Nie tylko wilka ciągnie do lasu

Mnie na przykład też. Szczególnie o tej porze roku, kiedy skończyły się już letnie upały, a zewsząd atakują człowieka zdjęcia dorodnych prawdziwków, kozaków i innych grzybowych wspaniałości.

Grzyby grzybami, ale teraz jest naprawdę idealny czas na spacery po lesie. Można pozbierać to i owo na sos do obiadu, ale można też poszwendać się bez celu w przyjemnym chłodzie, popodziwiać malownicze dolinki i skarpy, wiekowe dęby i buki, i po prostu odpocząć. Najlepiej jest mieć jakiś „sprawdzony” las, taki, w którym są jakieś jadalne grzyby, gdzie nie trzeba non stop przedzierać się przez gąszcze i słuchać marudzenia dzieci spowodowanego pajęczynami czy kolcami jeżyn. Takim „sprawdzonym” lasem jest dla mnie od ostatniego weekendu Las Bronaczowa. Spędziliśmy tam pół niedzieli i na pewno wkrótce znów się wybierzemy – już ja się o to postaram…

Las Bronaczowa leży w pobliżu Krakowa, dojechać tu jest dość łatwo kierując się od centrum Radziszowa: jadąc ulicą Podlesie trzeba skręcić w Spacerową, która trochę pnie się do góry. Na końcu ulicy Spacerowej znajduje się niewielki leśny parking i tam właśnie zostawiliśmy nasz samochód.  Jest też alternatywna droga dojazdowa do Bronaczowej, od strony „zakopianki”, ale niestety nie wiem, w którym momencie trzeba zjechać z głównej drogi, żeby do lasu podjechać. Nie wiem nawet, czy ta opcja jest lepsza: znam kawałek lasu przy „zakopiance” na wysokości Głogoczowa z jakichś dawniejszych spacerów, ale jeśli to też jest Bronaczowa, to fragment radziszowski podoba mi się znacznie bardziej.

Po zostawieniu auta na parkingu można iść w głąb lasu dość szeroką, ubitą drogą: jest malownicza i spacer nią jest na pewno całkiem przyjemny. Ale osoby nastawione na grzybowe łowy oczywiście zaraz zboczą z głównego traktu w prawo lub lewo. My zboczyliśmy w prawo: las piękny, dużo wielkich buków i grabów, mało chaszczy, Zośka bez problemu i marudzenia biegała, i chyba tylko raz czy dwa zaliczyła jakiś upadek. Ale grzybów było jak na lekarstwo. Chodzimy, chodzimy i nic. Dzieci zniecierpliwione, my z Ukochanym Mężem trochę też. Sytuacja stawała się powoli coraz bardziej napięta. Pogorszył ją jeszcze sms od mojej siostry :  w załączniku wiadomości było zdjęcie stołu dosłownie zawalonego prawdziwkami i podgrzybkami, wraz z przygnębiająca (dla niektórych) informacją, że szwagier zebrał całe to dobro w ciągu godziny. No, tu już na scenę wkraczają kwestie ambicjonalne, bo niby grzybobranie to nie żaden sport czy zawody, ale jakoś wszyscy lubią się pochwalić, co tam znaleźli, i to najlepiej jeszcze w czasie króciutkiego spacerku dosłownie rzut beretem od domu. O ile oczywiście mają się czym pochwalić – my nie mieliśmy, więc nie wysłałam siostrze żadnego zdjęcia tylko napisałam, że las piękny.

A las faktycznie był piękny. Grzybów nie było, więc my z Ukochanym Mężem skupiliśmy się na podziwianiu okolicy, podczas gdy nasze córki zajęły się poszukiwaniami ciekawych okazów fauny. Bronaczowa pod tym względem nas rozpieszcza: ponieważ w lesie jest sporo strumieni, podmokłych wąwozów i dolinek, co chwilę spod nóg wyskakują nam żaby. Dziewczyny znalazły ich dwa rodzaje, a wszystkich żab złapały w sumie z 10 czy 15. Przestałam liczyć w którymś momencie. Oczywiście – jeśli udało im się jakąś złapać, po chwili ją wypuszczały, ewentualnie żaba sama uciekała. Jaszczurek spotkaliśmy też całkiem sporo, w tym nawet jednego padalca. Oczywiście było z tym trochę paniki i krzyku (“Wąż tu jest! wąż!!!”), generalnie sensacja niemała.

