Nieoczywiste plusy bycia rodzicem nastolatka

 

Od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem napisania tekstu o byciu rodzicem nastolatka. A właściwie dwóch nastolatek. Nosiłam się z takim zamiarem, ale jakoś długo nie mogłam wpaść na motyw przewodni. Myślałam i rozważałam różne opcje, ale wszystkie tematy, które przychodziły mi na myśl, jakoś tam kojarzyły się z problemami. Chyba po trosze dlatego, że te wszystkie nastoletnie problemy dominują, jeśli już gdzieś pojawia się temat dorastających dzieci. Mało mówi się i pisze o plusach bycia rodzicem nastolatka, za to pełno jest porad, jak zmierzyć się z lenistwem nastolatków/brakiem zainteresowania szkołą/huśtawką nastrojów/ i tak dalej…

A przecież plusów bycia rodzicem nastolatki (lub nastolatka) jest całe mnóstwo! Nie będę tu pisać o takich oczywistościach, jak koniec zamartwiania się z powodu kolek, szczepień czy rosnąca samodzielność dziecka. Oczywiście nie twierdzę, że nie ma minusów czy – jak to się teraz modnie mówi – wyzwań, związanych z byciem rodzicem dorastających dzieci. Są, ale nie samymi wyzwaniami rodzic żyje. Dziś skupię się na plusach, i to tych mało oczywistych. Niech będzie trochę inaczej, niż wszędzie.

Pierwszy duży pozytyw zaczęłam dostrzegać, kiedy moje córki miały około 11 lat. Kiedy Ania i Zuza były w tym wieku, z ich otoczenia zaczęły znikać ubrania i gadżety z Anną, Elsą i tym kimś bardzo do nich podobnym. Lub innymi księżniczkami Disneya aktualnie będącymi na topie, których imion nie pomnę. To był dla mnie jeden z pierwszych znaków, że przemiana ruszyła: jako pierwsze w niebyt odeszły księżniczki, po czym z pokoi i życia moich dorastających córek wyprowadzały się wszelkie lalki, kucyki, wózki, klocki, domki oraz te koszmarne siaty z ubrankami dla lalek, które już chciałam wielokrotnie usunąć, ale zawsze był płacz. W pokojach świeżo upieczonych nastolatek zrobiło się jakoś przejrzyściej, a nawet można by rzec – ascetycznie, szczególnie, jeśli mamy jeszcze w pamięci niedawny natłok kolorów i rzeczy. Przy czym uwaga: w najbardziej drastycznej formie tej przemiany konieczny jest remont pokoju, o ile wcześniej pozwoliliśmy naszemu dziecku naklejać wszędzie naklejki „Dzielny pacjent” wynoszone hurtowo z gabinetu pediatry i mieć ściany w jakimś wyrazistym i męczącym kolorze. Ja zazwyczaj bywam do bólu praktyczną i niedobrą matką, w związku z czym moje córki nigdy nie miały takich słodkich pokoi. Ale dzięki temu pragmatycznemu podejściu nasz domowy budżet nie musiał dźwigać kosztu dwóch remontów generalnych. Wystarczył lekki lifting i teraz w pokojach moich dwóch nastolatek króluje biel i szarości. I zieleń, oczywiście w postaci sukulentów. Jakże by inaczej, w końcu to nastolatki.

Sporo słyszę skarg na to, że nastolatkom ciężko jest wybrać coś do ubrania, że marudzą i wydziwiają. Trochę nie rozumiem, o co tyle zachodu: przecież kupowanie ubrań moim starszym córkom jest banalnie proste! Oczywiście one same też lubią połazić po sklepach, ale kiedy już muszę kupić im coś sama – wystarczy, jeśli kieruję się kilkoma prostymi zasadami. Najważniejsze, żeby ubranie nie było zbyt kolorowe: właściwie to musi wpisywać się w paletę czerń-biel-szarości. Musi posiadać wystarczający stopnień obcisłości (jeśli to spodnie) i odpowiedni stopień luźności (jeśli to bluzy i koszulki). Żadnych sukienek i spódnic. I już – mamy to! Takie to teraz proste. A nie, jak dawniej, odwieczne dylematy: czy wybrać dziecku legginsy czy dżinsy, praktyczną ciemną bluzeczkę czy niepraktyczną białą, kolejną bluzę czy może sweterek dla odmiany… To były dopiero problemy! Teraz mam je wszystkie z głowy, a na mojej liście odnotowuję kolejny plus.

W związku z nastolatkami i ciuchami warto wspomnieć jedną bardzo wymierną korzyść; w moim przypadku pojawiła się ona dopiero w tym roku, ale już bardzo ją doceniam. Nadszedł czas, kiedy mogę się z córką trochę powymieniać ciuchami, oczywiście pod warunkiem, że nasze style i rozmiary są kompatybilne. Nie wiem, czy łatwiej dopasować się nawzajem stylem czy rozmiarem, dla mnie i to, i to jest dość trudne. Ale udało mi się już przytulić dżinsy, które okazały się błędem zakupowym najstarszej córki (bo jednak za duże). Na mnie nie wyglądają idealnie, ale szkoda było mi się pozbywać prawie nowych spodni, tym bardziej, że w wakacje wywaliłam pół kontenera różnych rzeczy z naszego domu. A spodnie całkiem mi się podobają, więc noszę. Japonki możemy już nosić wymiennie wszystkie trzy – odpada mi więc problem szukania butów, kiedy muszę szybko wyjść na zewnątrz, a żaden z moich łatwo zakładających się butów nie znajduje się w polu widzenia. Teraz zawsze mam pod ręką (czy raczej nogą) jakieś buty, które są na mnie dobre. Wygoda i oszczędność czasu – przynajmniej dla mnie.

