luiza Charlotta Marianna von Nessau-Oranien. Jak widać, rodzice mieli rozmach i w efekcie księżniczka miała do wyboru sporo niebrzydkich imion. Była córką pierwszego króla Niderlandów, zaś jej matka pochodziła ze znanego (nawet mi) rodu Hohenzollernów. Księżniczka Marianna była w swoim czasie jedną z lepszych partii na arystokratycznym rynku matrymonialnym, a jeśli wierzyć zachowanym portretom – była też panną urodziwą. Te wszystkie dary losy nie zagwarantowały jej jednak małżeńskiego szczęścia: Marianna została żoną swego kuzyna, pruskiego księcia Alberta; była nią do roku 1848, czyli do chwili rozwodu pary, o czym napiszę więcej za chwilę.

Marianna była postacią niezwykłą jak na czasy, w których żyła, zarówno jeśli wziąć pod uwagę jej życie prywatne, jak i działalność publiczną. Jakbyśmy to dziś powiedzieli, inwestowała dużo w infrastrukturę lokalną: budowała drogi, szkoły i przytułki, stworzyła Kasę Wdowią, tworzyła nowe miejsca pracy budując huty szkła i rozwijając branżę uzdrowiskową na Dolnym Śląsku, powiększała odziedziczone po matce śląskie dobra dokupując nowe wsie i rozwijając osadnictwo na zakupionych terenach. Nic dziwnego, że nazywano ją „Dobrą Panią”. A co takiego niezwykłego było w życiu prywatnym księżnej? Marianna w wieku 38 lat, co jak na tamte czasy było wiekiem nader zacnym, rozwiodła się w atmosferze skandalu ze swym książęcym małżonkiem. Skandal był spowodowany głównie ciążą księżnej, przy czym warto podkreślić, że ojcem dziecka nie był utytułowany małżonek, lecz… koniuszy. Choć książę Albert w kwestii wierności żonie wypadał znacznie gorzej niż ona sama, to orzeczono, że rozwód nastąpił z winy Marianny i w efekcie pozbawiono ją praw do kontaktowania się z własnymi dziećmi (ze związku z Albrechtem) oraz skazano na wygnanie. Od tej pory Marianna na terenie Prus mogła przebywać nie dłużej niż 24 godziny. Szczęście w nieszczęściu, że przynajmniej związek Marianny z kochankiem Johannesem von Rossumem okazał się udany i trwały, choć para musiała się zmierzyć z wielką tragedią, jaką była śmierć ich jedynego syna, który zmarł w wieku 12 lat.

Osobie tak niezwykłej jak Marianna Orańska nie mogłam nie poświęcić miejsca pisząc o Międzygórzu. Pamięć o Mariannie jest zresztą na tych terenach żywa do dziś, Międzygórze i okoliczne miejscowości znajdują się na trasie specjalnego transgranicznego szlaku o długości około 200 km (www.mariannaoranska.pl). Samo Międzygórze jest prawdziwą ozdobą tego szlaku i dowodem na to, że Marianna miała świetny pomysł tworząc kurort w stylu alpejskim w Sudetach. Wprawdzie księżna Orańska sporą część swojego interesującego życia spędziła w Kamieńcu Ząbkowickim, gdzie zbudowała imponujący pałac, ale wolę myśleć, że to właśnie Międzygórze jest lepszym przykładem architektonicznych preferencji księżniczki. Międzygórze urzeka od pierwszego wejrzenia. Większość lokalnej zabudowy to przepiękne wille, zbudowane z drewna i kamienia, z elementami pruskiego muru, z wieloma rzeźbionymi detalami. Wierzcie mi, jest tu co podziwiać. Marianna stworzyła miejscowość o niezwykłym klimacie, zresztą, pokażcie mi drugą taka wioskę, w środku której jest przepiękny wodospad? To właśnie Wodospad Wilczki jest dziś jedną z największych atrakcji Międzygórza, wokół niego zbudowano (a niedawno i wyremontowano) system kładek, z których podziwiać można wysoki na ponad 20 metrów wodospad. Pro tip dla rodziców maluchów: z wózkiem będzie Wam tam raczej ciężko.

