Jak teren prywatny

W ostatnią sobotę, w przeddzień Święta Niepodległości, poszłam pobiegać. W radiu, którego słuchałam, właśnie trwała przedświąteczna wyliczanka: festyny, marsze, manifestacje organizowane jak kraj długi i szeroki, a wszystko po to, by godnie uczcić stulecie naszej niepodległości. Słuchałam tych informacji i równocześnie rozglądałam się po okolicy, po której właśnie biegłam. A była to okolica naszego miejscowego cmentarza – nie, nie chcę tu tworzyć podejrzanych analogii typu „cmentarz idei”, po prostu trudno mi było nie dostrzec, że w związku z innym świętem, które miało miejsce kilka dni temu, przy drodze pojawiło się sporo nowych śmieci. Głównie plastikowych osłonek po wypalonych zniczach. Nieważne, że przy cmentarzu ustawiono wielki kontener na śmieci, że w pobliżu  jest też kilka małych koszy na śmieci: i tak zawsze jakaś część osób odwiedzających groby bliskich, z niewiadomych dla mnie przyczyn, wywali te kilka plastikowych śmieci przez okno swojego samochodu w drodze do domu. Na szczęście dla mnie, przebiegającej obok, takie plastikowe pozostałości po zniczach to śmieć stosunkowo wdzięczny do uprzątnięcia, lekki i zazwyczaj dość czysty – zebrałam więc kilku takich porzuconych delikwentów i wyrzuciłam do kontenera.

Pobiegłam dalej. W radiu w najlepsze rozwijano temat 11 listopada. oprócz omawiania imprez towarzyszących dyskutowano też na temat tego, jak współcześnie powinno się obchodzić to wielkie narodowe święto. Najlepiej tak, aby obyło się bez kłótni, aby było mądrze i godnie. Przysłuchując się tym rozmowom dobiegłam do domu, przy którym znajduje się niezabudowana działka, częściowo porośnięta drzewami. Moja uwage zwróciły tabliczki, przytwierdzone do jednego z drzew: napisy głosiły, że jest to „Teren prywatny” oraz obwieszczały “Zakaz wysypywania śmieci i gruzu” . Niby nic nadzwyczajnego, takich tablic widuję sporo i zazwyczaj nie zwracam na nie większej uwagi. Tym razem jakoś mnie zastanowił przekaz tych napisów.  Wydał mi się cokolwiek dziwny, szczególnie w zestawieniu z treściami przewijającymi się w programie radiowym, którego właśnie słuchałam: co i rusz była mowa o “naszym wspólnym domu”, „ukochanej Polsce”, „wolnej i niepodległej ojczyźnie”. A jakie wnioski nasuwają się, kiedy czytamy napisy takie, jak na zdjęciu? Ano take, że o ile wyrzucanie śmieci na terenie prywatnym jest zabronione, to już na terenie „bezpańskim” , wspólnym, nikogo za bardzo nie rusza, czy ktoś coś wyrzuca, czy też nie. I chyba tak to właśnie działa, bo na wspomnianej działce było czysto, natomiast kilka metrów dalej, w rowie, leżały już klasyczne śmieci komunikacyjne: puszki po energetykach, plastikowe butelki po napojach i opakowania po papierosach. Podczas gdy dbanie o „naszą” przestrzeń (domy, mieszkania, ogrody, podwórka) jest powszechne, to już dbanie o przestrzeń wspólną, publiczną, mocno kuleje. Częściej traktujemy przestrzeń publiczną nie jak “nasz wspólny dom”, o który trzeba dbać – tylko jak śmietnik

Może zestawienie śmieci wyrzucanych w krzaki z dbaniem o ojczyznę kogoś zszokuje, ale moim zdaniem jest całkiem zasadne. W moim odczuciu dbanie o otaczający nas świat, sprzątanie go, dążenie do zmniejszania szkodliwego wpływu, jaki wywieramy na środowisko – wszystko to może być wyrazem patriotyzmu, wyrazem może i nietypowym, ale za to potrzebnym i przynoszącym wszystkim wymierne korzyści. W dodatku jest to postawa wymagająca pewnych poświęceń i wysiłku, a więc dla mnie ma niemałą wartość. Wiem dobrze, że podniesienie z ziemi „nieswojego” śmiecia, sprzątnięcie „nieswojego” terenu nie jest łatwe, wymaga przełamania w sobie pewnych oporów: przede wszystkim natury fizycznej („Ubrudzę się! Nie mam jak umyć rąk, nie mam rękawiczek, kto wie, jakie bakterie czyhają na tej puszce…”), ale też psychicznej („Po co mam po kimś sprzątać, co to ja jestem, jakiś śmieciarz?! Niech sprzątają ci, co nabrudzili! Brudasy jedne!”). Niestety w praktyce wygląda to tak, że jeśli my się trochę nie ubrudzimy i nie posprzątamy – szanse, że zrobi to ktoś inny, a już szczególnie ten, kto naśmiecił – są marne. Ale przełamanie w sobie tych oporów i posprzątanie wydaje mi się najlepszym i najprostszym działaniem, jakie możemy podjąć, aby coś zmienić: każde takie działanie, czy będzie to zebranie kilku worków śmieci, czy podniesienie jednego papierka, jest krokiem w dobrą stronę.