Dzięki temu, że mam córki nastolatki, wielokrotnie już zdarzyło mi się błyszczeć wiedzą, o jaką nikt nie podejrzewa osoby w moim wieku. Uśmiechałam się już nie raz i nie dwa z nieco pobłażliwą wyższością, czytając w prasie tekst o różnych „nowościach”, które dzięki moim córkom znałam już od jakiegoś czasu. Tak było w przypadku Snapchata czy musical.ly. Youtuberzy również nie są zjawiskiem mi obcym, niektórych nawet potrafię wymienić z imienia, a gdyby nie córki – pewnie w ogóle nie wiedziałabym o ich istnieniu. Wiem, że jestem trochę nietypowym przypadkiem, ponieważ zanim moje dzieci osiągnęły wiek last nastu również interesowałam się mediami (w tym mediami społecznościowymi), i tak mi pewnie zostanie, kiedy już moje dzieci dorosną. Ale z nastolatkami w domu jest po prostu łatwiej. Można czytać różne opracowania dotyczące mediów społecznościowych, dokształcać się na różnych kursach i webinarach: to wersja dla tych, którzy mają pecha i nie są rodzicem nastolatka. A przed szczęśliwcami takimi jak ja droga na skróty stoi otworem – wszystko podane jak na tacy, wystarczy tylko mieć oczy i uszy szeroko otwarte i pytać swoich dzieci.

Znajomość tredów i tak zwanych influencerów istniejących w przestrzeni medialnej opanowanej przez najmłodsze pokolenia przydaje mi się w różnych sytuacjach. Na przykład – jako rodzic dwóch nastolatek wiem, kto wystepuje w reklamach, których nie jestem grupą docelową. Może i nie jest to jakaś wielka, wymierna korzyść, ale zawsze coś. Powiedziałabym, że to taka korzyść o właściwościach odmładzających. Każdy (lub prawie każdy) z mojego pokolenia wie, kto Chajzer, Wojewódzki czy Adamczyk, są dla nas reklamową oczywistością. Natomiast w przypadku reklam z kimś takim jak moja ulubienica Angelika Mucha czy Sarsa sprawa jest już bardziej skomplikowana. Zdarzyło Wam się kiedyś zdziwić, widząc w reklamie osobę, której kompletnie nie kojarzyliście? Mi się to zdarzyło wiele razy. Ale od kiedy mam córki nastolatki jest inaczej. Sama, najzupełniej sama zorientowałam się, że w reklamie jednej z sieci komórkowych pojawia się Angelika Mucha. A ta dziewczyna z plakatów innej sieci, z dwoma kokami na głowie to Sarsa, autorka mojego ulubionego hitu z jakże życiowym refrenem: „jutro znowu będzie pomidorowa zrobiona z rosołu wczoraj”. Twórcy tych reklam celowo wybrali takie właśnie osoby, żeby ich reklamy wydawały się młodzieży takie bardziej „ich”, bardziej niszowe i niezrozumiałe dla szerokich mas. Ale nic nie stoi nam na przeszkodzie, jeśli chcemy trochę lepiej poznać nastoletnią rzeczywistość. Wystarczy choć trochę zainteresować się tym obcym światem, żeby mieć już jakieś pojęcie o tym, co w tej dziwnej, nastoletniej trawie piszczy.

Dzięki byciu rodzicem nastolatek jestem na bieżąco, jeśli chodzi o różne teksty i powiedzonka, będące aktualnie na topie. Teraz już zwrot „żal.pl” jest w powszechnym użyciu, ale jakiś rok-dwa lata temu był on znany głównie wąskim kręgom pokoleń urodzonych po roku 2000. I może jeszcze równie wąskim kręgom części rodziców przedstawicieli tych pokoleń. Podobnie jest z „najgorzej/najlepiej”: nastoletnia młodzież używała tych zwrotów już dawno temu, teraz starsze pokolenia przejęły je i używają w najlepsze z pełnym przekonaniem, że to ostatni krzyk językowej mody. Często to, co dla nas, starszych, wydaje się być nowością, młodzież już dawno odrzuciła jako zdecydowanie passe. Chcąc być naprawdę trendy i chcąc czasem zaszpanować jakimś nowym tekstem w towarzystwie lub na fejsie, przysłuchujmy się swoim dzieciom. To kopalnie wiedzy o trendach językowych.

O ile duet „najlepiej/najgorzej” jakoś zawsze mi działał na nerwy, to bardzo lubię używać paru innych wyrażeń, które przejęłam od córek. Aktualnie często wałkuję wyrażenia, które tworzymy po prostu dodając „tajm” do nazwy różnych czynności. Zamiast mówić córkom, że teraz mamy w planach porządki, można powiedzieć „sprzątanie tajm”; zamiast wołać dzieci na obiad w sposób staroświecki (“Obiaaad!”), mogę sobie krzyknąć „obiad tajm” –i już jest jakoś inaczej. Na pewno córki patrzą na mnie inaczej.

Kończę, bo już późno, a jutro trzeba wstać do pracy i od 6 rano być w miarę przytomną. Spanie tajm nie będzie niestety trwać zbyt długo… Ale przynajmniej jutro nie czeka mnie żadna kartkówka z matmy, chemii czy innej fizyki. I to jest kolejna zaleta bycia rodzicem nastolatka, a nie – dajmy na to – samym nastolatkiem.

Zdjęcie: źródło