Z okolic wodospadu można przejść pięknym (i niezbyt męczącym) szlakiem do innej atrakcji Międzygórza, Ogrodu Bajek. Jak większość tego, co dotyczy Międzygórza – także i historia powstania ogrodu jest niezwykła. Ogród założył mieszkający na zboczu Lesieńca pracownik leśny Izydor Kristen. W pobliżu swego domu zbudował on bajkowe budowle i postaci; wszystko stworzył sam i to tylko z tego, co znalazł w lesie: z powykręcanych korzeni, szyszek, gałęzi, kamieni.  Dziś po pierwotnym Ogrodzie Bajek zostało tylko kilka eksponatów, ponieważ miejsce to przez wiele lat niszczało (skutecznie), ale pod opieką PTTK ogród ponownie nabiera kolorów i kształtów. Czy te kolory i kształty mi się podobały? Hm, urok ogrodu jest dla mnie nieco dyskusyjny, niektóre z figur bajkowych postaci są kwintesencją kiczu (jak choćby rzeźba Maleństwa, która była hitem wycieczki dla moich starszych córek), ale znajdziemy też w Ogrodzie Bajek miejsca przyjemne i niezwykłe. Mi najbardziej podobał się stary Domek Ducha Gór, a także źródełka, które można znaleźć na miejscu. Na uwagę zasługuje też roślinność w ogrodzie oraz pozawieszane tu i ówdzie przysłowia i sentencje – niektóre z nich dają do myślenia (“Jak się ma synów, to idą do wojska, a jak córki, do wojsko przychodzi do domu”). Przy okazji: w Międzygórzu mijałam przydomowy ogródek, którym chyba zajmował się, i to intensywnie, autor rzeźb z Ogrodu Bajek. Podobieństwo stylu rzuca się w oczy:

Nieco spokojniej i dostojniej prezentują się inne atrakcje Międzygórza, takie jak zapora wodna, sanktuarium na Górze Iglicznej czy przepiękne wille przy ulicy Sanatoryjnej. Jeśli chodzi o architekturę międzygórską – na mnie największe wrażenie zrobił gigantyczny dom wczasowy Gigant. Jest tak wielki, że nie da się objąć całości budynku jednym kadrem. Nie byłabym sobą, gdybym nie wprosiła się do środka budynku; wnętrze Giganta wydaje się być również z innej epoki, tyle że nie z XIX, a XX wieku. Rozczuliła mnie komunistyczna czcionka, którą zobaczyłam na tabliczkach „Damski”, „Świetlica”, „Stołówka”. W wyłożonym ciemną boazerią korytarzu rzuciły mi się jeszcze w oczy meble z lat 90. Sąsiadujące z kontaktami chyba gdzieś z lat 60. To wszystko opakowane w XIX-wieczny cud architektury pruskiej. Mniam.

Relacji z tego wyjazdu nie tworzę w porządku chronologicznym, bo gdyby tak było, musiałabym zacząć od naszej wizyty w Kłodzku. Nieprzypadkowo pojechaliśmy do Kłodzka pierwszego dnia: strasznie lało, a Kłodzko oferuje całkiem sporo atrakcji zadaszonych, tak więc wybór ten wydawał nam się całkiem logiczny. Z powodu zimna i deszczu nie poszwendaliśmy się po Kłodzku za bardzo, ograniczyliśmy naszą wizytę do zwiedzenia twierdzy Kłodzko, miejskiej trasy podziemnej i krótkiego spaceru po starym mieście. Można powiedzieć, że wspólnym mianownikiem tej wycieczki była makabra. Jadąc do Kłodzka zupełnie nieświadomie zafundowaliśmy dzieciom sporą dawkę tego zjawiska. Zacznijmy od twierdzy: podczas zwiedzania największe zainteresowanie (nie tylko wśród moich córek) wzbudziły sale, w których dawniej mieścił się lazaret, czyli polowy szpital. Szczególnie instalacja ilustrująca amputację kończyn z udziałem manekinów (napoleońskie kapelusze, słoma, białe prześcieradła i czerwona farba, dużo czerwonej farby) robiła duże wrażenie. Nie mniejsze zresztą, niż towarzyszące jej plansze instruktażowe dotyczące prawidłowego ucinania kończyn. Dość to wszystko straszne, muszę przyznać. Choć Zosię staraliśmy się zabrać z tej sali ekspozycyjnej jak najszybciej, i tak zdążyła to i owo przyuważyć; najbardziej zainteresowała ją rycina ilustrująca przeprowadzenie zabiegu lewatywy. Zosia popatrzyła i podsumowała krótko: „A ten pan ma zastrzyk w dupę!”