Po godzinie głośnego podziwiania i cichego wkurzenia (gdzie te grzyby?), mijany przez nas grzybiarz z pełną siatą doradził nam życzliwie, że grzyby to nie na prawo, tylko na lewo. Podobno wszyscy chodzą na prawo. Ciekawe, ale faktycznie po jakimś czasie natrafiliśmy na zbocze dosłownie porośnięte maślakami. Nawet Ania, która dotąd nie była specjalnie pozytywnie nastawiona wobec wyprawy do lasu, znacznie się ożywiła po znalezieniu pierwszych grzybów i chyba w sumie znalazła ich najwięcej z nas. Z kolei Zuza – jako nasza rodzinna entuzjastka wszelkiego rodzaju fauny – grzybów zebrała stosunkowo niewiele, za to znalazła jedną białą gąsienicę, masę żab, masę żuków i jeden róg. Zdjęcie rogu poniżej – niezły okaz, prawda? Oprócz tych wszystkich wspaniałości w Bronaczowej można zobaczyć też wielkie skrzypy, już po powrocie do domu przeczytałam, że to osobny gatunek, zresztą chroniony. Niestety, oczywiście i tu są śmieci, jakże by inaczej… Pozbierałam ich niewiele, bo zupełnie nie pomyślałam o zabraniu ze sobą jakiegoś worka czy siatki. Ale w lesie po naszej wizycie jest mniej o kilka plastikowych butelek i jedno opakowanie po salami z Biedronki.

Czas mijał, koszyki powoli wypełniały się darami lasu, kończył się prowiant i mineralka. Jednym słowem – nieuchronnie zbliżała się pora powrotu do domu. Niby nic niezwykłego ale okazało się, że trochę się w tej Bronaczowej pogubiliśmy. Wydawało nam się kilka razy, że powinniśmy już-już trafić na nasz parking – i tak się nie działo. Sam las jest wprawdzie spory (jego powierzchnia to około 800 ha), ale nie jest aż tak ogromny, żeby zgubić się na amen. Tak więc my zgubiliśmy się tak trochę, ostatecznie wyszliśmy z lasu jakiś kilometr od miejsca, w którym zostawiliśmy auto. Dzięki Ani, która przytomnie spytała pana pracującego w pobliskim sklepie o parking w lesie, poszliśmy dalej w dobrym kierunku i cały wypad skończył się po 4, a nie np. 8 godzinach.

Do Bronaczowej wrócimy na pewno, bo w tak bliskiej odległości od naszego domu raczej nie znajdziemy drugiego tak pięknego leśnego zakątka. Już po powrocie poczytałam też trochę na temat Rezerwatu “Kozie Kąty”, który znajduje się na terenie Bronaczowej, a o który tym razem tylko zahaczyliśmy. Warto go zobaczyć z powodu nienaruszonej przyrody, którą dawniej można było spotkać na terenie całej Puszczy Karpackiej (Bronaczowa jest pozostałością po tej  puszczy). Z kolei nad leśnym stawem, gdzie ostatnio też nie dotarliśmy, można zobaczyć zimorodki. Jest więc kilka ważnych powodów, aby do Bronaczowej powrócić.

Ciekawe informacje o Lesie Bronaczowa znajdziecie na przykład tutaj oraz tutaj. 

PS. Jeśli też się tam (czy w ogóle do lasu) wybierzecie – uważajcie na kleszcze. My po powrocie znaleźliśmy na sobie w sumie 4 sztuki. Nie chcę nikogo straszyć, kleszcze są nawet na trawniku pod domem, nie wspominając już o parku czy lesie. Koniecznie trzeba się dokładnie obejrzeć po zakończeniu takiej wycieczki i wszystkie kleszcze jak najszybciej powyciągać.