Zamiast dbać o wspólną przestrzeń, często wręcz jej szkodzimy. Widać to wyraźnie na przykładzie zaśmiecenia miast i wsi, w których mieszkamy, a także w przypadku problemów ze smogiem. Temat zanieczyszczenia powietrza pojawia się coraz częściej w moich rozmowach ze znajomymi i sąsiadami, bo obecnie prawie każdy z nas gdzieś widział lub słyszał przekazywane przez media informacje o aktualnym stanie powietrza, coraz więcej osób wie o czujnikach Airly lub innych i monitoruje ich wskazania. Oprócz zwyczajowego w sezonie grzewczym narzekania na smog („Ale dziś tragiczne powietrze! Lepiej siedzieć w domu…”) rozmowy te najczęściej sprowadzają się do kilku stwierdzeń, które mogę podsumować w trzech punktach:

  1. wszyscy wokół palą najtańszym dostępnym paliwem, bo jest to po prostu najtańsze. Skoro i tak wszyscy tak robią – to co tu zmieni jeden piec mniej czy więcej…zawracanie głowy.
  2. rządowe programy będą miały sens, o ile rząd obniży ceny gazu – wtedy wszyscy chętnie przejdą na gaz; sam zwrot części kosztów pieca czy termomodernizacji nie załatwi problemów z kopcącymi kominami
  3. a poza tym to przecież u nas smogu w zasadzie nie ma! Ogólnie to smog jest, tak, jasne, ale akurat nasz dom stoi wysoko na zboczu wzgórza/w mało zaludnionej części wsi/w wietrznej części wsi – tak więc akurat TUTAJ powietrze jest dobre, my nikomu nie smrodzimy. Czujniki zamontowali przy głównej ulicy wsi, w tej niecce, o, tam zawsze jest gorzej. Opcjonalnie w rozmowach pojawiają się opinie, że smog to jest w Krakowie, na wsi i tak jest dużo lepiej. Lub: smog zawsze był i jakoś to było, teraz nagle taki szum wokół tego się niepotrzebnie robi.

Czyli smog niby jest, ale w zasadzie to jakby kto pytał – mnie nijak ten problem nie dotyczy. Co tu zrobić z takimi fantami? Jedyne sensowne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy, to mówienie o wygodzie ogrzewania gazowego i jego faktycznych kosztach. Pod warunkie podłączenia do sieci gazu nie trzeba wcześniej zamawiać, przeładowywać, składować, odpada nam rozpalanie pieca i czyszczenie paleniska. Z komina leci co najwyżej obłoczek pary wodnej. A koszty? Przeanalizowałam opłaty, jakie ponosimy rocznie za ogrzewanie naszych około 200 metrów kwadratowych oraz wody dla sześciu osób – i wychodzi, że koszty te oscylują w granicach 3500-4000 PLN, w zależności od temperatur i długości zimy. Miesięcznie wychodzi więc średnio jakieś 300-340 PLN. Wiele osób, z którymi rozmawiam na tematy okołosmogowe, jest mocno zdziwionych takimi liczbami, bo ogrzewanie gazem kojarzy się powszechnie z jakimiś bajońskimi sumami, jakwi się jako opcja dla burżujów. Jak widać na naszym przykładzie – nie taki diabeł straszny, jak go malują. Dla porównania: sprawdziłam koszt ogrzewania domu o podobnej do naszego powierzchni, z preferowaną temperaturą wewnątrz ok. 20 stopni (korzystałam z aplikacji: https://ekogroszekprestige.pl/kalkulator/, wykorzystującej aktualne ceny węgla). Aplikacja wyliczyła, że koszt sześciu miesięcy sezonu grzewczego zamknęlibyśmy kwotą 4800 PLN (ok. 4,5 tony wegla).

Wczoraj w jednej z fejsbukowych grup, do której należę, trafiłam na informację o akcji „Sprzątanie rzeki na 100-lecie odzyskania niepodległości” zorganizowanej przez grupę “Przyjaciele Raby” w moim bliskim sąsiedztwie, bo w Dobczycach i Gdowie. Założenia akcji są proste: wystarczy uprzątnąć fragment rzeki, a organizatorom przesłać zdjęcie z posprzątanego miejsca oraz polską flagą. Organizatorzy liczyli na to, że zbierze się co najmniej 100 osób, które posprząta 100 miejsc nad rzeką. Zerknęłam na stronę tejże akcji na Fejsbuku i zobaczyłam, że do sprzątania przestrzeni publicznej spontanicznie przyłączyli się mieszkańcy z innych regionów Polski, fotografując się na tle posprzątanych brzegów rzek czy lasów z biało-czerwoną flagą w dłoni. Pomysł jest genialnie prosty i jak najbardziej na miejscu w moim odczuciu: świętować stulecie niepodległości można było (i wciąż można) na przeróżne sposoby: można wziąć udział w koncercie, marszu, można odśpiewać hymn, ufundować pomnik, oddać do użytku nową bibliotekę czy szkołę, można upiec biało-czerwone ciasto, wywiesić flagę, można też posprzątać. Możliwości jest całe mnóstwo i jedne nie wykluczają drugich.

Śmieci nie są specjalnie atrakcyjne medialnie i nie łudzę się, że akcja sprzątania Raby czy innego miejsca w Polsce odniesie wielki sukces, biało-czerwone iluminacje budynków zawsze wygrają z workami wypełnionymi śmieciami… Ale może choć część z nas w jakiś sposób włączy się w zadbanie o naszą niepodlegą ojczyznę (także w tych bardziej prozaicznych aspektach), i to również już po zakończeniu oficjalnych obchodów? Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby takie akcje sprzątania Polski nieco rozciągnąć w czasie, tym bardziej, że 11 listopada jest już za nami. Jeśli taka nietypowa idea uczczenia stulecia naszej niepodległości jest nam bliska, zadbajmy o jakiś fragment przestrzeni wokół nas tak, jakby to był nasz “teren prywatny”.  Taki nietypowy, ale bardzo praktyczny patriotyzm. Ostatecznie nawet dziecko wie, że na święta wypada swój dom posprzątać, prawda?