Po wizycie w wilgotnej i ciemnej twierdzy (z której podziwiać możemy wspaniałą panoramę Kłodzka), zanurzyliśmy się w wilgotny i ciemny świat kłodzkiej Podziemnej Trasy Turystycznej. Kłodzko skrywa pod powierzchnią ziemi średniowieczny system korytarzy oraz mniejszych i większych sal, w których dawni mieszkańcy miasta chowali się w czasach wojen, a w czasach pokoju przechowywali tam żywność. Działało tu też więzienie. I właśnie z tym aspektem działalności podziemi wiąże się kolejna dawka kłodzkiej makabry: wkraczając do podziemi nie byliśmy przygotowani na to, że mniej więcej w połowie trasy usłyszymy upiorne wrzaski, dobrze słyszalne na długo przed tym, zanim wejdziemy do sal opowiadających o więziennej przeszłości tego miejsca. Wrzaski robią wrażenie prawdziwie upiorne – w związku z tym Ala i Zosia zostały szybko przez nas przegnane do kolejnych sal, z dala od strasznych krzyków. Za to najstarsze córki z zainteresowaniem pomieszanym ze strachem czytały szczegółowe opisy narzędzi tortur, stosowanych także i w tym miejscu w dawnych wiekach. Powiem szczerze, że i ja poczułam się nieswojo czytając te opisy: niby coś tam w tej materii człowiek pamięta z lekcji historii, z książek czy filmów, ale jednak nie wszystko. W każdym razie – podczas tej wycieczki uzupełniłam nieco wiedzę na temat narzędzi tortur uzupełnić. Obok opisu działania narzędzi typu gruszka na ścianach podziemi zawieszono też kopie dawnych wyroków, wykonywanych na mieszkańcach Kłodzka i okolic (już po wyjściu na powierzchnię ziemi można zobaczyć kopię oryginalnego średniowiecznego pręgierza: jest to kolumna zwieńczona rzeźbą chłopa-złodzieja, niosącego worek ze zrabowanym dobrem). Przechadzkę po kłodzkich podziemiach wieńczy sala z interaktywnymi szczurami wyświetlanymi na podłodze, które uciekają przechodzącym turystom spod nóg. Ania, która niedawno czytała „Dżumę”, przy okazji szczurów zrobiła nam mały wykład na temat związku tych gryzoni z epidemiami ciężkich chorób zakaźnych. Potem można było już, na szczęście, wyjść na ziemię. Wyjście z podziemi znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie twierdzy, rzec więc można, że znów wpadamy z deszczu pod rynnę.

Po dniu makabry nadszedł dzień wspinaczki. Tak w skrócie można określić naszą wyprawę na Wietrzny Wierch (po stronie czeskiej), na szczycie którego Czesi zbudowali kilka lat temu wysoką na 55 metrów platformę-kładkę widokową. Całość nazywa się Sky Walk – Ścieżka w Chmurach i poza tym, że jest atrakcją stosunkowo nową, to jest też atrakcją nietanią (nasza szóstka zapłaciła ok 30 EUR za samo wejście na platformę). Aby się tam dostać, można skorzystać z wyciągu narciarskiego – choć może przytrafić się i tak (co miało miejsce w naszym przypadku), że wyciąg będzie nieczynny i na górę trzeba będzie wdrapać się o własnych siłach. Na szczęście pogoda tego dnia była nieco lepsza niż poprzedniego, nie lało, tylko wiało, słońce przedzierało się z rzadka przez chmury, więc spacer był całkiem przyjemny. Wejście na Wietrzny Wierch nie jest bardzo męczące i strome, nawet Zosia dała radę, szczególnie, że część trasy biegnie przygotowaną dla dzieci Ścieżką Stamichmana (taki lokalny troll/krasnal). Przy ścieżce znajdują się tablice edukacyjne, kamienne ziemianki i duże drewniane rzeźby – Zosi najbardziej spodobał się, nie wiedzieć czemu, drewniany grzyb. Ogólnie szło nam się fajnie, mimo iż nie jesteśmy rodziną zaprawionych w bojach górskich wędrowników. Niepotrzebnie zabraliśmy tylko wózek – właśnie tego dnia podjęliśmy decyzję, że na wakacje wózek na pewno z nami nie pojedzie, choćbyśmy mieli godzinami nosić Zośkę na rekach.

Sama platforma to miejsce, gdzie można poczuć się trochę jak alpinista – w porównaniu z nizinami, wiało tam niemiłosiernie, było znacznie zimniej. I było wysoko. Można też przekonać się na własnej skórze, czy mamy lęk wysokości i czy przeraża nas perspektywa chodzenia po siatce, rozciągniętej na części platformy nad przepaścią. Ja tylko postawiłam na siatce nogę i poczułam, że mam już dość sensacji, za to Ania przechadzała się po siatce, położyła się na niej (głową w dół!!), podziwiając drzewa znajdujące się kilkadziesiąt metrów pod nią. Brrrr. Wejść na platformę mogę, proszę bardzo, ale takie fikanie w chmurach to już zdecydowanie atrakcja nie dla mnie.

Kolejnego dnia chcieliśmy zrealizować plan zwiedzenie Kudowej-Zdroju, a raczej głównych okolicznych atrakcji – Błędnych Skał i Kaplicy Czaszek. Byliśmy pewni, że Kudowa, jak większość znanych mi dotąd atrakcji turystycznych na Dolnym Śląsku, również okaże się pięknym i wolnym od tłumów miejscem. Niestety, tym razem się pomyliśmy, i to grubo. Jadąc do Błędnych Skał staliśmy w korku ponad 30 minut. Miła pni z obsługi skierowała nas z powrotem, do Szczelińca, a w razie przemożnej chęci zobaczenia Błędnych Skał doradziła powrót po południu. Szczeliniec sobie darowaliśmy, bo nie chcieliśmy się cofać (znów w korku) i to bez gwarancji, że na miejscu jest choć ciut lepiej. Pojechaliśmy więc pospacerować po Kudowej, ponapawać się klimatem uzdrowiskowym, coś zjeść, a potem wrócić do skał. Kudowa-Zdrój jest pięknym uzdrowiskiem, z rozległym Parkiem Zdrojowym, w którym (podobnie jak w Szczawnie-Zdroju) rosną wielkie, pachnące charakterystycznie dywany z czosnku niedźwiedziego. Jest ładnie, trochę bardziej światowo niż w Szczawnie, mają tu nawet palmy – ale ludzi masa i miejsce w efekcie nieco męczy. Zachwytu nie było. Z Parku Zdrojowego jest tylko kilkanaście minut spacerkiem do Kaplicy Czaszek w Czermnej, ale czy zaskoczę jeszcze kogokolwiek pisząc, że poszliśmy i tam także zastaliśmy tłumy? Spotkana w kolejce pod kaplicą koleżanka z Krakowa wyznała, że czekają na wejście już ponad godzinę. Tak więc i tę atrakcję (o ile tak można powiedzieć o kaplicy) sobie odpuściliśmy, tym bardziej, że z Zosią niekoniecznie chcieliśmy wchodzić do środka. Niestety – Kudowa póki co nie zajmie wysokiego miejsca w moim prywatnym rankingu dolnośląskich atrakcji, choć zapewne sporo w tym mojej winy (nie trzeba było się tam pchać podczas majówki).

Jak wspomniałam – plan był taki, że drodze powrotnej do Międzygórza zahaczymy o Błędne Skały. No i zahaczyliśmy, to znaczy – oszacowaliśmy korek o godzinie 18 jako taki, który trzeba ominąć szerokim łukiem. Mając już wyraźnie dość towarzystwa tłumów spragnionych słońca majówkowiczów zarządziliśmy szybki odwrót i powrót do naszego spokojnego Międzygórza. Tu zrobię małą dygresję i – choć niektórym może się to wydać dziwne – osobny fragmencik poświęcę sudeckim drogom. Jeśli bowiem coś jeszcze oprócz klimatu Międzygórza mnie podczas tegorocznej majówki zauroczyło, to były to właśnie drogi. Sudeckie drogi są nie byle jakie: już sama szosa dojazdowa do Międzygórza, obsadzona starymi drzewami, pnąca się pod górę, robi niesamowite wrażenie. Podobnie Droga Stu Zakrętów, którą dojechać można do Błędnych Skał (pod warunkiem, że nie jest akurat weekend majowy…) – jest przepiękna. Dobrze, że nie prowadziłam, bo zakrętów faktycznie było tam ze sto, poza tym jako pasażer mogłam się skupić na podziwianiu okolicznych widoków: tu skałki, tam drzewa, a tuż przy szosie rozpadające się ze starości słupki przydrożne. Pięknie.

Wracając z Kudowej do Międzygórza postanowiliśmy przejechać się choć kawałek słynną Autostradą Sudecką, zbudowaną przez Niemców w latach 30. ubiegłego wieku. Drogę tę nazywano również jako Drogę Goeringa – na cześć marszałka rzeszy, zapalonego myśliwego, który podobno na przełomie lat 30. i 40. polował w okolicznych lasach. Droga Goeringa najprawdopodobniej miała mieć znaczenie militarne, w jej pobliżu wciąż jeszcze można znaleźć militarne pozostałości (bunkier i schrony). Jednakże nas na Autostradę Sudecką sprowadziła głównie obietnica pięknych widoków, a nie militarne ciekawostki, więc przejechaliśmy najbardziej widokową część trasy, nie docierając nawet do schronów. Udało nam się zobaczyć piękne górskie panoramy, szczególnie te w pobliżu Zieleńca zachwycają – jest tu kilka punktów widokowych, z których rozciąga się panoramę Gór Bystrzyckich, po części Gór Stołowych, a przy lepszej przejrzystości powietrza bywa, że widać i Góry Sowie. Dalej droga biegnie wzdłuż granicy z Czechami, doliną Dzikiej Orlicy: tu także jest pięknie (choć nie tak spektakularnie) i pustawo. Za narciarskim kurortem zieleniec Ski Arena droga wpada w las, tu stan nawierzchni znacznie się pogarsza (zimą duże fragmenty Autostrady Sudeckiej nie są w ogóle odśnieżane), a ruch samochodowy na tym odcinku w zasadzie zanika. Mijaliśmy za to licznych turystów z plecakami oraz stada owiec. Owce czuły się na tyle swobodnie, że nie kwapiły się z zejściem na bok; dopiero gdy podjechaliśmy całkiem blisko, uciekły w krzaki. A wędrującym tą drogą turystom się nie dziwię: jest tu spokojnie, pięknie i cicho, droga wije się przez zróżnicowane widokowo tereny, momentami wspinając się na wysokość ponad 900 m.n.p.m., co sytuuje ją w czołówce najwyżej położonych dróg w Polsce. Sama z chęcią wybrałabym się na taką wędrówkę, nie powiem.

Podczas naszego majowego wypadu do Międzygórza zdziwiło mnie, jak wielu turystów przyjeżdża do tej pięknej miejscowości tylko na jeden dzień: tłumy wysypują się z autokarów, w pośpiechu odhaczają  żelazne punkty programu (takie jak wodospad i Ogród Bajek), po czym zmykają dalej. A w Międzygórzu warto zatrzymać się na kilka dni, owszem, zwiedzić większe i miejsce atrakcje, ale też bez pośpiechu wstąpić na kawę do „Marianny”; poczytać trochę na temat księżnej Orańskiej i jej obecności w Kotlinie Kłodzkiej; zjeść pizzę w nieco psychodelicznym „Wilczym Dole” albo pyszne pierogi w zupełnie niepsychodelicznej „Sarence”;  trzeba zajrzeć do Galerii Kotlina, gdzie nie znajdziemy kiczowatych pamiątek z Sudetów made in China, za to kupimy magnes w kształcie charakterystycznego okna z „Giganta”; podczas wycieczki na Górę Igliczną warto też odwiedzić niewielkie białe sanktuarium, spojrzeć na panoramę okolicy, zajrzeć do schroniska. Samo Międzygórze oferuje bardzo wiele, sporo zobaczyliśmy, ale w okolicy jest jeszcze masa pięknych miejsc, do których nie zdążyliśmy już dotrzeć: jest Lądek Zdrój, Długopole Zdrój, Bystrzyca Kłodzka, jest kopalnia złota w Złotym Stoku, Śnieżnik, Jaskinia Niedźwiedzia w Kletnie (bilet trzeba rezerwować z duuużym wyprzedzeniem, o czym przekonałam się na własnej skórze), dawna kopalnia uranu w Kletnie. Jednym słowem: materiału jest tu spokojnie na kolejny wyjazd. A ja, choć chętnie bym wróciła nawet za rok, to jednak coś czuję, że następnym razem w maju wybierzemy się na Wschód. Tam też nie brak krajobrazowego dobra.